piątek, 8 grudnia 2017

Sopocka plaża

Plaża to w powszechnym rozumieniu połać piasku granicząca z morzem. Dla plażowicza jest atrakcyjnym miejscem ze względu na możliwość wypoczynku i rekreacji. I chociaż każdy ma swoją osobistą definicję plażowania, nie znaczy to jednak, że w zachowaniach plażowiczów nie można (jeżeli się zechce) dostrzec wspólnych cech przypominających pewne stadne zachowania, np. w postaci tzw. owczego pędu.

Przez dzierżawców plaż i pobliskich punktów małej gastronomii ta w miarę szeroka, centralna część sopockiej plaży wykorzystywana jest w sezonie letnim jako dodatkowa powierzchnia handlowa np. w postaci ogrodzonych płotkami ogródków „garmażeryjnych”. Sezonowa „architektura” sopockiej plaży dotyczy głównie miejsc po obu stronach mola, czyli kilkusetmetrowego odcinka plaży, której całkowita długość (od granicy z Gdynią do granicy z Gdańskiem) wynosi ok. 4 km. Fala turystów, określanych niegdyś przez miejscowych letnikami lub stonką, spływa leniwie w kierunku plaży i mola wąskim korytem słynnego niegdyś „Monciaka” (ul. Boh. Monte Cassino), czyli głównym traktem (także niegdyś popularnej) „Perły Bałtyku”. Po sezonie znikają z plaży „dekoracje”. Branża restauracyjno-hotelarska z utęsknieniem zaczyna wypatrywać następnego sezonu. A najlepiej to słonecznego i bezdeszczowego, bez okresowych zakwitów wody spowodowanych sinicami, bez wyrzucanych na brzeg przez fale zwałów wodorostów. Lecz sezonowa zmienność przyrody to nie jakiś jej wybryk, lecz naturalna kolej rzeczy, z czym sezonowej branży biznesowej trudno jest się pogodzić.

Jednak atrakcyjność sopockiej plaży nie musi zaczynać się i kończyć na tych jej zatłumionych przymolowych odcinkach. Podczas pogody niesprzyjającej opalaniu ciała w pozycji leżącej, po nasyceniu żołądków różnorodnymi potrawami i napojami, po znużeniu się przebywaniem wśród tłumu można spojrzeć na sopocką plażę od innej strony.

Teren obecnej plaży był do końca XVI wieku rozległym trudno dostępnym mokradłem i trzęsawiskiem. Od początku XVII zaczęto je osuszać. Pojawiły się łąki i pastwiska, wśród których, na piaszczystych wybrzuszeniach terenu, powstały nieliczne chatki rybackie. Jeszcze obecnie, niemal „o rzut kamieniem” od jedynego znanego turystom traktu, czyli wspomnianego „Monciaka”, znajdują się geologiczno-przyrodnicze relikty z tamtego okresu, przy czym im dalej od centrum Sopotu, tym więcej enklaw ekologicznych, szczególnie w północnym krańcu miasta aż po granicę z Gdynią.

U podnóża zadrzewionej Skarpy Sopockiej poprzecinanej niewielkimi jarami, stanowiącej przed kilkoma tysiącami lat brzeg Morza Litorynowego, w północnym odcinku Parku Północnego, czyli na wysokości sopockiej dzielnicy Kamienny Potok, ciągnie się wąski pas olsu, który styka się bezpośrednio z ok. 200-metrowym odcinkiem plaży, z wijącym się na niej ujściem Potoku Swelinia na granicy z Gdynią. Teren ten stanowi jednocześnie najdalej wysunięty ku północnemu zachodowi fragment Mierzei Wiślanej. Ów wyjątkowy odcinek „dzikiej plaży”, urozmaiconej zasiedlającymi ją różnorodnymi gatunkami roślinnymi, umożliwia podczas przebywania na nim poczucie kameralności. Z dala od sezonowego zgiełku, a jednocześnie na styku ze strzeżonym odcinkiem plaży dzierżawionej przez właścicieli stylowej karczmy Koliba, która kilkakrotnie uzyskała prawo oznakowania plaży „Błękitną Flagą”, można docenić rzeczywistą wartość Sopotu jako miasta o wyjątkowych walorach przyrodniczych.

W sytuacji, gdy widoczny z plaży słynny Klif Orłowski „kurczy się” od dziesiątków lat pod naporem morskich prądów i okresowych fal sztormowych oraz od spływających po nim wód opadowych i roztopowych, to na tym unikatowym kawałeczku plaży w Kamiennym Potoku ląd nie daje za wygraną w walce z morskim żywiołem, głównie za sprawą niezwykłego pędu życiowego różnych gatunków roślinnych. Na plaży zalewanej w miesiącach jesiennych wodą, zaś zimą skuwanej lodem, rozkwita wiosną bujne życie – „życie na piasku”. Źródłem estetycznych przeżyć jest mozaika jesiennych barw drzew na tle błękitu nieba, mozaika szumu fal i rozgadanego ptactwa. Możliwością takich właśnie wrażeń „odwdzięcza” się człowiekowi uporczywa (w pozytywnym znaczeniu) przyroda za to, że jeszcze nie zdążył jej zniszczyć. Ten odcinek plaży, tak jak i kilka innych perełek krajobrazowych Sopotu, nie ma żadnego statusu ochronnego. Być może, z jednej strony, to dobry objaw, gdyż z reguły pod ochronę bierze się głównie to, co zagrożone jest wyginięciem, jednak z drugiej strony miejsca takie są potencjalnie zagrożone, jako że brak ludzkiej wyobraźni i zdrowego rozsądku potwierdzone jednym podpisem urzędnika pod jakimś dokumentem może w niezwykle krótkim czasie doprowadzić do zniszczenia czegoś, co z mozołem przez lata walczy o przetrwanie, co jednak żadnej (uznanej) ekologicznej wartości mieć nie może, ponieważ nie jest to coś objęte jakąkolwiek ochroną. I powstają na pasie ochronnym obiekty gastronomiczne - jeden przy drugim.

Warto przypomnieć, że:

Sopot jest unikatowym w skali kraju zabytkowym zespołem urbanistyczno-krajobrazowym.

     Ze względu na jego szczególne walory krajobrazowo-architektoniczne został wpisany do krajowego rejestru zabytków pod numerem 771 decyzją Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Gdańsku z dnia 12 lutego 1979 r.
     Zespół ten podlega pełnej ochronie konserwatorskiej i wszelkie działania prowadzące do zmian jego wyglądu muszą uzyskać akceptację odpowiedniego konserwatora zabytków.


W praktyce to jednak nie przepisy są „strażnikami”, lecz zwykli mieszkańcy, których wizje rozwoju miasta często różnią się od wizji wybranych przez nich urzędników. I nie jest to (lecz żadne to pocieszenie) jedynie sopocki syndrom. Z przyrodą, póki jej jeszcze sporo wokół nas, raczej się walczy niż współpracuje.


Nie-literatura

Jednogłośnie! Bez głosu sprzeciwu, jednym jedynym moim głosem ustalono, że w tym miejscu od czasu do czasu, czyli nie w jakimś przedziale czasowym ciągle, lecz w tym przedziale sporadycznie, a właściwie jeden raz (drugi raz w następnym przedziale), zamieszczę relacje z jakichś myśli za pomocą słów, takie w zasadzie niby pozbawione sensu, jednak w innych miejscach i sytuacjach, w kontaktach z innymi ludźmi po prostu z różnych względów niepasujące. Tutaj pozbawione ładu i składu, myśli przewodniej, chaotycznie podane, w jakiś sposób będą do siebie pasować, ale dzięki temu przede wszystkim, że niczym puzzle wyrzucone z pudełka dopiero po ułożeniu jakiś wyraźniejszy obrazek wyłonić mogą (ale nie muszą).

Samo słowo „jednogłośnie” raczej niechlubną tradycję przypomina. Hasła, slogany… Taki na przykład plakat przedwyborczy, ale już z teraźniejszości, z olbrzymim zdjęciem panienki-kandydatki i z hasłem: „Żadne hasło nie zastąpi silnej gospodarki” – hasło negujące hasło.
Albo jakiś dalekowschodni mędrzec przestrzega przed uznawaniem różnorodnych autorytetów. – Krytycznie wobec autorytetów! – poucza, radzi, jedyny w tym momencie autorytet.

Według definicji w słowniku literatura to:

1. «powieści, dramaty, wiersze itp. mające wartość artystyczną»,
2. «książki i artykuły z zakresu jakiejś nauki, specjalności»,
grafomania to:
1. «pisanie utworów literackich przez osoby pozbawione talentu»
2. «bezwartościowe utwory literackie»

Tak więc pisanki na marginesie nie mają nic wspólnego z literaturą, nie pretendują do miana utworów literackich, a zatem nie można ich zaliczyć do grafomanii. Są zwyczajnie, najzwyczajniej czymś innym niż tzw. literatura. Oczywiście w jakąś formę jest takie pisankowanie przyobleczone, ale chyba jedynie w takim stopniu, w jakim, na przykład, spontanicznie wykrzykiwane słowa stanowią formę wyrażania emocji, będąc zarazem czymś dalekim od recytowania jakiegoś literackiego tekstu. Charlie Chaplin, gdy dźwięk do filmu wkroczył, wyrazić się miał mniej więcej w ten sposób, że film umrze, ponieważ głos zacznie wypierać mowę ciała, która tym samym zejdzie na plan dalszy, która przez słowo zostanie wyparta. Film nie umarł, lecz bardzo często i coraz częściej uśmierca mowę, jej sens i piękno. W komediach podpowiada się widzowi, kiedy ma się śmiać, podkładając nagrane wcześniej skrzeczące śmiechy na wypadek, gdyby sam widz nie zauważał powodów do śmiechu – powodów, których najczęściej brak.

W TV o kulturze było, wypowiadał się m.in. Andrzej Seweryn o wchodzącym na deski teatru „Królu Learze”. O reżyserze (Jacques Lassalle) padło kilka słów, o jego stosunku do słów tekstu – tekst to nie tylko słowa, także tonacja głosu, spojrzenie… Wiadomo niby, lecz szło głównie o głębię słowa, o jego zrozumienie przez reżysera, potem przez aktora, no i wreszcie przez widza.
W teatrze słowo samo w sobie jest mało warte, gdyż źle wydeklamowane jedynie spalić daną rolę może – także sztukę całą zarazem, także deklamacza.

Ale taki np. teatr: w zamiarze reżysera aktorzy deklamują, palą role – istna akademia uroczysta z tego się robi, jak onegdaj, gdy uczniowie w szkołach podczas ważnej rocznicowej akademii wiersze podniośle recytowali. Lecz przebiegły reżyser wie, co robi, co zamierza – aktorzy także to wiedzą, bo jakżeby inaczej. Tak więc brać aktorska gra jak powyżej, czyli dobrze gra źle graną sztukę. Publika – czy tego chce czy nie – brawa bije, bo tak wypada, bo czymże byłby teatr bez oklasków. Spektakl trwa, aktorzy zmysły wytężają, nastroje widzów odczytują. I oczekują reakcji widzów, ale jedynej w takim przypadku możliwej, czyli dezaprobaty, nawet gwizdów... A niech tam! Nawet rzucania garderobą w aktorów, nawet fotelami. I jeśli tak się stanie, wówczas brać aktorska brawa publiczności bije w nagrodę, że ta na kiczu się poznała. Ale nie, nic z tego! Brawa trwają i trwają – czy to jako wynik owej przyzwoitości, czy może zachwytów, albo ulgi, że spektakl się skończył… Nie wie nikt. No i teraz otrzyma publika od aktorów odpowiednią zapłatę! Posypią się na nią gromy ze sceny, kawałki dekoracji, eksponaty, a wszystko za to, że przyzwolenie na marnotę dała, że na niej się nie poznała.