Jak te niegdyś pisemne fiszki, tak i myśli „pozapisywane” są w umyśle. Gdy dla którejś z tych „myślowych fiszek” odpowiedni wiatr zawieje, wówczas wydobywa się ona na wierzch. Same te myślowe fiszki się piszą – jak to w życiu. Idziesz, widzisz coś, pomyślisz, rozwiniesz myśl… za chwilę widzisz coś innego… i tak w koło Macieju, dookoła Wojtek; być może jeszcze jakieś powiedzenie by się znalazło.
Siedzi w głowie jedna z takich
fiszek, znaczy często na wierzchu stosu fiszek nagle się znajdzie… O tej
wolności, co to kiedyś ksiądz powiedział podczas mszy z okazji chrztu mojej
wnuczki: wolność to oddanie się Bogu w niewolę. Żachnąłem się natychmiast, gdy
dotarło do mnie jak obuchem w łeb, o co w tej myśli szło, tzn. gdy dotarło tak,
jak to zrozumiałem, czyli po laicku.
Myślę sobie, zastanawiam się nad
tym, czy nie tyle wolność nam jest potrzebna, ile czy ona w ogóle
istnieje, czy istnieć realnie może, poza oczywiście definicjami. Weźmy pierwszą
z brzegu sytuację, np. modę, a tu modę na bycie luzakiem, swobodnym, czyli niby to wolnym, niezależnym. Przecież
już sama moda to okowy, pęta, łańcuchy, galery. No dobrze, niech to nie będzie
moda, niech po prostu o potrzebę bycia takim sobie okrętem i sterem i jeszcze żeglarzem
idzie… hm, „po prostu” – przecież takie żeglowanie wcale łatwe nie jest.
Czy samotny rejs jachtem dookoła świata lub zdobywanie górskich szczytów…
zresztą, czy to dobre przykłady są?
*
Krążące nad ogródkami mewy
„skrzeczki” (śmieszki). Kieruje nimi instynkt, żadnych problemów z wolnością nie
mają… chciałoby się rzec: niewolnice instynktu, bliższe jednak byłoby, że same,
całe są instynktem. Takim to dobrze, rozmyślać nie muszą. Nie muszą nic, po
prostu instynkt je pcha i tyle. Nawet nie wiedzą, że im z tym dobrze. Pełna
nieświadomość.
Jednak inna myśl krąży od kilku
dni… także jeszcze inna, bo wśród wielu, ale ta chyba najintensywniej… czyli
może głównie ona właśnie… a może jedynie od wczoraj. Dzisiaj ją wstępnie sobie
nazwałem „ucieczka do siebie”. Jest Ericha Fromma słynna „Ucieczka
od wolności”… pochłaniałem ją kiedyś, co wieczór zapewne, jak obecnie
czekoladę z nadzieniem malinowym. Trzeba by… gdybym miał ją pod ręką…
wszak mieszkam z mamuśką u jej schyłku życia, i do regału w moim
mieszkaniu za daleko, zerknąłbym zaraz. Czyli o to teraz idzie, że od życia, od
tego codziennego, często jedynie od święta uciekamy do siebie, do swoich
potrzeb, marzeń, do przyjemnych czynności… Dla każdego inne czynności są
przyjemnymi, ale nie o to idzie, ważne, że są przyjemne. Podły świat, podły
właśnie dla tych, którzy tylko, jedynie na chwilę do prawdziwego życia
(wewnętrznego) wyskoczyć jak na papieroska mogą.
Przypominają się z okresu studiów
szczególnie te wszelkie definicje czasu wolnego, rekreacji, zabawy, czyli że to
jakąś funkcję nabierania sił do pracy pełnić miało. Co jest istotą, składową
istoty człowieka – zabawa? Bo chyba nie praca. No tak, jakaż ona jest, ta
istota, oto jest pytanie. „Homo ludens” Johana Huizingi to kolejna z tych
nadziewanych tabliczek czekolady, pochłaniana niegdyś przeze mnie… przed
wiekami niemal…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz