środa, 26 lutego 2014

klucze, wytrychy

Krawat w rozmowie ze stryczkiem dowodzi swojej przydatności: że można go na różne sposoby formować, zacieśniać, rozluźniać itp. Stryczek odpowiada mu, że wychodzi z założenia „raz a dobrze”.
Czytamy książkę jako dziecko, potem jako młodzieniec, jeszcze potem jako dorosły, jako starzec – za każdym razem dokopujemy się do czegoś nowego, do czegoś, czego kiedyś w niej nie dostrzegaliśmy, często także nie dostrzegając dzisiaj tego, co kiedyś było dla nas podczas czytania tej książki najważniejsze. Bywa i tak, że w zależności od tego, czego szukamy, w zależności od nastawienia, od tematyki aktualnie nas zajmującej za każdym razem to coś, czego poszukujemy, odnajdziemy, a przynajmniej na jakiś trop natrafimy. Taka książka (tutaj książka jako przykład) czymś w rodzaju przewodnika po życiu być może.
Owe klucze i wytrychy to coś odwrotnie innego jest (bywa) – przy czym więcej sympatii mam dla wytrycha niż dla klucza. Weźmy klucz do szczęścia – wynajdując go zamykamy jednocześnie owo szczęście w pewnych ramach. Niech w nim (kluczu) i tysiące ząbków będą, to jednak zdarzyć się może, że tego tysiąc pierwszego zabraknie. Z wytrychem inaczej, chociaż zapominać nie można, że i on jedynie określone typy zamków może otwierać. Te wszystkie poradniki w stylu „Jak być...”, „Jak zostać...”, „Jak osiągnąć...”, „Jak zdobyć...” kojarzą mi się z takimi kluczami, co to niby coś otwierać powinny, co to w sumie, i owszem, trafiają, lecz „jak kulą w płot”. No, nie do końca tak, bo przecież kasa trafia do kieszeni autora.
Obejrzyjmy słowo kluczyć, czyli zawarty (zamknięty) w nim sens (a może treść). Kluczenie to także obracanie się w pewnym rewirze, obszarze – można rzec: kluczę, bo zgubiłem drogę. Bo kluczyć to jednocześnie inne obszary (czyli te poza tym obszarem, w którym się miotam) wykluczać. A nawet jeszcze gorzej, bo znaczyć to może, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, że inne być mogą. A może to i lepiej – bo gdy klapki na oczach mamy… bo przecież bezpieczniej jest w małym się zgubić niż w dużym zagubić. Bo łatwiej chyba w małej klatce się odnaleźć niż w wolnej przestrzeni, kiedy to myśl i dusza na wszystkie strony popędzają.
Gdyby Życie nie polegało na przekraczaniu zastanych granic, na wychodzeniu poza pewne ramy, to zapewne już w zarodku byłoby zaprzeczeniem siebie. Weźmy przykłady przyziemne – te wszystkie krnąbrne, nieposłuszne, ciekawskie, wścibskie dzieci, które raczkują, następnie chodzą, i ciągle przeciągle zadają głupie pytania. Pani w szkole skarży się na Jasia, że się wierci, że energia go rozpiera, że nie uważa, że nie słucha, że nie może się skoncentrować. Bo przecież pani... bo przecież dorośli chcą to pulsujące w dzieciach Życie zakluczyć, pod klucz zamknąć w imię jakichś niby to praw i zasad, które niby tym właśnie Życiem kierują. Ale przecież i my dorośli (biologicznie) także sobie nawzajem takie pęta w postaci naszych osobistych ideałów na nasze dusze nakładamy. W psychologii mówi się o tendencji (w nas) do zamykania rezultatów poznania w postaci wyraźnych struktur, ale – pamiętać należy – mówi się także o umyśle otwartym. A może taki otwarty umysł jest już także w czymś zamknięty, czyli w sobie samym, bo zamknięty właśnie w kategorii umysłu, który przecież z czegoś wynika, czyli np. z otwartej i rozdartej duszy, czyli z takiej właśnie natury duszy, a ta z kolei z natury Natury (Przyrody). Bo Życie jest jedną z cech, jednym z przejawów Natury, bo przecież nie w odizolowaniu od tej Natury powstało, której – przecież – płodem (dzieckiem) jest.
Każdy ma swojego robaka, który go toczy – swoje ramy i klapki.
30 listopada 2003

cel w nieświadomej celowości

Pisanie na zadany temat, czyli niejako na zamówienie, a więc w głównej mierze nie‑wewnętrznie motywowane, jest uciążliwe. Ale wewnętrzna motywacja także bywa uciążliwa. Lecz nie do końca o pojęcie motywacji tu idzie, gdyż owa jakiś głębszy a zarazem zapewne uświadomiony cel posiada. Podobnie bywa chyba z nauczaniem w szkołach.
Motywuje się dzieci, a one „ni w ząb”, nie mogą pojąć o co nauczycielowi chodzi. Motywujemy je, a tu żadnej motywacji. Gdzie tkwi błąd, przyczyna niepowodzenia?
Czy możemy działać bezcelowo? Cel to coś w kategoriach uświadomionego czegoś w odniesieniu do przyszłości (dalszej lub także tej tuż-tuż). Czy jeśli pojawia się jakaś myśl, następnie jakieś zdanie w reakcji na czyjś pogląd to muszę mieć jakiś cel, czy może to być wynikiem spontanicznej reakcji (spontaniczność celem)?
Nieuświadomiony cel
Stefan Szuman obserwował dzieci, jeden zaś opisywany przez niego przypadek szczególnie utkwił mi w pamięci. Dziecko uczyło się siadania na nocniczku. I zastanawiał się Profesor nad mechanizmami wewnętrznymi. Dlaczego taki mały szkrab, ślamazarny, siadający przed nocnikiem, zamiast nad (czyli na), nie potrafiący wyobrazić sobie, że jeśli czegoś nie ma w zasięgu wzroku, to wcale nie oznacza, że tego czegoś nie ma... dlaczego siadać próbuje (z uporem)?
Co nas cieszy i dlaczego nas to cieszy. Dlaczego owo – z punktu widzenia dorosłych – niedołężne dziecko chce się nauczyć siadania na nocniczku? Gdzie i jakiej odpowiedzi należałoby się doszukiwać? – zapewne, chociaż nie jedynie, na twarzy dziecka w momencie opanowania tej piekielnie trudnej dla niego sztuki. Jak dostać się do tego kłębowiska nitek w jego małej główce? A jeśli już tam dotrzemy (tzn. gdy tak nam się wydaje), to jak zinterpretować ten (niby) chaos uczuć o różnym natężeniu i rozpiętości tych uczuć.
Stefan Szuman mówił o pojęciu słowa CEL. Działanie dziecka jest celowe w jakimś sensie, ale nie w tym, w jakim rozumiane jest ono przez dorosłych (tych, jak mniemam, przede wszystkim rozsądnych dorosłych). Dziecko nie uświadamia sobie, dlaczego i po co dokądś zmierza (w myślach, ruchach). Dorośli obserwując to wszystko z zewnątrz mogą powiedzieć, że celem kilkudniowych wysiłków dziecka było nauczenie się siadania na nocniczku. Tak więc małe dziecko działa na tyle celowo, na ile jego działanie zostanie w takie właśnie słowo-pojęcie ubrane, w taki sposób, w takich kategoriach określone. Tak rozumiejąc pojęcie celu (a więc dwoiście) można uznać, że rozwój natury, kierunek tego rozwoju jest również na coś „wycelowany”. Dziecko, przyroda... cel w nieświadomej celowości.
W książce Wartość i człowiek Henryka Elzenberga jest rozdział Ekspresja pozaestetyczna i estetyczna. I to pasuje jakoś do przewrotnego na pozór mojego przeświadczenia, że potrzeba estetyczna nie należy do kategorii tzw. potrzeb wyższych, społecznych... Z tym, że tutaj akcent wywodu położony jest na przeżycia obserwatora. Kilka wyrwanych z kontekstu sformułowań:
…radość się na twarzy, złośliwość w oczach, stanowczość i energia w ruchach „maluje”,
...treść psychiczna musi w objawie – czy na nim – być dana mniej więcej tak, jak wilgoć w gąbce, zapach w powiewie, blask na śniegu, poezja w sonecie – dosadniej może jeszcze: jak mokrość w wodzie albo jak zieleń na liściu.
...nie piękno duszy artysty ujawnione w jego utworze, ale sam utwór rozpatrywany jako czyjąś duszę ujawniający, nie radosny nastrój dziecka, lecz jego minka nastrojem tym promieniejąca.
20 stycznia 2002

język gryzie

Gryzieni przez coś ludzie wylewają swoje żale – coś ich w duszy gryzie, gryzie ich duszę. Ale tutaj chodzi o język w rozumieniu instrumentu do porozumiewania się ludzi – o słowa lub jedynie wyrazy składane w zdania, które owo porozumienie utrudniają, czy nawet wręcz uniemożliwiają. Jeżeli używa się wyrazów niejako bezrefleksyjnie, nie zastanawiając się nad ich sensem (czyli nie w kategorii słów ich używamy, lecz wyrazów właśnie), wówczas jeszcze można traktować to jako próbę przekazywanie myśli, przekazywanie w formie prostej, jako tekstu bez podtekstów, ale jednak tekstu wyrwanego z kontekstu, tekstu traktowanego tak, jakby nie dotyczył, nie miał związku z konkretną sytuacją, która była zaczynem rozmowy. Język – w sensie mowy – może utrudniać porozumiewanie się z innymi (zapewne i z samym sobą za pomocą tzw. mowy wewnętrznej), czyli nie czyni łatwym tego porozumienia, które nie staje się tym, czym w zamierzeniu stać się miało, a staje się mimochodem czymś przeciwnym, czyli nieporozumieniem. Silenie się na porozumienie może sprawę jeszcze bardziej pogorszyć – nieporozumienia bardzo często przyczyniają się do jeszcze głębszych i rozleglejszych nieporozumień.
Jest wiele słów, których nie ma, czyli brak często słów, które sprzyjałyby wyrażaniu naszych myśli, nastrojów, uczuć. Są słowa, które wiele znaczą, a które prze tę wieloznaczność niewiele znaczyć mogą, jeśli ich nie użyjemy w ścisłym związku z konkretną sytuacją, której wypowiadane słowa dotyczą. Używa się słów w nijaki sposób. Dopiero w trwającej i rozwijającej się rozmowie mogą nabierać te słowa konkretniejszego znaczenia; albo jednak pozbawione są konkretnego znaczenia, sprawiając, że sytuacja stawać się zaczyna bardziej zagmatwana, gdyż w dialogu jakimś każda z osób jest w innym (swoim) świecie, każda z nich po wypowiedzeniu słowa/zdania powraca w rewiry swojej wyobraźni.
Słowa/wyrazy mogą wprowadzać mętlik, niewłaściwie użyte zamiast łączyć i porozumiewać potrafią zniechęcić jedynie do jakiegokolwiek wytężania myśli przez kogoś, kto w te meandry języka, czyli mowy, został podstępnie lub jedynie mimowolnie wciągnięty.
Gryzienie. Co oznaczać może, co wyrażać może w rzeczywistości i w zamyśle? I jeśli użyję sformułowania, że najzupełniej poważnie podchodzę do poruszanych tu spraw, to już zanim jakieś uzasadnienie bym tu wytoczyć chciał, to niepoważne i na pozór bezsensowne wydaje mi się takie sformułowanie. No bo jak można rozumieć, a raczej co powinno oznaczać, najzupełniej, także pochodne najniezupełniej na przykład. Zupełnie pogryziony, czy może najzupełniej? Pogryziony to może zły przykład jest, przemoczony chyba lepszy, właściwszy (jako przykład). Ale znowu najzupełniej przemoczony to przecież taki przemoczony jedynie, a jedynie w sensie takim, że samo słowo przemoczony wystarcza do zrozumienia, że coś jest mokre zupełnie, a więc słowo zupełnie najzupełniej nie jest tu potrzebne. Tak jak niepotrzebne są wszystkie słowa użyte powyżej, gdyż niczego nie wyjaśniają, a jedynie rzucić mogą nieco światła na osobę, która te słowa pisze. A jak można rzucić światło, szczególnie jakiś kawałek, czy odrobinę? A czy może ktoś być tak do końca, zupełnie (najzupełniej) porąbany? Pewnikiem, zapewne, prawdopodobnie tak. Czy można coś do końca porąbać? I co znaczy do końca – od początku do końca jak kawałek kija, czy zupełnie, czyli tak zupełnie porąbać, że porąbać dalej (bardziej) się nie da? A kawałek kija? – możemy tak powiedzieć, gdy widzieliśmy ten kij w całości, w przeciwnym razie (gdy go nie widzieliśmy) po cóż ten kawałek, wystarczy przecież kij, lub kijek. Itd., itp. można by „rzekać”. Wniosek nasuwa się jeden z wielu możliwych, a że żadnego preferować nie chcę – bez wniosku więc!
14 lutego 2002

prawidła, prawa, zasady i nagość jako maska


Tworzenie reguł nie jest wyjątkowym zjawiskiem ludzkiej myśli. Wyjątek to także reguła potwierdzająca regułę. Ewentualny brak wyjątków nie potwierdzałby jedynie reguły występowania wyjątków, nie negowałby jednak ów brak wyjątków samej reguły, którą wyjątki miałyby potwierdzać. A więc nawet na wyjątki jest trochę miejsca, jednakże wyjątki bliższe są regułom, chociaż im przeciwne, a przez to i odległe, gdyż gdyby wyjątków nie było, nie miałyby czego potwierdzać. Czyli nie byłoby reguł, gdyby nie wyjątki, które przecież istnienie reguł potwierdzają, tak więc wystarczy jedynie stworzyć regułę określającą, że wyjątków żadnych nie ma i tym samym doprowadzić do samounicestwienia się reguły.
Wszystko jest regułą, także wszystko, co nią nie jest. Także regułą jest, że coś niezgodne z tą regułą jest, czy też z jakąkolwiek inną regułą, gdyż w każdej regule przewidziane jest miejsce na zachodzący wbrew tej regule przypadek, lub przypadek niezgodnie z regułą zachodzący, czyli gdyby cokolwiek kiedykolwiek odstępstwem od reguły się okazało. Chaos także jest regułą, zaś każda regularna niechaotyczność jest jedynie wyjątkiem potwierdzającym istnienie chaosu. Niepojęty chaos musi być ujęty w reguły, gdyż regułą jest, że wszystko co poza ramy reguł się wymyka, także w jakieś – jakiekolwiek, byleby tylko – reguły ujęte być musi, nawet gdy wyjątkiem jest. Bo czymże byłyby reguły, gdyby nie było w nich miejsca na odstępstwa od reguł, czyli gdyby tych odstępstw nie uwzględniały.
Zasadniczą zasadą jest, że coś musi się dziać, nawet gdy coś się nie dzieje. Zgodna z zasadą jest także sytuacja, gdy nic się nie dzieje, także, gdy dzieje się coś innego od tego, co się w danej chwili nie dzieje. Bo główną i podstawową zasadą jest zasada zawszedziania się czegokolwiek, także wtedy, gdy wbrew pozorom nic się nie dzieje, jako że zgodnie z ową zasadą zawszedziania się czegokolwiek zawsze coś się działo, dzieje się i dziać się będzie, nawet wtedy, gdy już żadnych zasad nie będzie... miał kto ustanawiać. Ale w takim przypadku nawet żadnozasadztwo może stać się główną, podstawową i jedyną zasadą – jako cień, smuga, echo, posmak, poszum przeszłości, czyli zawszedziania się czegokolwiek, ponieważ zasadniczo: każde zawsze każdym było, każdym jest i każdym będzie – wczoraj, dzisiaj i jutro są jak stany H2O: na przemian stałe, płynne i lotne. Tak więc kiedyś, na powrót, tylko jedyna zasada pozostanie, zgodnie z którą: zasadą jest z zasady to, że zasady żadnej nie ma, czyli że w sumie coś, czego nie ma, także jest. Pamiętając o naprzemiennych trzech stanach, nie zapominając przy tym o „stanach trzecich” Tatarkiewicza, będziemy pamiętać o tym, że żadnozasadztwo, bez-zasadowość i bezzasadność nie tylko będą, ale były i są.
Prawa (tworzone przez ludzi) w niesprawiedliwej sprawiedliwości i w sprawiedliwej niesprawiedliwości na przemian. W tak zasadniczo uzasadowionej rzeczywistości prawa nie mają racji bytu. Cóż prawom po nich samych, jeśli miejsca dla nich, dla ich przestrzegania brak, gorzej nawet, jako że z zasady nie przewiduje się miejsca dla czegoś, czego nie ma. Tak więc, jeżeli miejsca dla przestrzegania praw nie ma, znaczyć to może jedynie, że praw po prostu nie ma. A jeżeli praw nie ma, to nie ma także bezprawia, gdyż o bezprawiu można mówić jedynie w kontekście prawa, które z reguły jest łamane i dlatego tak dużo jest bezprawia. Jeśli czegoś nie ma, nie może być łamane.
Praw nie stać nawet na wyjątki, bo jeżeli coś nawet już jedynie coś znaczy, a nawet cokolwiek znaczy, bez względu na to, ile znaczy, i w dalszym ciągu jednoznacznie znaczyć coś ma, to gdzie jest w tych prawach miejsce na wyjątki? Jednakże – bo zgodnie z zasadą jedynozasadztwa zasadzającej się na zasadzie tylkozasadztwa – także dla reguł, a tym samym dla wyjątków, nie ma tu miejsca, czyli miejsca takiego w ogóle nie ma. A jeśli dla wyjątków nie ma miejsca, to cóż dopiero dla regularnie zakłócających ład i porządek reguł, dzięki którym nie wiadomo już, co jest regułą, a co nią nie jest, jako że wszystko możliwe i niemożliwe wchłonięte zostało przez reguły.
Jedynozasadztwo nie zakłada niczego, nie zakłada nawet istnienia jakiejkolwiek zasady, a tym bardziej istnienia czegokolwiek poza zasadami. Krótkowzroczna dalekowzroczność jako zasadnicza i jedyna cecha zasady nie pozwala czegokolwiek zakładać, gdyż takie postawienie sprawy sprzeczne by było z odwieczną zasadą, która już sama w sobie jest wszystkosprawczą przyczynowością.
Czy odłamy każdego z wynaturzeń z osobna, bo wynaturzeniem jest bycie poza zasadą... czy więc odłamy owe są rzeczywiście tym, czym o nich można pomyśleć że są? Czy aby przypadkiem, co już jednak nie byłoby przypadkiem, pod wspólnym sztandarem zasad, czyli w ramach jedynozasadztwa nie powinno się dopatrywać ich istoty?
Prawo – nie wiedząc do końca czym jest, a nawet w ogóle nie wiedząc, bo jak można wiedzieć nigdy nad tym się nie zastanawiając – w samym sobie zagubione, złe rozeznanie w plątaninie skłóconych pojęć poczyniło i siebie z prawem innej natury niż ono samo pomyliło. Ustanawiając siebie prawem, niby to prawem naturalnym Natury się podpierając, istnienie swoje za naturalność uważać zaczęło, aż wreszcie nawet uwierzyło, że do szpiku kości samą Naturą jest.
Naturalne prawa Natury w sytuacjach wyjątkowego pomieszania różnorodnych sztucznych, na dodatek samozwańczych stworów... otóż te naturalne prawa Natury w takich sytuacjach nawet działać nie muszą. Prawa Natury w takich sytuacjach działają nawet, gdy nie działają. Samozwańcze i zagubione w swoim jestestwie prawo nienaturalne (tworzone przez ludzi) pozostało pozostawione samo sobie, jako że nie podlegało żadnym prawom rozwoju i przemian, a to dlatego, że prawo Natury zadziałało poprzez niezadziałanie. Sztuczne prawo z przerażenia zastygło w przerażeniu i z przerażeniem na ustach zamarło. Przebiegłe naturalne prawo Natury, dostrzegając nawet w rodzącej się i rozpleniającej wielości sztucznych tworów naturalną koleją rzeczy pozostawia – jak we wszystkim, czego rozwojem kieruje, czyli we wszystkim – ziarna zawierające jądro istoty rozwoju. Samo prawo naturalne byłoby niczym, czyli nie byłoby takiego prawa wcale, gdyby nie owa istota rozwoju. Rozwój – jak to było widoczne – może jednak także unicestwieniem się zakończyć.
Nagość jako maska
Czy w ferworze zamieszania nie dochodzi do swój-swojego-bije, gdy szaty barwoochronne już zdarte, a wszyscy nadzy już będąc, niby do siebie podobni są, bo dotychczas jedynie szaty ich językiem i myślą codzienną były. Kogóż więc – gdy taka potrzeba zaistnieje – bić, kogóż nie bić, gdy wszyscy nagimi będąc nikim się stają. Cóż więc za korzyść z tej nagości może być, jeżeli wszyscy tak samo nadzy są i tak samo dla wszystkich nagość jedynie maskę stanowić może, jako że maskowanie niegdyś drugą naturą będące teraz w pierwszą naturę się przyodziało, aby wreszcie po zniszczeniu wtórnie pierwszej natury pierwszą naturą się stać. Gdyby jeszcze pierwotnie pierwsza natura, obecnie jako druga, chociaż w cząstkowej postaci istniała, można by się do niej w tak krytycznej sytuacji odwołać. Nagość, chociaż widoczna, już nagością nie jest, bo być nią przestała, nawet sama dla siebie szczególnie zamaskowioną maskę stanowi, maskę, którą trudno jest przyporządkować jakiejkolwiek regule, jakiemukolwiek wyjątkowi, nie wspominając bliżej o prawach, których wiedza o maskach, granicząc wręcz z nieograniczonością wiedzy, nie przewidywała istnienia czegoś, co maską nie jest, czyli nie przewidywała możliwości istnienia nagiej nagości. Nagość nie będąca maską? To niemożliwe! To wbrew wszelkim zasadom, regułom, to przede wszystkim wbrew prawu!
29 czerwca 2003
Odrzucanie zasad to także zasada – Jean-Paul Sartre

sposób na sposób życia (karczowisko)

Sposób bycia, a może sposób na sposób bycia, czyli nie „sposób na życie” mam na myśli, lecz sposób na ten wrośnięty we mnie sposób życia - aby go "podejść taktycznie" i zmienić. Tak jak sposób na kogoś, jak sposób na wychowanie dziecka itp.
Z jednego z filmów Bergmana:
Ona: – Czy wszyscy są zamknięci? Zamknięci w swojej skorupie – i ty i ja? Wszyscy?

On: – Człowiek zakreśla magiczny krąg wokół siebie. Życie ten krąg przebija. Człowiek zakreśla więc następny. Potem następny...
Jakże łatwo przychodzi nam nie raz i nie dwa dokonywanie sądów, dorabianie komuś łatek, zaszufladkowywanie innych. Oceniając innych na zasadzie wartościowania, z pięknego lasu stwarzamy pożałowania godne karczowisko. Głusi, jak te pnie – chciałoby się rzec.
Pisarz do dziewczyny (z tegoż filmu):
Młode dziewczyny napełniają mnie smutkiem –  tak wiele chcą.
Jasne i głębokie słowa, raczej wyrażone z ich pomocą myśli. Maksymy, aforyzmy. Minimax – minimum słowa, maximum treści (czasem aż „do szpiku kości”). Z drugiej strony niewerbalne „wyrazy” (mowa ciała) komunikowania się. W sposobie wyrażania słów można wyczuć (jeśli jest) fałsz, nieszczerość, grę, ale także i przeciwnie, nawet w rwanych, szarpanych, postrzępionych zdaniach można odczytać („wyczuć”) uczucia. Więcej nawet, bo i bez słów – spojrzeniem, gestem, „wyrazem” ciała można wyrazić jeszcze więcej. Uczucia nie potrzebują słów.
O te światy wewnętrzne idzie, i nie że złe to, że obok siebie w różnych światach żyjemy, ale że oderwane bywają, odizolowane. O te rozdzielające nas ściany, ścianki działowe na przykład w czterech ścianach domu... O to między innymi, że dialogi na cztery ręce między niemowlakiem a rodzicem, także gdy niemowlak już dziecięciem biegającym się staje, w sumie często żadnymi dialogami są, być nie są w stanie. Kręgi na wodzie nie przenikają się wzajemnie...
Tak wiele chcą młode dziewczyny... Wiele chcą dzieci, chcą także dorośli, chociaż ci ostatni mniej – dlaczego mniej? A może nie „mniej” lecz „więcej”? Smutni są ci, co wiele chcą, czy raczej smutny (ubogi) jest ten, kto tych innych tak odbiera, a może smutna jest rzeczywistość, którą tworzymy, a w której realizacja „chceń” jest utrudniona? Czy bywamy smutni z powodu nas samych – czy jako rodzice nieopatrznie przyczyniamy się do wychowania następnych smutasów?
Z opowiadania Morze Tadeusza Różewicza:
Jestem żywy – myślał Wiktor. – Więc to ja jestem żywy. Tylko ja mam w sobie ten wschód słońca. Różową mgłę nad czerwcowymi łąkami. [...] Nie było, nie ma i nie będzie na całym świecie drugiego człowieka wypełnionego tymi obrazami. Każdy ma w sobie zwiniętą taśmę kolorowych i bezbarwnych filmów. Każdy film jest zmontowany wyłącznie w pamięci jednego człowieka. Ginie razem z nim. Nieśmiałe próby opowiedzenia za życia, wyświetlenia po śmierci są skazane zawsze na niepowodzenie. Fałszywe są światła, ujęcia, plany, dialogi.
W jakim stopniu mogą nam być pomocni specjaliści, i to nie tylko od „komunikologii”, abyśmy potrafili uświadomić sobie bogactwo tych obrazów malujących się w drugim człowieku? Jakże często nieopatrznym gestem wytwarzamy ścianę ciemności lub płot z drutu kolczastego między sobą a kimś bliskim, wytwarzamy gestem – niczym zdmuchnięciem delikatnego światła świecy. Jednak często właśnie w ciszy i ciemności można wyraźniej „poczuć” drugą osobę, jeśli ta ciemność i ta cisza są tylko zewnętrzne. W „jedno ciało i jedną duszę” stopiona matka z niemowlęciem – wtulone w siebie podczas zasypiania w ciemności i ciszy. Bez gestów, bez słów, bez spojrzeń w oczy... Teorie dotyczyć mogą często wszystkich „do kupy”, a zarazem nikogo konkretnego. O rodzajach potrzeb i uczuć można czytać przez całe życie, bo w tonach tomów o tym napisano. I nie „receptologów” jako autorów tych tomów mam tu na myśli, lecz uznanych autorów.
Ze Szkiców literackich Boya:
Łatwo zgadnąć, czym być może owa książka, zrodzona z nieczystych pobudek, a pisana przez osobnika dotkniętego brakiem „muzykalności literackiej”, i to nie tylko w sferze żartu i humoru! Ten człowiek nigdy nie wyczuwa tonu. W muzyce nie jest możliwe, aby ktoś bez słuchu mógł się zajmować muzyką; w krytyce literackiej zdarza się to, niestety. Stąd interpretacja pana Irzykowskiego, jaką torturuje moje teksty, jest nieustannym fałszem (...).
Radość zapędzana w kozi róg, radość skrywana w skorupie, zasieki chroniące wewnętrzność przed zewnętrznością. Zamknięcie, odgrodzenie się azylem radosnej wolności, wolnej radości.
13 maja 2002