07.06.2017, środa
Dochodzenie do
chodzenia
Trzy miesiące bez komputera. Od trzech dni mam laptopa z
dostępem do Internetu. Śmieci ze skrzynki trzeba pousuwać.
Już tylko trzy tygodnie pozostały do wyjścia. Tylko (czyli nie aż), bo jeszcze pewności w chodzeniu brak, nawet podczas
podpierania się balkonikiem (skąd taka nazwa?). Czyli nie czekam niecierpliwie
na dzień wyjścia. Niecierpliwie to raczej na powrót do zdolności wszelakiego
oporządzania się w łazience czekam.
Niewygodnie jest pisać w łóżku. Ale jednak kontakt ze światem
za pomocą laptopa jest łatwiejszy niż poprzez sms'y – nie znoszę klawiatury w
tym nowym, dotykowym telefonie. Ale pal licho techniczne niedogodności, bo
ważniejsze jest chodzenie, czyli aby do samodzielnego chodzenia dojść. Tak,
dojść do chodzenia.
*
Daleko od noszy
Pytałem lekarza o możliwość rehabilitacji w jakimś ośrodku od
razu po opuszczeniu szpitala. Nic z tego. Trzeba się zapisywać i czekać – nawet
rok, albo i dłużej.
Zespół
Guillaina-Barrégo: rokowania
Rokowanie i tempo powrotu
do zdrowia zależy od stopnia ciężkości choroby i stanu ogólnego chorego. Około
75 procent chorych wraca do całkowitej sprawności, a u ok. 20 procent po
zakończeniu leczenia mogą utrzymywać się objawy, takie jak mrowienie kończyn,
osłabienie siły mięśniowej. Ok. 5 procent chorych umiera.
W którym przedziale jestem/byłem? W jakim czasie ustaje
mrowienie? W jakim czasie chory umiera? Umiera – ponoć – w trakcie trwania
choroby. Dopytałem. Bo to i serce, i płuca mogą być zaatakowane. Ja miałem
jedynie zapalenie oskrzeli, gorączkę, raz nawet za dnia majaczyłem. W
pierwszych dniach, nawet w kilku tygodniach wyglądałem nieciekawie. Leżałem jak
kłoda – nogi i ręce bezwładne, mowa niezbyt wyraźna. Wołałem bełkocząco w nocy
pielęgniarki, aby obróciły mnie w łóżku z pleców na bok. Za chwilę z boku na
plecy lub na drugi bok. Za chwilę znowu... I tak noc w noc, także oczywiście
dzień w dzień.
*
Sześciu nas jest, w sali. Czterech dowieziono po mnie,
jednego jeszcze przede mną. Czyli czterech już wyszło, a raczej trzech, bo jednego
wytransportowano na karetkowych noszach i przewieziono do innego
szpitala. Biedak, po udarze, nie mógł wypowiedzieć, co myślał, raz z tego
powodu się rozpłakał. Gdy go odtransportowywano, także płakał. Na jego miejscu
leży Leon, zwany przez nas Zawodowcem, Leonciem, Tygryskiem. Po udarze.
Czarnowłosy, wąsaty, krępy, z zawodu spawacz. Pocieszny jak cholera. Zwidy
wprawdzie ma, lecz odzywki, że hej, czyli śmiszne. Trudne do
podrobienia, także do odtworzenia. Pielęgniarki prawie padają ze śmiechu podczas
zmieniania pieluchy i pościeli... Daje plamy, ale tak swe zachowania, czyli te
plamy, tłumaczy lub komentuje, że cyrk, cyrk i jeszcze raz cyrk.
Inny, Włodek, mój sąsiad po prawej, na przeciwnym biegunie
naszych odczuć, czyli tragedia. Robi pod siebie, czym się da i ile się da.
Sikawkę spod pampersa wyciąga i sika w pościel. W kupie gmyra i nią
się zapaskudza.
Leon, a głównie te cyrki, te padające ze śmiechu
pielęgniarki, wszystko to i inne jeszcze zusammen
do kupy przywiodło na pamięć serial „Daleko od noszy”. Oznajmiłem na
którejś zmianie, że zakładamy kółko teatralne, że nowe odcinki serialu będziemy
tworzyć. Że casting już się odbywa, ale taki po cichu, że nikt o tym nie wie poza mną i naszą salą, czyli
czterema kumającymi. Leon i Włodek
nie kumają. Na pytania pielęgniarek odnośnie ich obsadzenia odpowiadam, że role
przeważnie mogą aktorkom się nie podobać, ale nic to, bo granie przydzielonych
ról będzie obowiązkiem i już! Sprzeciwu nie dostrzegłem.
„Siostra Basen niedaleko telefonu” już jest, nawet sama sobie
tę rolę wybrała. Jest także obsadzona rola pani ordynator – siostra
słusznej postury, czyli ordynatorka na schwał. Ktoś dorzucił, że ja mógłbym
grać tego pacjenta leżącego w łóżku na korytarzu, jednak ciągle się
wtrącającego, stawiającego słowami wszystko na głowie, na opak. Mój
fizjoterapeuta wraz z drugim terapeutą przyrównali mnie do któregoś ze
smerfów... chyba do Zgrywusa.
Pomysł goni pomysł, wątek goni wątek. Igrzyska pacjentów się
pomyślały. Na korytarzu wyścigi w różnych konkurencjach: laski, kule,
balkoniki, wózki, ale także, może głównie, bez podpórek. Działoby się, oj, by
się działo, bo tu wszyscy bez podpórek raczej ani rusz, albo nawet rusz-by (na
lwy by Starszych Panów), ale po chwili byłoby bęc.
No i w sumie na tym działalność
teatrzyku się kończy. Szkoda czasu na te zgrywy, a przede wszystkim brak mi
umiejętności scenariuszowania.
*
09.06.2017, piątek
Fajeczki, kawusia i inne
Fajeczki... Nie palę – no bo jak? Ale jednak myślę
czasem o papierosie po wyjściu ze szpitala. Kawę piję tylko szpitalną –
zbożówkę z mlekiem, cukru nie dosypują. Herbaty, też gorzkiej, nie mogę pić,
więc raczę się jogurtami Jogobella.
Już nawet sam potrafię otwierać jogurty (kubki);
odkręcam nakrętki napojów, ale z wysiłkiem. „Śledzik na raz” otwiera
pielęgniarka. Dzisiaj w łóżku próbowałem pobujać się na plecach z ugiętymi
nogami (kołyska). Za chwilę zabiorę się za obranie pomarańczy i jabłka.
Schowane je mam w reklamówce, czyli w schronie przed muszkami owocowymi
(Drosophila melanogaster, upierdliwa, jednak jakiś drobny sentyment do niej mam
za zasługi w badaniach nad
dziedzicznością). Aha, aha! Jako że początkowo miałem problem ze zginaniem
prawej nogi, musiałem uczyć się zakładania spodenek sportowych (na zajęcia z rehabilitacji)
lewą nogą, czyli stopą.
Na zajęcia do sali gimnastycznej transportowano
mnie początkowo w siatce. Czułem się jak złowiona ryba.
Narzekając czasem na
zbyt małą jeszcze sprawność oczywiście nie zapominam o moim beznadziejnym
początkowo stanie. Głównie personel mi mówi: już pan zapomniał? Dziwnie fajną
radość przeżywam podczas swobodnego obracania się z pleców na bok! Jakąż
wielką swobodną moc czuję! Sukces niejedno ma imię.
*
11.06.2017, niedziela
Jak w dworcowej poczekalni
Tak mi się dzisiaj pomyślało, porównało. Ale
wczoraj czy przedwczoraj gorzej się wymyśliło, bo spojrzałem na nas w tej sali
podczas jakiegoś posiłku jak na tuczniki chowane w klatkach/łóżkach. Czyli dzisiaj
humanitarnie spojrzałem. Jednak w tej dworcowej poczekalni nikt nie wie
dokładnie, kiedy jego pociąg nadjedzie i odjedzie. Owszem, w przybliżeniu tak,
jak np. ja, czyli że za 19 dni. Ale od‑transport/wy‑transport to nie wszystko,
bo najważniejsze jest, w jakim stanie stąd człek wybędzie. Jak np. podczas
jednej z zim stulecia, albo chociażby jakiejś zawiejki śnieżnej, gdyż
obecnie namiastka zimy czy ulewy już klęską żywiołową stać się może, czyli że
przyjedzie czy nie przyjedzie ten nasz pociąg? Siedzi więc sobie bractwo w tej
poczekalni barowe jedzenie pałaszując, jednak ni fajki, ni piwka nie mając, bo
bar antyużywkowy jest i basta.
*
12.06.2017, poniedziałek
Obok sami udarowcy
Aktualnie na sześć osób w sali pięć jest po
udarze. Nieładnie byłoby mówić, że jestem w lepszej sytuacji.
Nieetycznie. Powiem raczej, że z mojej choroby wyjdę prawdopodobnie bez
szwanku. Powrót do samodzielności, ten cel, to jedna strona medalu. Druga
dotyczy spojrzenia... Hm... Spojrzenia dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, a
raczej ważnościowo to chyba po drugie, chodzi o spojrzenie na świat
zewnętrzny, ten za szpitalnym oknem, czyli odwiedzany przez moje myśli,
za którymi ciało nie jest w stanie podążać. Jest i drugie coś, czyli ważnościowo
pierwsze spojrzenie. Spojrzenie polegające na wejrzeniu w siebie oraz na
efektach takiego wejrzenia.
Tak to jest, gdy na raz dwie sprawy chce człek
opisać i dzieli włos na dwoje. Bo jakość i istota jednego i drugiego, tu
spojrzeniami nazwanych, splecione są do nierozplecenia czy nie do
rozplecenia. Krótko mówiąc, nawet nieprzyzwoicie banalnie, punkt widzenia
(życia) może zmienić się radykalnie w zależności od punktu leżenia, w moim
przypadku szpitalnego.
*
13.06.2017, wtorek
Dwie takie jedne wiosny
Chodzi mi po głowie ta jedna taka
w moim życiu wiosna (w szpitalnym łóżku). Chodząc tak i chodząc (po głowie ta
moja wiosna) dotarła do owej wiosny z Pana Tadeusza.
O
wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
O wiosno! kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!
Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.
U mnie jest inna taka jedna wiosna w życiu.
Zamknięta między końcówką zimy a początkiem lata (od 11. marca). Obfita
we zdarzenia, nadzieją brzemienna! Różne zdarzenia, różne nadzieje – z różnymi finałami. U mnie w sumie od
początku finał był do przewidzenia, chociaż – o naiwności! – pierwszego dnia
myślałem, że po jakichś zastrzykach na kilku dniach pobytu się skończy. Jednak
po kilku dniach choroba się pogłębiła, dosięgła dna, bo ręce i nogi władność
opuściła.
W salce gimnastycznej jest regał
z książkami, może ze 200 książek. Można sobie wziąć/wypożyczyć. Jakiś czas temu
wybrałem jedyną z (dla mnie) możliwych.
Sidonie-Gabrielle Colette, Gigi i
inne opowiadania.
Zbiór
opowiadań. Obok portretów ludzi, autorka maluje pejzaże i świat zwierząt.
Bohaterkami opowiadań są kobiety ukazane w codziennych sytuacjach życiowych,
które pod pozorami przeciętności ukrywają niezwykłe cechy charakteru i głębokie
przeżycia. Bohaterka tytułowego opowiadania jest 17-letnią dziewczyną, która
pod naciskiem opiekunek musi poślubić bogatego, ale dużo starszego od siebie
człowieka.
Mam również zajęcia z robótek ręcznych. To znaczy pani Kasia, prowadząca, ma takie
zajęcia głównie z udarowcami. Bo jakżeby
inaczej – głównie tacy tutaj są. Pytała mnie o tę książkę, o czym jest.
Zwróciłem uwagę właśnie na ciekawe, ale i fachowe opisy roślinności. Także
tu i ówdzie jednym celnym zdaniem wypowiadała autorka uwagę dotyczącą natury kobiety. Dopiero dzisiaj
znalazłem w sieci tę krótką, powyższą recenzję. Do tytułowego opowiadania
jeszcze nie dotarłem.
*
15.06.2017, czwartek, Boże Ciało
Trzebaż obuchem w łeb, by się ocknąć?
Po zajęciach i obiedzie leniuchowanie zupełne, czyli drzemka.
Jednak zostawiam tytuł ku pamięci. Niebawem kolacja. Z „Gigi...” krótki cytat:
Czułam, jak tutaj na wsi rozpiera mnie straszliwa
tęsknota za płynącą wodą, za wilgocią łąk, za ruchliwą bezczynnością.
Ruchliwa bezczynność! Dobre. Jakby moje. Jedynie ową bezczynność można by... Ale po co?!
Żadnych wyjaśnień! Kto ją czuł, temu słowa nie są potrzebne.
Tytułu dzisiejszego też nie trzeba rozwijać. Chodzi głównie o
zdrowie, ale nie tylko, bo także o dotychczasowy tryb życia, o sposób życia, a
przede wszystkim przepuszczanie tego życia między palcami, także o brak
refleksji nad nim podczas codziennego wyścigu szczurów (o szczurach tak sobie
ogólnie, bo mnie one się „nie imają”). Może i późno na takie refleksje, ale
jednak warto, bo a nuż, a nuż będą po szpitalu procentować.
*
16.06.2017, piątek
Już bardzo z górki – jeszcze tylko 2 tygodnie
Nic dodać, nic ująć w temacie dnia.
Wracam do „Gigi...”, a właściwie do Colette, autorki
opowiadań. Ale najpierw o tym, jak dotarłem do książki. A było tak.
W Radiu Gdańsk była wzmianka o Magdalenie Witkiewicz,
pisarce, przedstawicielce tzw. literatury kobiecej. Co to jest ta literatura kobieca? – zacząłem się zastanawiać. Pytam
chyba następnego dnia panią od robótek ręcznych, z którą głównie o życiu
gaworzymy... Pytam więc, czy w tym regale służącym za biblioteczkę oddziałową
jest coś tej autorki, czyli Magdy Witkiewicz, albo jakiejś innej, bo chciałbym
zorientować się, co też dla kobiet jest pisane. Przyniosła pani trzy lub cztery
książki, z których wybrałem właśnie „Gigi...”. Pozostały mi jeszcze ze dwa
opowiadania do przeczytania. Wczoraj na zajęciach, podczas których wzmacniałem
okładkę tej książki (kawałkiem kartki)... Zdarzało mi się na niej spać...
Przeczytałem pani Kasi jedno zdanie z książki, to już wyżej cytowane –
powtórzę:
Czułam, jak tutaj na wsi rozpiera mnie straszliwa
tęsknota za płynącą wodą, za wilgocią łąk, za ruchliwą bezczynnością.
Pani Kasia powiedziała to, o czym sam wcześniej myślałem, że
z tą panią, autorką ciekawych opisów przyrody, zapewne bardzo chętnie
poszedłbym na spacer. Przytaknąłem. Lecz natychmiast pojawiła się refleksja,
czy chciałaby (Colette) pójść ze mną, facetem, na taki spacer, czyli czy nie
wolałaby np. z kobietą. Podczas lektury „Gigi...” zaświtało mi raz czy dwa, ale
natychmiast umknęło, czy aby Colette nie miała ciągotek do własnej płci. Jednak
nie ten zaświt, przebłysk spowodował, że poszperałem w Internecie,
lecz przebijająca się z opowiadań osobowość autorki.
SKANDALISTKI ŁAGODNIEJĄ NA STAROŚĆ
ROZMOWA Z KATARZYNĄ BARTKIEWICZ
ADAM PLUSZKA: Słusznie mówi się o
Colette jako skandalistce?
KATARZYNA BARTKIEWICZ: Słusznie, Colette była wielką skandalistką –
w kontekście tamtej epoki. Nawet we Francji przełomu wieków, u schyłku
belle époque, w okresie głębokich przewartościowań w wielu dziedzinach życia,
jej zachowania gorszyły, jej powieści bulwersowały, a ona sama wytykana była
palcem przez liczne środowiska. Chodziło o obrazę moralności wedle kryteriów
obowiązujących w mieszczańskim świecie III Republiki, który niewolny był – by
tak rzec bardziej swojsko – od dulszczyzny.
*
17.06.2017, sobota, godz. 4:44
Jak Zombie, lecz żywiej
Się obudzony o czwartej, ponownie zaśnięty ok. piątej.
Następnie śpiący do siódmej dwadzieścia pięć, bo zaczął się w sali ruch
przedśniadaniowy, czyli akcja przewijania, zmiany pościeli. Po śniadaniu
senność, lecz otóż zjawia się dyżurny fizjoterapeuta, w zastępstwie, już
po raz któryś w zastępstwie w sobotę. Za każdym razem wprowadza coś nowego,
trudniejszego. To dobrze. Były próby samodzielnego stania, potem stanie z zamkniętymi
oczami. Balkonik – zwyczajnie, następnie z uwieszonym, z dociskającym z tyłu moje biodra terapeutą. W tym
momencie skojarzył mi się mój chód z chodem Zombie. Szczególnie praca rąk.
Wszystko to było rozgrzewką. Bo wreszcie próby samodzielnego
chodzenia... No, prawie samodzielnego, bez balkonika wprawdzie, jednak
opierając się na ściennych poręczach lub jedynie o drzwi (się opierając, bo one
bez poręczy).
*
18.06.2017, niedziela
Sen – jazda po śniegu na bosych stopach
Na górce dzieciństwa w Kamiennym Potoku. Na górce zwanej
przez nas Piaskową Górą. Na wyślizganej ścieżce, szerokiej na ok. pół
mera; wyślizganej jazdą na butach, na tornistrach, lub po prostu na tyłkach.
Gdy szedłem na górkę nie było zimy. Na szczycie zobaczyłem bobra, o którym w
tym śnie wcześniej ktoś wspominał. Bóbr jak bóbr, ale wskoczył w wody wysokiego
wodospadu, którego w rzeczywistości nigdy nie było. Chyba cieszyłem się, ba,
radowałem radością zachwyconego dziecka, że na mojej górce jest taka woda. Skąd
wypływała, tego nie wiem, bo ni rozlewiska, ni potoku przed wodospadem nie
widziałem. Po chwili okolica z zielonej stała się białą, czyli zaśnieżoną. I
nic nie dziwiło, bo przecież we śnie największe dziwactwa są czymś zwyczajnym.
*
19.06.2017, poniedziałek
Nareszcie kroczenie o kulach!
*
20.06.2017, wtorek
Jutro lato, a ja w szpitalnym łóżku!
Któregoś dnia, na początku pobytu, gdy już oswoiłem się z
myślą o jednak długim pobycie w szpitalu, pomyślałem, że fajnie, radośnie by
było, gdybym pierwszy dzień lata mógł witać na
wolności.
*
21.06.2017, środa
Lato, lato!
Wczoraj wieczorem pielęgniarka przypomniała mi, że na początku
planowałem, chciałem, marzyłem, aby pierwszego dnia lata być już w domu. Pani
doktór szacowała mój pobyt na cztery miesiące, ja „krakowskim targiem” na trzy.
Jak by jakieś targowanie miało tu jakiekolwiek znaczenie.
Sen. Przechodziłem z kimś na skróty, w Sopocie, przez tory.
Od dziesiątków lat nie przechodziłem przez tory. Dokładnie pamiętam miejsce (to
we śnie). Opuszczając torowisko wskoczyłem na murek ok. 1,5-metrowej wysokości,
aby od razu z niego po drugiej stronie zeskoczyć. Jak za dawnych dobrych lat na
jawie! We śnie jest człek zdrowy i sprawny. Zasługa duszy/ducha/psyche?
Jeden z fizjoterapeutów zajrzał dzisiaj do szafy na korytarzyku
(z łóżka widzę ten korytarzyk), z której korzystają głównie pielęgniarki
(pościel). Pytam: „co pan tak prycia?”. Nie znał słowa. Ja pamiętam je z
dzieciństwa, ojciec czasem go używał. Potem sprawdziłem:
Słownik łódzko-polski
pryciać – grzebać, zwłaszcza w cudzych rzeczach
Słownik
Staropolski
Pryciać, 1) o psach myśliwskich: węszyć, tropić; 2) szukać,
śledzić, grzebać, ryć.
24.06.2017, sobota
Jak ratlerek
Wszędzie zajrzy, obwącha, obsika. Że wścibas i gaduła także
podczas spacerów/kroczenia na korytarzu jestem, porównał mnie mój
fizjoterapeuta właśnie do ratlerka. Chodząc o tych kulach zawieszam wzrok
dookoła na wszystkim, na czym się da, chwytam strzępki rozmów dolatujące z
końca korytarza i dopytuję, o co szło – jednym słowem dociekliwy upierdliwiec
albo upierdliwy dociekliwiec. Przy okazji weszliśmy nie tyle na „ciekawość to
pierwszy stopień do piekła”, ile że (jako pokrewieństwo) „nadgorliwość jest
gorsza od faszyzmu”. Dlaczego tak, tego w przysłowiach nie znalazłem, było
jednak m.in., że „Bez
matki nie ma chatki”. Moja matka, obchodziłaby dzisiaj, czyli „w Jana”,
imieniny, bo Janiny w kalendarzu nie ma, a przynajmniej „według mojej wiedzy”.
Dobre, czyli cwane jest to „według mojej wiedzy” – hit zeznań przed komisjami
sejmowymi i nie tylko. Każde kłamstwo można usprawiedliwić
tym bełkotem. Z Janiny zeszło mi się na Włodzimierza – ponoć pięć razy w roku
jest Włodzimierza. Kilka dni temu, nie pamiętam, przy jakiej okazji,
pomyślałem, że każdy mógłby obchodzić imieniny tyle razy, ile razy jest go
w kalendarzu. A dlaczego by nie? Są tacy, którzy każdy dzień „obchodzą”
(jeśli mogą). Jest na tych stronach internetowych o imionach m.in. o tych imion
pochodzeniu, ale także, jakim człowiekiem jest nosiciel danego imienia. To już bliższe prawdy mogłyby być
horoskopy, oczywiście nie te tworzone na morgi na użytek gawiedzi. O kim świadczy
moje imię? O mnie, czy o moich rodzicach, którzy mi je nadali? A jednocześnie o
modzie na imiona w tamtym czasie?
Szukając w sieci cech charakteru ratlerka dowiedziałem się, że
ratlerek to pinczer miniaturowy, oraz że są to dwie różne rasy.
Zachowanie ratlerków
Ratlerki to towarzyskie i
żywiołowe psy niezwykle przywiązujące się do swojego właściciela. Zazwyczaj są
nieufne w stosunku do obcych. Świetnie wyczuwają nastrój właściciela i dzięki
swojemu żywiołowemu temperamentowi, często stanowią pocieszenie w trudnych
sytuacjach. Nie można im jednak pozwolić na zbyt wiele i należy trzymać
dyscyplinę psa, gdyż ratlerki mogą przejmować kontrolę nad swoim panem,
narzucając mu swoją wolę.
I nie wiem, jakiej rasy to dotyczy, bo jeśli ratler to pinczer?
Są też głosy, że ratler to jakiś mieszaniec. Dla mnie taki problem to pikuś,
czyli w sumie żaden problem. Dłużej zastanawiam się nad obyczajem obcinania
ogonów. W Niemczech już się nie obcina.
*
25.06.2017, niedziela
Rower – dalej jazda! wiśta wio!
Miałem kiedyś kilka tytułów na pisanki. Były „Buty”, był
„Stary”... Coś jeszcze w zakamarkach niepamięci by się znalazło, gdyby ją
odkurzyć, czyli gdyby do pamięci się dostać. Jednak wcześniej były już „Buty”
Jana Józefa Szczepańskiego, był „Stary” Williama Faulknera... Chciałoby się
rzec: zabrano mi tytuły, zabrano mi buty i starego. W moich „Butach” buty miały
być pretekstem... Od nich, rzeczywistych nawet, przeskoczyć zamierzałem do tego
czegoś, co człeka przez życie niesie.
W „Starym” chodziłoby o różne znaczenia, różne aspekty, różne sensy słowa
„stary”. Na przykład: mój stary i moja stara jako mąż lub żona albo ojciec lub
matka; stary jako kumpel (cześć stary); stary jako stary człowiek, jako
starzec. Dzisiejszy „Rower” również byłby jedynie punktem wyjścia... Kolega
dowiózł mi go 3-4 dni temu do domu. Czeka i rży, i prycha – ten rower. I nic
to, że jedynie w mojej głowie. Jadąc na nim, chociaż stojąc w miejscu,
bo to rower stacjonarny, bez kół, można by po drodze napotkać i moje „buty”, i
mojego „starego”, jednak sednem historii, która dopiero ma się zacząć kręcić,
byłaby jazda po zdrowie. „Dalej jazda!”, „wiśta wio!”.
*
26.06.2017, poniedziałek
Rozwygodniłem się
Uwygodnić raczej nie pasuje. A może zwygodniłem się/zwygodniałem? Mówiąc krótko: zrobiłem się wygodny... Czy może
raczej wygodnicki? No bo wygodny może być np. fotel. Wygodnie może być
niemowlęciu na rękach rodzica.
Jednak sprawdzam. „Wygodny człowiek”. Są synonimy:
wygodnicki/wygodniś, wygodnicka/wygodnisia:
«ktoś przesadnie dbający o swoje wygody»
«taki, który związany jest z przesadną dbałością o ułatwianie sobie życia»
Co znaczy „przesada”, „przesadność”? Kto ustala kryteria? Czy
„wygodność” to przywara? Przecież cechą przyrody, głównie ożywionej, jest ułatwianie
sobie życia, życie – w miarę możliwości – po najmniejszej linii oporu. I nie ma
to nic wspólnego np. z tumiwisizmem.
*
28.06.2017, środa
Trzewna radość
Tylko się radować w takim przypadku jak mój. Tak jak rodzic
raduje się na co dzień dostrzegalnym rozwojem niemowlaka, tak i ja – chociaż
inna to radość – raduję się postępami w powrocie do mojej sprawności sprzed okresu
szpitalnego. I nie jest to smutna
radość, radość przez łzy, pobłażliwa radość... Można by snuć porównania.
Przypomina się powiedzenie, które sobie kiedyś-kiedyś zasadniczo zmieniłem
i wyszło mi, że „gdy się nie ma, co się lubi, to nie ma się nic”. Jednak
wczoraj raz jeszcze, ale teraz inaczej, przyjrzałem się oryginałowi, czyli „jak
się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”. I odkryłem Amerykę! Bo w
sumie o krytykę, nawet o ironię w tym powiedzeniu może chodzić. O
ironiczną krytykę naszych postaw – o pocieszanie się, głównie po
porażkach, w stylu „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.
Ja raduję się teraz jak małe dziecko, które pokonując jakąś
trudność z radości spontanicznie klaszcze sobie dla siebie i dla rodzica w
ręce. I ta rozradowana twarz dziecka zaraz na myśl przychodzi. Moja twarz i
moje klaszczące ręce są skryte w mojej duszy... Ale... W jakimś stopniu
widocznym odbiciem tych moich odczuć są reakcje moich bliskich i bliskich
znajomych. Ich radość i podziw dla postępów w mojej sprawności, tempo, w
jakim umykam chorobie, utwierdzają mnie, że nie chodzi tylko o moje subiektywne
oceny, o wyolbrzymianie małych kroczków, o owo pocieszanie się... No bo niby
nic to, że osiągam samodzielność w chodzeniu o kulach, na dodatek niepewnym
krokiem. Rzecz chyba w tym, że z „kłody” nieruchomo leżącej w łóżku i
bełkoczącej, raz nawet majaczącej coś o jakimś ogrodzie, przeistaczam się na
powrót w zwykłego dwunożnego śmiertelnika.
Różne slogany nabierają treści – chociaż pustych słów od
dawien dawna i tak staram się unikać. I gdy powiem, gdy mówię, że rozpiera mnie
radość, niechby nawet kropelka radości, ale taka, która drąży skałę... Gdy tak
mówię, znaczy to, że tak czuję. Podobnie jak stres, także radość czuję w
okolicach żołądka, w trzewiach.
*
29/30.06.2017, czwartek/piątek
Zawody
Powrót do sprawności sprzed szpitala, czyli sprzed choroby,
to główny cel tych zawodów. Może nawet – jeśli samozaparcia wystarczy –
osiągnięcie jeszcze lepszej sprawności, jako że tej przedszpitalnej można by to
i owo zarzucić. Ale na takie zapędy, polegające na przeskoczeniu poziomu
sprawności sprzed szpitala, przyjdzie czas – na razie niech pozostaną sobie
w niewielkim oddaleniu, na horyzoncie.
Szperactwo... Zbieractwo... Myślistwo... Coś się wykluje,
jakaś myśl, czy chociażby przebłysk myśli, a już bądź to gromada myśli-sępów,
bądź to stado myśli‑drapieżników osacza tę świeżo wyklutą, nieopierzoną jeszcze
myśl... Ale bez obaw, bo nie po to najczęściej ją osaczają, aby ją unicestwić,
lecz po to, by jej się przyjrzeć, przyjąć ją do stada, pomóc jej się rozwinąć
itp. Tak więc coś popędziło mnie do Internetu, zapewne ten wspomniany przebłysk,
i zatrzymałem się przy pracy doktorskiej Anny Czerner pt.:
Samotność długodystansowca?
Społeczny i kulturowy wymiar sportowego stylu życia
Można
by rzec, że łezka w oku się zakręciła, ale że „chłopaki nie płaczą”, więc się
nie zakręciła, ino trochę nostalgicznych myśli się pojawiło. Autorka zajęła się
motywacją maratończyków amatorów (biegaczy i rowerzystów).
Nieco
wcześniej, na zajęciach dopołudniowych (manualnych), wjechało się nam
z prowadzącą zajęcia panią Kasią na temat potrzeb i tej tzw. piramidy potrzeb.
Pani Kasia, że potrzeba estetyczna jest na szczycie (tak się przyjęło w nauce),
ja z kolei w swój żywioł wpadłem, czyli że aspekt estetyczny wcześniej,
niejako u podstaw potrzeb tkwi. I znowu, tzn. przed tą drugą, wyżej wspomnianą
łezką, pierwsza łezka chciała się zakręcić, lecz ponownie (czyli wcześniej, ale
w kolejności pisania to jednak ponownie) na krótko w nostalgiczny nastrój
popadłem. Szybki rachunek sumienia zrobiłem, co nie znaczy, że sumienie
uspokoiłem. Wręcz przeciwnie. Bo po prostu, najzwyczajniej... Trzeba prawdzie
brutalnie spojrzeć w oczy... odpuściłem przed laty swój temat niedoszłej pracy
doktorskiej, „dałem dyla”, zdezerterowałem itp. I nie ma co owijać
rzeczywistości, chociażby nawet najbardziej skrytej, w bawełnę!
Nie o
przeszłości jednak miało teraz być, także w sumie nie o teraźniejszości, lecz
o najbliższej przyszłości. Czyli powracam do tytułowych „zawodów”, po
części, może nawet po dużej części, do „samotności długodystansowca”.
*
01.07.2017, sobota
Samotność długodystansowca
Bieg na 4 miesiące (na dystansie czterech miesięcy) ma się ku
końcowi. Ostatni tydzień jak ostatni etap w wieloetapowym wyścigu kolarskim.
Niby psychiczny luz, a jednak niecierpliwe oczekiwanie na zakończenie
biegu. Ale zaraz tytuł bardzo dawno wydanej książki się przypomina – „Bieg,
który się nie kończy” (Anna Dubrawska,
Wydawnictwo: Harcerskie Biuro Wydawnicze Horyzonty). Jest i tytuł „Sami, ale
nie samotni” (o żeglarzach samotnikach)... Dopiero teraz spostrzegam, że również
autorstwa Anny Dubrawskiej.
Ten 4-miesięczny maraton to dopiero przygrywka, chociaż na
początku niemal piekielnie trudna... Ale akurat w radio jest rozmowa z Anitą
Kuszyńską na temat jej książki, głównie jej życia po wypadku. Piosenkarka na
wózku inwalidzkim, uczestniczka Eurowizji.
28 maja 2006 roku był dla Moniki
Kuszyńskiej dniem „wyrwania” z oczywistej codzienności i początkiem uczenia się
na nowo siebie, pozornie rutynowych czynności, patrzenia na otoczenie i na
siebie samą.
No i jakby blednie moja sytuacja – jej rozmiar, wymiar,
powaga. Ponownie patrzę na pacjentów Oddziału Rehabilitacji, głównie poudarowców. Jednak moje małe coś nie
jest dla mnie czymś małoważnym. Z perspektywy minionej bezwładności ciała jego władność
nagle wysuwa się na plan pierwszy w zespole
trosk mojego życia/bycia. O władności
umysłowej nie wspominam, bo z nią jak z tym zdrowiem u Jana Kochanowskiego
– póki co, odpukać, nie jest źle. Jak w rodzinie z dziećmi: najwięcej troski
wymaga dziecko chore (czyli mój stan fizyczny).
„W Warszawie w końcu zaświeci słońce” – podano w radio. Pytam
się siebie: w którym końcu tego miasta? Nie dotrę teraz do tej „samotności
długodystansowca”. Ale c.d.n. Kiedyś-kiedyś.
*
Droga, która gdzieś prowadzi, nie
jest właściwą drogą
Po raz któryś wdepnąłem na tę drogę. Tę
chińską, tę filozoficzną. Zacząłem szukać „tygrysa”, czyli chińskiego znaku
zodiaku, pod którym się urodziłem. Głównie chodziło mi o horoskop na ten rok. A
właściwie to na drugą jego połowę. Pierwszą już znam, wszak dzisiaj jest 1. lipca.
Chciałem szybko dodać, że gorsza już nie może być, ale ugryzłem się w język.
„Bo spójrz”, rzekłem do siebie, „czy któryś z tych obok ciebie leżących facetów
myślał o tym, że trafi go udar?”.
Daodejing, pełna nazwa Laozi Daodejing, w skrócie Laozi (typowa
starochińska maniera nazywania dzieła nazwiskiem autora), najczęściej
tłumaczona jako Księga Drogi i Cnoty, uznawana niekiedy za pierwszą
filozoficzną księgę w języku chińskim. Jest częścią podstawowego kanonu
taoizmu, systemu religijno-filozoficznego, który narodził się w Chinach w
czasach panowania dynastii Zhou.
Naukowcy z reguły utrzymują, że księga nie powstała wcześniej niż w IV, albo nawet w III wieku p.n.e.,
co wykluczałoby bezpośrednie autorstwo (legendarnego) Laozi
(ur. w roku 604 p.n.e.).
Ze względu na specyfikę języka chińskiego księga jest
praktycznie nieprzetłumaczalna, wszystkie jej tłumaczenia są jednocześnie
interpretacją i zawężają jej pierwotne znaczenie. Już pierwsze zdanie dzieła
jest bardzo enigmatyczne: dao ke dao feichang dao (道可道非常道). Jest to gra
słów, którą moglibyśmy przetłumaczyć jako „droga, która gdzieś prowadzi, nie
jest właściwą drogą”. Innymi słowy „czyn, który wykonujemy dla osiągnięcia
pewnego celu, nigdy nas do tego celu nie doprowadzi”. Gdy do czegoś dążymy, to
coś wymyka się nam i drwi z naszego wysiłku. Takim samym sposobem gdy bardzo
usiłujemy coś zachować, z całą pewnością to utracimy. To dlatego Laozi
proponuje nam drogę pogodzenia się z losem.
Twierdzenia typu „coś drwi z naszego wysiłku”, czy
„starochińska maniera” nie pasują mi w tekście bądź co bądź dotyczącym
filozofii. Wygląda na kpinę i drwinę ze starożytnej filozofii oraz na manierę
autora tekstu krytykowania wszystkiego, co się nawinie. W tym kontekście, w
kontekście mojego krytycyzmu, być może przesadnie krytycznego, jedynie słuszną
postawą będzie nieprzywiązywanie większej wagi do uwag internetowego autora,
jako że ...księga jest praktycznie
nieprzetłumaczalna, wszystkie jej tłumaczenia są jednocześnie interpretacją i
zawężają jej pierwotne znaczenie. Także owo pogodzenie
się z losem to zapewne kwestia interpretacji oryginalnego tekstu. Jakiż
człek ubogi, że nie zna chińskiego!
*
02.07.2017, niedziela
Ta droga
Znowu zagrzebałem się w obcych
myślach, może jedynie w informacjach, zamiast pociągnąć, wydobyć na światło
dzienne swoje myśli, lub chociażby ich strzępki. Ale – z drugiej strony –
bez tych informacji nie byłoby wczoraj bodźca do przystanięcia przy tej
„chińskiej drodze”. „Samotność długodystansowca” też zahacza o tę drogę.
Podczas zawodów, które jednak nie są codziennością, są wręcz odświętnością,
ów samotny długodystansowiec nie jest sam, gdy na trasie dopingują go kibice.
Przeważnie jest bezimienny, ale bywa i tak, że „ma twarz, ciało i duszę”, gdy
dopingują go najbliżsi.
Tak... Sobie teraz myślę... Bycie
samotnym i samym to dwa zasadniczo różne stany, dwie różne sytuacje.
I niekoniecznie, może nawet nie głównie, o fizyczny aspekt bycia samotnym
czy/i samym chodzi. Nie, jednak nie
tędy droga. Nie ujdę dalej, jeżeli nie przyjrzę się wnikliwiej samotności
i samości (bycia samym). Bo inaczej będzie jak z miłością, o
której wszyscy wiedzą, że jest, lecz nie wiedzą, czym tak naprawdę jest.
Nawet najwspanialsza nauka nie jest mądrością Tao, gdyż nie
można go ująć żadną definicją. Nawet najdoskonalsze słowo nie jest tu
wystarczające, Tao bowiem można doświadczyć bez użycia słów, rozpoznać bez nazw
i definicji. Zrozumienie nienazwanego, oznacza zrozumienie istoty źródła
wszechrzeczy.
Uczepiłem się tych chińskich
mądrości... Zaraz i nauczanie w Starożytnym Egipcie się przypomina
polegające na dochodzeniu samemu do wiedzy.
„Filozofia pregrecka”, Robert
Surma:
Nauczanie w kolegiach [egipskich] polegało raczej
na odgadywaniu symboli niż na systematycznym wykładzie. Jak powiada Julian
Ochorowicz: „Misterium było objawiane, a nie objaśniane, przypuszczano bowiem,
że tylko ten, kto sam doszedł prawdy, zasługiwał na nią (...) Można Egipt
uważać za główną ojczyznę tej antypoglądowej metody nauczania”. I rzeczywiście
nauczanie w związkach pitagorejskich miało ten sam charakter. Toż i Platon w
„Liście VII” posiada takie podejście do nauki!
Uczeń,
który zadowala się standardowymi uproszczeniami, nigdy nie podejmie trudu nowej
lepszej hipotezy. „Chociaż uczonych nie uczy się definicji, to uczy się ich
standardowych sposobów rozwiązywania wybranych zagadnień”. Guilford twierdzi
w związku z tym: „Próbujemy uczyć studentów, jak dochodzić do właściwych
odpowiedzi, których cywilizacja nauczyła nas właśnie jako właściwych”.
Jednomyślność to tyle, co oznaka głębokiego kryzysu nauki.
Był z nami w sali ten wspomniany Andrzej.
Nie mówił. Nikt go nie odwiedzał. Pod tym względem był sam. Z kolei my,
pacjenci, byliśmy wobec niego życzliwi, pielęgniarki również, ale nie z
litości. Dał się lubić. Potrafił się uśmiechnąć i się zaśmiać. W sali nie był
samotny. A jak czuł się w środku? Co myślał tym swoim poważnie uszkodzonym
mózgiem? Co czuł, zanim się rozpłakał, ponieważ nie mógł wysłowić aktualnych
myśli?
*
Colin Smith – samotny długodystansowiec
• Biegnąc, staram się myśleć
o rzece. I chmurach. Ale w zasadzie nie myślę o niczym. Jedyne, co robię, to
biegnę przez własną przytulną, skrojoną na moją miarę pustkę, własną
nostalgiczną ciszę. I to jest czymś cudownym. Bez względu na to, co mówią inni.
• Powinno się nie myśleć o nikim, iść własną drogą,
nie szlakiem wytyczonym przez innych ludzi, którzy czekają z dzbanami wody i
buteleczkami jodyny na wypadek, jeśli wypadniesz i skaleczysz się, żeby cię
podnieść, postawić na nogi, pchnąć znowu w ruch – chociaż może wolałbyś zostać na
miejscu.
• Wiem tylko, że trzeba biec, nie wiedząc dokąd,
przez pola i lasy. A linia mety nie kończy biegu, choćby wiwatował tam
przyjazny tłum. To jest właśnie samotność długodystansowca.
• Zmuszanie się do największego wysiłku, do jakiego jesteśmy w stanie się zmusić
przy wszystkich naszych ograniczeniach – oto istota biegania i metafora życia,
a dla mnie również pisania.
*
03.07.2017, poniedziałek
Kogel-mogel
Biegnę, idę, przystaję... Przyglądam się temu, co mi ślina
na umysł naniesie. Stąd tutaj taki kogel-mogel (ta długodystansowość,
Chiny, Egipt itd.). Minione plącze się jak plecionka z teraźniejszym, ale także
i z przyszłym, czyli wydumanym, życzeniowym. Tutaj, na kartce papieru, inne niż
w lesie bieganie, można więc zaprzątać sobie umysł różnościami. Nawet chyba
trzeba. Jak na torze przeszkód, jak na batucie, jak na cyrkowym trapezie. Ale i
jak w wodzie, pod jej powierzchnią, po prostu pod wodą, jak ryba,
jak delfin. Ekwilibrystyka na sto i więcej sposobów. Na lądzie, w wodzie i w
powietrzu. Myśli zdzierżą wszystko! Chyba że nie zdzierżą, jak np. podczas
zapuszczania się w kosmiczną nieskończoność. Któryś z naukowców odszedł od
zmysłów podczas rozmyślań o tej nieskończoności. Wypadł jak np. biegacze
narciarscy na bardzo ostrym zakręcie.
Pytam się więc, schodząc na ziemię, czy można życie, weźmy
dla przykładu moje, przyrównywać do biegu długodystansowego i na dodatek do
czucia się samotnym podczas tego biegu. A co z metą? Tak... W biegu przez życie
raczej nie wygląda się mety. Bo w życiu nie biegnie się, aby dobiec, ale żeby
biec, biec i biec. Albo iść, iść i iść. Albo płynąć, albo lecieć. Albo
jeszcze jakoś inaczej. Drzewa umierają stojąc, zaś mnie kiedyś się wykluło
ludzie umierają żyjąc. Analogii nie dostrzegam, może jedynie ten fakt
nieuniknioności umierania. Wiadomo wszak, że meta jest, nie wiadomo jedynie,
kiedy przed nami się zjawi, za którym zakrętem drogi.
Oczywiście, że są pozytywy tej samotności
towarzyszące. Wczoraj olśniło mnie, że człowiek brnie przez życie
albo samotnie, albo beztrosko i nieświadomie, albo najpierw beztrosko, a potem
samotnie. W trakcie przeżywania jakichś tragicznych chwil, także osobistych
problemów, ale niekoniecznie tragicznych, jest tak cholernie sam
(to także kiedyś mi się wykluło, z kilkanaście lat temu, będąc w jakimś dole).
Miało być o pozytywach. Trzymając się tego porównania
chorowania do długodystansowego biegu myślę o kibicach na trasie,
czyli o przyjaciołach i bliskich znajomych – o dopingu podczas walki. Ich
szczera radość z postępów z każdego kroczka oddalającego mnie od stanu
mojego ciała w dniu, w którym dowiedziałem się o moim uczestnictwie w
długodystansowym biegu z przeszkodami. Można rzec, że byłem na końcu stawki, że
oglądałem plecy i pięty normalnego życia. Moi kibice byli załamani, na
granicy nadziei i beznadziei. Przy czym już sama fizyczna czy psychiczna obecność
tych moich kibiców była jak ten przysłowiowy dwunasty zawodnik podczas
meczu w piłce nożnej. Dodawali skrzydeł. W tej w sumie samotnej walce z
samym sobą człek nie był, nie czuł się jednak samotny. Chyba najgorętszym
kibicem byłem ja sam, w myśl mojego na końcu człowiek jest tak cholernie sam.
Głównie o noce chodzi, o wołanie pomocy, aby dwie pielęgniarki obróciły mnie z
pleców na bok i odwrotnie. Wówczas nie myśli się o kibicach, a jedynie
o tym, jak przetrwać ból kręgosłupa lub biodra. I wybiega się myślami w przód,
do chwil, które nadejść muszą, gdy wróci władność kończyn, gdy ciało przestanie
się gibać podczas siedzenia. Taki był pierwszy etap polegający na tym,
aby stanąć na nogi. Myślę teraz, że ten długodystansowy bieg składa się
z dwóch etapów, czyli pozostał jeszcze drugi, ten ostatni. Cel? Dociągnąć w
zdrowiu do mety, za którą – wbrew tytułowi książki Tadeusza Olszańskiego „Za metą
i dalej”, książki o życiu znanych sportowców po zakończeniu kariery
sportowej – nie ma już nic.
*
04.07.2017, wtorek
Nie tędy droga
Niech ta droga jeszcze przez chwilę pozostanie,
przynajmniej w dzisiejszym tytule. W sumie chodzi o STOP smędzeniu takiemu jak to wczorajsze. Są różne smędzenia, tzn. wyraz jest jeden, lecz mogą one dotyczyć różnych
różności. Niby podobnie jest z burmuszeniem
się, jednak owo smędzenie wydaje się
być poważniejsze, no bo smędzić każdy może, np. z powodu wstania lewą
nogą lub wieczornego zmęczenia trudami dnia. Jednak burmuszyć się dziewczęciu przeżywającemu trzecią lub czwartą
młodość z powodów, które dzierlatce kilkuletniej jeszcze uchodzą, to już jest
wielkie nieporozumienie natury. Podobnie z kusą spódniczką. Burmuszenie w każdym wydaniu to cwana,
lecz grubymi nićmi szyta forma szantażu. Część dziewczynek z tego wyrasta,
inna część ciągnie to za sobą (ze sobą) przez drugą, trzecią, czwartą młodość,
a nawet jeszcze dalej, czyli dłużej. Chciałoby się im rzec „nie tędy droga”,
lecz któraż zechciałaby tego posłuchać, tzn. wsłuchać się i nad tym się
zastanowić. Po cóż jednak mówić, gdy u tej czy innej słuch już nie ten,
podobnie z umysłem.
No i
ładne przejście samoistnie się pojawiło – o ten słuch chodzi. Rankiem pomknęły
myśli do Thomasa Bernharda Kalkwerk'u. Dlaczego akurat tam? Chyba
dlatego, że przypomniała mi się moja nienapisana praca „Radosna aktywność
dziecka”.
O
książce:
Cała historia rozgrywa się w scenerii położonej na
uboczu budowli, rozmyślnie nieprzytulnej i niegościnnej, zasłoniętej w dodatku
przed oczami ludzkimi murem wysokich krzewów. Ta straszna idylla, jak określa
ją Konrad, ma sprzyjać maksymalnej koncentracji i ułatwiać twórczą pracę
umysłu, grobowa cisza spowijająca Kalkwerk umożliwia eksperymenty ze słuchem,
będącym przedmiotem planowanego studium.
[...]
Konrad zabił swoją żonę. Nie ma tajemnicy, nie ma
szukania sprawcy. Czytelnik wysłuchuje różnych wersji historii zbrodni podczas
nieformalnego dochodzenia. Czemu to zrobił? Pierwsze pytanie pociąga następne:
kim właściwie był? kim była jego żona? jakim byli małżeństwem? czemu Konrad nie
napisał studium „O słuchu”?
Z książki:
Tak zwane idealne współżycie to kłamstwo,
bowiem tak zwanego idealnego współżycia nie ma, toteż nikt nie ma doń prawa,
wstąpić w małżeństwo to tyle, co wstąpić w przyjaźń, czyli obarczyć się
zupełnie świadomie podwójną rozpaczą i podwójnym wygnaniem, wstąpić z
przedsionka piekła samotności w piekło współbycia.
Zerknąłem
i na samotność:
Uważam, że zdrowo jest być samemu przez większość
czasu. Przebywanie w towarzystwie, nawet najlepszym, szybko staje się
nużące i wyczerpujące. Uwielbiam być sam. Nigdy nie spotkałem przyjaciela,
który byłby równie przyjazny jak samotność. Jesteśmy zwykle bardziej samotni,
kiedy wychodzimy między ludzi, niż kiedy zostajemy w domu.
Henry David Thoreau (z książki Walden,
czyli życie w lesie).
Zbacza
mi się z drogi – tak sobie
pomyślałem, ale zaraz żachnąłem się lekko na takie myślenie. Powinienem raczej
znowu pomyśleć, że nie tędy droga. Jednak występując przed chwilą w roli
arbitra... No tak, a w jakiej roli występuję teraz? Kolejnego arbitra? Arbitra
drugiej instancji, czyli wyższej? A za chwilę? Ilu tych arbitrów we mnie jeden
po drugim? Można by tak w nieskończoność, gdyby nie to, że zjawia się
najrozsądniejsze w tym momencie pytanie: po co? Po co takie arbitrażowanie (jako rozstrzyganie sporu przez arbitrów)? Bo
po pierwsze, żadnej wyraźnej drogi sobie dzisiaj w pisaniu nie obrałem, po
drugie, skąd więc miałbym wiedzieć, czy droga (bliżej nieokreślona) prowadzi nie
tędy? Są dwa rodzaje dróg, moich – ta, która poza mną, czyli z tyłu,
powstała podczas wydeptywania ścieżki po bezdrożu, oraz ta, która jest przede
mną w sensie jej wcześniejszego wytyczenia, planowania itp.
Męczą
tego typu dywagacje. Trzeba by niezawile. Lubię sobie pisać bez planu, bez ładu
i składu nie wiedząc, dokąd mnie to zaprowadzi. Może i w życiu podobnie bywało?
Obrazy:
Vlastimil
Hofmann, Zamyślenie
Vlastimil Hofmann, Odpoczynek wędrowca
Jakiś
czas temu szukałem w sieci obrazów przedstawiających „zamyślenie” i wtedy
właśnie natknąłem się na Vlastimila Hofmanna.
Wlastimil Hofman, właśc. Vlastimil Hofmann (ur. 27
kwietnia 1881 w Karlinie,
zm. 6 marca 1970 w Szklarskiej Porębie) – polski malarz, przedstawiciel
symbolizmu.
*
05.07.2017, środa
Ta ostatnia środa
To już trzeci termin wyjścia i raczej ostatni – wtorek 11.
lipca. W szpitalu zgłosiłem się 11. marca. Jednak na Oddziale Rehabilitacji
jestem od 28 marca. Trzeba by sobie teraz pospekulować, pobawić się jak klockami
lego i wyciągnąć z cyfr i liczb jakieś mądrości na przyszłość.
Numerologia –
prognozowanie z liczb, opierające się na przekonaniu, że numer przyporządkowany
danemu obiektowi (numer domu, samochodu, telefonu, zakodowane pod postacią
liczby imię, itp.) ma związek z jego losem. Numerologia uważana jest przez
naukowców za pseudonaukę, nie mającą żadnych racjonalnych ani eksperymentalnych
podstaw.
Sobie dopasowywać można różnie różne różności. I takież
wnioski z tego wysnuwać. Mnie w tej numerologii wyszła cyfra (liczba) 9 –
prawie same ochy i achy, ale większość tych ochów i achów raczej, a nawet
raczej na pewno, się zgadza. Cały Włodeczek. Na przykład:
Osoby z wibracją cyfry 9 są niezwykle uczuciowe,
pełne pasji, idealistycznie nastawione do życia, posiadają ogromną potrzebę
pomagania innym. Bogate, miłe usposobienie. Chęć dzielenia się z innymi,
przekazywania nabytej wiedzy, mądrości, altruizm, tolerancyjność, opiekuńczość.
Dziewiątki są zdolne do poświęceń, dobro innych jest dla nich bardzo ważne, nie
są one nieczułe na potrzeby innych
Nasuwa się... Ciśnie się na usta powiedzenie od dupy strony, które i literaturze nie
jest obce, w tym przypadku tzw. kobiecej, bo autorstwa Magdaleny Witkiewicz,
którą i na FB można odnaleźć (jej profil). Z książki Moralność pani Piontek:
– Od dupy strony się do
tego zabierasz, syneczku. W tym momencie Augustyna olśniło. Już wiedział jak
być lekarzem, robiąc na złość matce. Proktologiem nie będzie, o nie. Ale od
dupy strony była też ginekologia. I w ten oto sposób zostały określone
przyszłe losy Gusia. Augustyn Poniatowski wybrał specjalizację.
Weźmy teraz tę filozofię chińską. W numerologii jest liczba i
do niej przykleja się najróżniejsze różności (delikatnie te zabiegi myślowe
nazywając). U Chińczyków zaś, tych starożytnych, od normalnej strony, czyli nie
od dupnej, najpierw są pewne fakty, niechby nawet w postaci prawd filozoficznych, które następnie
przybierane są w liczby. Mówię to ja, czyli laik zarówno w sprawach
numerologii, jak i starożytnej filozofii chińskiej.
Każdemu z 64 rozdziałów Księgi przemian odpowiada
jeden heksagram — diagram matematyczny zbudowany z sześciu poziomych linii
ciągłych i przerywanych, ułożonych jedna nad drugą. Istnieją 64 możliwe układy
tych dwóch rodzajów linii (26). Dzięki stosowaniu heksagramów
Chińczycy rozwinęli dwójkowy system liczbowy niemal trzy tysiące lat przed
rozpowszechnieniem go w pozostałej części świata. Ich system był oparty na
kwadracie ósemki, stąd ogromne znaczenie liczby 64 w chińskiej filozofii.
Nie jest przypadkiem, że Księga Tao i Te składa
się z 81 rozdziałów, ponieważ liczba 81 — czyli kwadrat dziewiątki — także była
bardzo ważna dla chińskich filozofów, którzy dbali o symetrię liczb. Elegancja
liczby 81 była wyrażana przez starożytnych Chińczyków za pomocą diagramów
matematycznych zwanych tetragramami. Tetragram składa się czterech linii
(ciągłych, przerywanych jeden raz i przerywanych dwa razy), ułożonych jedna nad
drugą. Istnieje 81 możliwych układów tych linii (34).
Oczywiście bez wody się nie obejdzie. Kto potokami żyje, zna
siłę i dobro wody!
Podobno wielkie dobro jest jak woda, podtrzymująca
życie bez świadomego wysiłku, płynąca naturalnym prądem, zapewniająca
pożywienie, odnajdywana nawet w miejscach odrzucanych przez zachłannego
człowieka. Tak właśnie wygląda droga Tao.
Po śniadaniu, gdy już
chodzenie z fizjoterapeutą ćwiczyłem i gdy przy recepcji byłem, takiej jak w
„Daleko od noszy”, jedna z pielęgniarek oświadczyła tajemniczym dla mnie
tonem, że impreza dzisiaj, czyli ja w roli głównej itd. Pytam, co jest grane i
dowiaduję się, że właśnie akurat setny dzień jestem na Oddziale Rehabilitacji.
Jeden z terapeutów, nie mój, mawia: nie widać go, a słychać.
Wraz z moim terapeutą pytają mnie i pielęgniarki, czy zawsze taki gaduła i taki
ciekawski byłem. Na oddziale jest jakby kameralnie – cztery sale i przy
maksymalnym obłożeniu 21 osób.
Część leżących i część się przemieszczających w ramach treningów. Czyli
pacjenci mijają się na korytarzu, który pacjentki z jednej sali nazywają
„Świętojańską” (nazwa głównej ulicy Gdyni). Te chodzą codziennie w popołudniowym
czasie wolnym, rzędem, gęsiego, cztery kobiety. Wcześniej jeszcze dwóch facetów
z nimi trenowało, już wyszli ze szpitala, jeden na czele, drugi jako ostatni.
Fajnie to wyglądało – z sali mogłem te procesje
obserwować. Bywają „okna z widokiem na…”, ja mam widoczne z łóżka drzwi z widokiem. Drzwi są zawsze
otwarte.
Nie wybieram, nie czekam... Zerkam i widzę fajny układ liczb.
Dla mnie fajny. 19:19, 05-07-2017. Za dwa dni może być np. 17:17 i 07-07-2017.
Taki – myślę sobie – poważny niby facet i takimi niepoważnościami się
zajmuje. No i przypomina się zaraz/natychmiast fraszka Jana Izydora
Sztaudyngera:
Taki
napis na grobie by mnie cieszył:
Nie byle kto, bo byle czym się cieszył.
I z
rozpędu jeszcze (też Sztaudyngera):
Poznanie
Wiatr halny ci sukienkę zarzucił na głowę
I w ten sposób poznałem twą lepszą połowę.
Od wczoraj przymierzam się do zakończenia tego wątku
pisania... I nic. Nici z zakończenia. Ale teraz się uda! No bo ileż można!
Wniosek nasuwa się jeden: księgi nie stworzą mędrca, to
mędrzec tworzy księgi – ale dla kogo?
Aby Chińczyków za bardzo pod niebiosa nie wynosić, chociaż na
to zasługują, oczywiście głównie ci starożytni, warto rozejrzeć się po świecie
nie tylko nieco szerzej, lecz także głębiej, czyli odleglej.
Najstarsza
cywilizacja?
Kultura harappańska w zasadzie istniała
równolegle z innymi wielkimi kulturami, które lepiej znamy – Egiptu, Chin
i Mezopotamii. W zasadzie, bo... – Cywilizacja doliny Indusu jest według
badaczy datowana (chodzi o szczytowy okres rozwoju) na 2600-1700 p.n.e. Ale jej
początki datuje się nawet na 3500 r. p.n.e., a schyłek – nawet na 1300 r.
p.n.e. – wyjaśnia dr Agnieszka Staszczyk, indolog i historyk sztuki, adiunkt w
Katedrze Porównawczych Studiów Cywilizacji UJ.
*
08.07.2017, sobota
Trafiony bumerangiem myśli
„Złota jesień” – tak nazywa się to coś, co dawniej nazywało
się przytułkiem, także domem starców, współcześnie raczej domem pogodnej
starości, albo i domem seniora. Otóż w tym czymś,
zwanym wzniośle właśnie „Złotą jesienią”, napatrzyłem się wiele i wiele narozmyślałem podczas 10-dniowej praktyki.
Wykluł mi się wtedy temat „Nawrót niewstydu płciowości”. Z pisanki o tym tytule
poniżej dwa akapity.
Ten niewstyd.
Dotyczy i kobiet i mężczyzn. Chociaż przede wszystkim w związku z widokiem
kobiet w owym „Domu” mi się pojawił. Najpierw refleksja dotyczyła kobiet, a
dopiero po czasie dotarło do mnie, że przecież i do przebywających tam mężczyzn
to się odnosi. Nie zapominam, nie, nie zapominam o tym, że jest to odczucie
obserwatora, czyli że mogą to być takie sobie wydumania. Może jednak chociaż
troszkę drasnę nimi zjawisko – niech na razie tak pozostanie – niewstydu.
[...]
No i przychodzi czas w
postaci ekstremalnego zjawiska, wywołanego głównie powaleniem przez chorobę,
gdy żadne „gierki” (płciowością) nie wchodzą już w grę. Płciowość staje się
zwyczajnym ciałem, ale nadzwyczajnie zdegradowanym znaczeniowo. Jest częścią
ciała, które „wyłożone jak na tacy” wymaga podtarcia, obmycia, wysmarowania
maścią leczniczą.
I nadszedł czas, moment, gdy z obserwatora stałem się
pacjentem, czyli ów bumerang myśli trafił mnie i skosił, powalił. Po jakimś
czasie przyzwyczaiłem się leżąc nieruchomo w szpitalnym łóżku do myśli o sobie
samym, o mojej płciowości jako części ciała wyłożonej jak na tacy
wymagającej podtarcia, obmycia, wysmarowania maścią leczniczą. Pojawia się
autentyczny niewstyd, chociaż
personel jest głównie kobiecy (tylko jeden facet). Jednak, gdy doświadczyłem
tego myślowo ze dwa dni temu, albo dopiero wczoraj... Tak, wczoraj... To tylko
jedna strona medalu. Patrzyłem na pielęgniarkę wykonującą jakieś czynności
pielęgnacyjne przy sąsiedzie z naprzeciwka, czy nawet jedynie stojącą obok
łóżka i naszła mnie refleksja dotycząca tej drugiej strony medalu... Albo
inaczej: uświadomiłem sobie, że istnieje również druga strona, o której
wcześniej mi się nie śniło, którą w dumaniach
swoich przeoczyłem. Otóż pielęgniarki jakby przestały być dla mnie obiektem płciowości,
niechby nawet w innych, czyli pozaszpitalnych okolicznościach były warte
grzechu i to niejednego. Tak więc nic z tego! Nici z traktowania ich
płciowo. Także, oczywiście, nici z traktowania płciowo nas przez nie. Na pewno
nie jest takie coś regułą, chyba że regułą jedynie odnośnie mojej osoby.
*
09.07.2017, niedziela
We śnie fruwanie
Było z piątku na sobotę. Różne mam fruwania, różnie fruwam.
Bywa i tak, że jeśli nie fruwam, to zeskokami po parapetach wieżowca się
przemieszczam jak najzwinniejsza z małp (jaka to małpa? nie jestem pewien, może
gibon), albo w skoku w dal lub w trójskoku pokonuję odległości lepsze od
rekordów świata. Ostatnie fruwanie należało do tych, gdy najpierw muszę się
rozpędzić i jak ptak uczący się latać próbuję się wzbić (w powietrze, w górę –
czy można w co innego się wzbić? Czy to tak jak z cofaniem się do tyłu?).
Nie po każdym rozbiegnięciu udaje mi się wzbić, jednak zawsze przed zbudzeniem
się fruwam. Takiemu snowi towarzyszą często sztuczki,
gdy sobie a muzom lub komuś chcę pokazać moją zdolność utrzymywania się w powietrzu
w bezruchu, np. przyciskając ciało, brzuchem lub plecami do sufitu. W tym
ostatnim śnie trafiłem na grupę młodzieży, głównie dziewcząt, ze szkoły
wyższej, w której ostatnio, przed laty, pracowałem. Poznali mnie, rozmawiałem
z nimi.
Nie chcę tworzyć jakiejś śnieniologii... Zapomniałem na chwilę
słowa, nazwy... o sennik szło. W tym akurat momencie, owego
zapomnienia słowa, uwidacznia się problem poważniejszy niż moje śnienia, które
jednak w pewnym kontekście nie są bez znaczenia, tzn. chyba ów kontekst,
zaszłość na jawie wyjaśniają (te śnienia wyjaśniają jawę). O co szło? O czym
chciałem? Teraz był to żart z tym „o co?” i „o czym?”, lecz w sumie
sprawa jest poważna i coraz poważniejsza – nie mylić z tragicznością.
Chodzi o nagłe zapominanie. Wczoraj. Coś tu pisząc... Sprawdziłem: było to
wczoraj, o pielęgniarkach. Przypomniał mi się film „Angielski pacjent”...
Sprawdzam teraz... Tak, nie pomyliłem tytułu. A więc przeskakuję wczoraj z
okienka Office'a do okienka wyszukiwarki, aby... I w tym momencie (wczoraj)
zapomniałem, co chciałem wyszukać. Oczywiście rzecz teraz nie w tym, aby
jakimiś cudownymi lekami wyleczać pamięć, lecz aby nauczyć się z tą
coraz słabszą sprawnością żyć, czyli przyzwyczaić psychikę do myśli, że umysł
coraz słabszy. Trzeba uczyć się starości, czyli właśnie życia ze starczymi
dolegliwościami. I niekoniecznie o (nie)sprawność fizyczną teraz chodzi.
Chociaż... Ponoć jakieś leki są skuteczne.
*
10.07.2017, poniedziałek
The day before
Był film „The day after”, tragiczny, ja sobie wybrałem
właśnie „The day before” Jutro wychodzę!
„The day after”: Wybucha konflikt nuklearny
pomiędzy siłami NATO i Układu Warszawskiego. Jednymi z ofiar są mieszkańcy
miejscowości położonej obok bazy rakietowej.
Jest jednak coś, co
dotyczy „dnia przed...” czyli „dzisiaj”. Szperam ci ja sobie w sieci, bo w
kalendarzyku na notatkę o „Elegii na odejście” Herberta się natknąłem.
Pakowałem rzeczy i kalendarzyk wpadł mi w
oczy. Gdy sieć przeglądałem („Elegię...” znalazłem), przypomniał mi się
Emil Cioran, a ściślej to jego „Zeszyty 1957-1972”. Lata temu, wydaje się, że
wieki, przeglądałem tę książkę w księgarni, prawie stówę kosztowała...
Przeglądałem książkę, czytałem, coś nawet w notesie zapisałem, myślałem o
kupnie, ale akurat niewiele więcej niż stówkę miałem, i nie o to szło, że
przy sobie, lecz że w ogóle, zaś do wypłaty jeszcze nieco dni pozostało. Nie
kupiłem. Książka się rozeszła, ja przez następne lata żałowałem, że wówczas
pieniędzy pożałowałem. W antykwariacie, kilka lat temu, dopytywałem, ponoć
za kilkaset złotych bywała. Tak więc wrzucam
ci ja sobie dzisiaj te „Zeszyty...” wraz z empikiem w wyszukiwarkę i... „Oczom nie wierzę”! Jest! Zamawiam
natychmiast – 83,71 zł. Za 2-3 dni ma być do odbioru. Piąta książka, którą ze
szpitalnego łóżka zamówiłem.
Recenzja z internetu:
Zeszytów pierwotnie miało nie być. A mówią one o
tym, że i autora z powodzeniem mogłoby nie być. Odnalezione po śmierci Emila
Ciorana (1911–1995) ręcznie zapisane zeszyty zawierały adnotację „zniszczyć”.
Nie były przeznaczone do druku, ukazały się więc wbrew woli autora, za to w
interesie światowej kultury intelektualnej. Jest to rodzaj dziennika, ale
rejestrujący wydarzenia na równi z myślami do ewentualnego użycia w nowej
książce. Myśli te, nawet jeśli ogólne, przylegają ściśle do czegoś
szczególnego: do życia ich autora. Wspólnym mianownikiem jest prosta
konstatacja: urodziłem się i od tej chwili umieram.
Drzewa umierają stojąc, ludzie umierają żyjąc... Wracam do recenzji.
Życia wiecznego nie ma, życie doczesne jest pełne
udręk, więc po co w ogóle to „ciągnąć”? Po co w ogóle było się rodzić? A jednak
„ciągnie się jakoś”. Ten zwrot przewijający się przez zapiski Ciorana wyraża
cały ich dramat i całe napięcie. Dlaczego, po co trzymam się życia wbrew
wszelkiej logice? Dlaczego tak je kocham? Oto sedno zeszytów zapełnianych co
dnia przez autora dręczonego myślą o zbędności własnych narodzin. Myślą starą
jak cała ludzka myśl i nową jak każde nowe ludzkie świadome istnienie. Wokół
tej podstawowej kwestii obudowały się w Zeszytach drugorzędne tematy, dla
czytelnika, nawet po półwieczu, nadal jednak interesujące. Zapiski
nieprzeznaczone do druku pozwalają podglądać autora w jego codziennym myśleniu
o świecie i ludziach, poznać jego opinie o ówczesnym życiu elit
intelektualnych, w którym Cioran mimo całej swojej mizantropii
uczestniczył: Ionesco, Marcel, Beckett, Eliade, literacki Paryż lat 60. XX
wieku… Możliwe, że ten tom okaże się akurat najtrwalszym, bo najbardziej
szczerym i niepowtarzalnym, choć
niezamierzonym dziełem Ciorana.
W jednej z tych
zamówionych książek („Sekrety roślin”) jest wzmianka o palmie o wyglądzie tancerki
z wachlarzami, pełnej gracji, ale i dostojeństwa. Ma na imię wachlarzowiec.
Rozwija miliony kwiatów i oddaje swoje życie.
*
Z
notatnika w telefonie komórkowym
08.05, poniedziałek – samodzielne siedzenie na łóżku (po prawie 2. miesiącach).
18.05, czwartek – „kroki” podczas poruszania się na wózku.
27.05, sobota – Samodzielne stanie obok łóżka.
30.05, wtorek –
stanie przy balkoniku.
31.05 środa.2017 –
zakładanie spodenek sportowych samymi rękami (wcześniej przy
pomocy stóp),
skłon w przód na łóżku przy pomocy linki,
RADOŚĆ z samodzielnego obracania się z
pleców na bok!
01.06, czwartek –
chód z balkonikiem (z asekuracją fizjoterapeuty).
12.06, poniedziałek
– kroki z wózkiem (takim z marketu).
18.06, niedziela – kroki
przy ścianie.
19.06, poniedziałek
– pierwsze kroki o kulach.
26.06, poniedziałek
– kroki po schodkach w sali gimnastycznej.
28.06, środa – 71
kg! (przed szpitalem 61 kg!).
Koniec szpitalnego
Cierpienia młodego Wertera się przypominają, z tym, że moją miłością była
w szpitalu zewnętrzność, do której moje myśli dzień w dzień pędziły. Także
w snach.
Stan fizyczny: ostrożne poruszanie się o kulach (także po schodach).
Wyjście: 11 lipca 2017 r.
Postscriptum
Po długiej przerwie, pierwszy raz w 2017 roku (21
września) poprowadziłem znowu przedszkolaki do lasu, nad potoki.
*
Dokładnie po czterech miesiącach od wyjścia ze szpitala (11
listopada – także i mój osobisty dzień zwycięstwa) odstawiłem kule.