piątek, 8 grudnia 2017

Sopocka plaża

Plaża to w powszechnym rozumieniu połać piasku granicząca z morzem. Dla plażowicza jest atrakcyjnym miejscem ze względu na możliwość wypoczynku i rekreacji. I chociaż każdy ma swoją osobistą definicję plażowania, nie znaczy to jednak, że w zachowaniach plażowiczów nie można (jeżeli się zechce) dostrzec wspólnych cech przypominających pewne stadne zachowania, np. w postaci tzw. owczego pędu.

Przez dzierżawców plaż i pobliskich punktów małej gastronomii ta w miarę szeroka, centralna część sopockiej plaży wykorzystywana jest w sezonie letnim jako dodatkowa powierzchnia handlowa np. w postaci ogrodzonych płotkami ogródków „garmażeryjnych”. Sezonowa „architektura” sopockiej plaży dotyczy głównie miejsc po obu stronach mola, czyli kilkusetmetrowego odcinka plaży, której całkowita długość (od granicy z Gdynią do granicy z Gdańskiem) wynosi ok. 4 km. Fala turystów, określanych niegdyś przez miejscowych letnikami lub stonką, spływa leniwie w kierunku plaży i mola wąskim korytem słynnego niegdyś „Monciaka” (ul. Boh. Monte Cassino), czyli głównym traktem (także niegdyś popularnej) „Perły Bałtyku”. Po sezonie znikają z plaży „dekoracje”. Branża restauracyjno-hotelarska z utęsknieniem zaczyna wypatrywać następnego sezonu. A najlepiej to słonecznego i bezdeszczowego, bez okresowych zakwitów wody spowodowanych sinicami, bez wyrzucanych na brzeg przez fale zwałów wodorostów. Lecz sezonowa zmienność przyrody to nie jakiś jej wybryk, lecz naturalna kolej rzeczy, z czym sezonowej branży biznesowej trudno jest się pogodzić.

Jednak atrakcyjność sopockiej plaży nie musi zaczynać się i kończyć na tych jej zatłumionych przymolowych odcinkach. Podczas pogody niesprzyjającej opalaniu ciała w pozycji leżącej, po nasyceniu żołądków różnorodnymi potrawami i napojami, po znużeniu się przebywaniem wśród tłumu można spojrzeć na sopocką plażę od innej strony.

Teren obecnej plaży był do końca XVI wieku rozległym trudno dostępnym mokradłem i trzęsawiskiem. Od początku XVII zaczęto je osuszać. Pojawiły się łąki i pastwiska, wśród których, na piaszczystych wybrzuszeniach terenu, powstały nieliczne chatki rybackie. Jeszcze obecnie, niemal „o rzut kamieniem” od jedynego znanego turystom traktu, czyli wspomnianego „Monciaka”, znajdują się geologiczno-przyrodnicze relikty z tamtego okresu, przy czym im dalej od centrum Sopotu, tym więcej enklaw ekologicznych, szczególnie w północnym krańcu miasta aż po granicę z Gdynią.

U podnóża zadrzewionej Skarpy Sopockiej poprzecinanej niewielkimi jarami, stanowiącej przed kilkoma tysiącami lat brzeg Morza Litorynowego, w północnym odcinku Parku Północnego, czyli na wysokości sopockiej dzielnicy Kamienny Potok, ciągnie się wąski pas olsu, który styka się bezpośrednio z ok. 200-metrowym odcinkiem plaży, z wijącym się na niej ujściem Potoku Swelinia na granicy z Gdynią. Teren ten stanowi jednocześnie najdalej wysunięty ku północnemu zachodowi fragment Mierzei Wiślanej. Ów wyjątkowy odcinek „dzikiej plaży”, urozmaiconej zasiedlającymi ją różnorodnymi gatunkami roślinnymi, umożliwia podczas przebywania na nim poczucie kameralności. Z dala od sezonowego zgiełku, a jednocześnie na styku ze strzeżonym odcinkiem plaży dzierżawionej przez właścicieli stylowej karczmy Koliba, która kilkakrotnie uzyskała prawo oznakowania plaży „Błękitną Flagą”, można docenić rzeczywistą wartość Sopotu jako miasta o wyjątkowych walorach przyrodniczych.

W sytuacji, gdy widoczny z plaży słynny Klif Orłowski „kurczy się” od dziesiątków lat pod naporem morskich prądów i okresowych fal sztormowych oraz od spływających po nim wód opadowych i roztopowych, to na tym unikatowym kawałeczku plaży w Kamiennym Potoku ląd nie daje za wygraną w walce z morskim żywiołem, głównie za sprawą niezwykłego pędu życiowego różnych gatunków roślinnych. Na plaży zalewanej w miesiącach jesiennych wodą, zaś zimą skuwanej lodem, rozkwita wiosną bujne życie – „życie na piasku”. Źródłem estetycznych przeżyć jest mozaika jesiennych barw drzew na tle błękitu nieba, mozaika szumu fal i rozgadanego ptactwa. Możliwością takich właśnie wrażeń „odwdzięcza” się człowiekowi uporczywa (w pozytywnym znaczeniu) przyroda za to, że jeszcze nie zdążył jej zniszczyć. Ten odcinek plaży, tak jak i kilka innych perełek krajobrazowych Sopotu, nie ma żadnego statusu ochronnego. Być może, z jednej strony, to dobry objaw, gdyż z reguły pod ochronę bierze się głównie to, co zagrożone jest wyginięciem, jednak z drugiej strony miejsca takie są potencjalnie zagrożone, jako że brak ludzkiej wyobraźni i zdrowego rozsądku potwierdzone jednym podpisem urzędnika pod jakimś dokumentem może w niezwykle krótkim czasie doprowadzić do zniszczenia czegoś, co z mozołem przez lata walczy o przetrwanie, co jednak żadnej (uznanej) ekologicznej wartości mieć nie może, ponieważ nie jest to coś objęte jakąkolwiek ochroną. I powstają na pasie ochronnym obiekty gastronomiczne - jeden przy drugim.

Warto przypomnieć, że:

Sopot jest unikatowym w skali kraju zabytkowym zespołem urbanistyczno-krajobrazowym.

     Ze względu na jego szczególne walory krajobrazowo-architektoniczne został wpisany do krajowego rejestru zabytków pod numerem 771 decyzją Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Gdańsku z dnia 12 lutego 1979 r.
     Zespół ten podlega pełnej ochronie konserwatorskiej i wszelkie działania prowadzące do zmian jego wyglądu muszą uzyskać akceptację odpowiedniego konserwatora zabytków.


W praktyce to jednak nie przepisy są „strażnikami”, lecz zwykli mieszkańcy, których wizje rozwoju miasta często różnią się od wizji wybranych przez nich urzędników. I nie jest to (lecz żadne to pocieszenie) jedynie sopocki syndrom. Z przyrodą, póki jej jeszcze sporo wokół nas, raczej się walczy niż współpracuje.


Nie-literatura

Jednogłośnie! Bez głosu sprzeciwu, jednym jedynym moim głosem ustalono, że w tym miejscu od czasu do czasu, czyli nie w jakimś przedziale czasowym ciągle, lecz w tym przedziale sporadycznie, a właściwie jeden raz (drugi raz w następnym przedziale), zamieszczę relacje z jakichś myśli za pomocą słów, takie w zasadzie niby pozbawione sensu, jednak w innych miejscach i sytuacjach, w kontaktach z innymi ludźmi po prostu z różnych względów niepasujące. Tutaj pozbawione ładu i składu, myśli przewodniej, chaotycznie podane, w jakiś sposób będą do siebie pasować, ale dzięki temu przede wszystkim, że niczym puzzle wyrzucone z pudełka dopiero po ułożeniu jakiś wyraźniejszy obrazek wyłonić mogą (ale nie muszą).

Samo słowo „jednogłośnie” raczej niechlubną tradycję przypomina. Hasła, slogany… Taki na przykład plakat przedwyborczy, ale już z teraźniejszości, z olbrzymim zdjęciem panienki-kandydatki i z hasłem: „Żadne hasło nie zastąpi silnej gospodarki” – hasło negujące hasło.
Albo jakiś dalekowschodni mędrzec przestrzega przed uznawaniem różnorodnych autorytetów. – Krytycznie wobec autorytetów! – poucza, radzi, jedyny w tym momencie autorytet.

Według definicji w słowniku literatura to:

1. «powieści, dramaty, wiersze itp. mające wartość artystyczną»,
2. «książki i artykuły z zakresu jakiejś nauki, specjalności»,
grafomania to:
1. «pisanie utworów literackich przez osoby pozbawione talentu»
2. «bezwartościowe utwory literackie»

Tak więc pisanki na marginesie nie mają nic wspólnego z literaturą, nie pretendują do miana utworów literackich, a zatem nie można ich zaliczyć do grafomanii. Są zwyczajnie, najzwyczajniej czymś innym niż tzw. literatura. Oczywiście w jakąś formę jest takie pisankowanie przyobleczone, ale chyba jedynie w takim stopniu, w jakim, na przykład, spontanicznie wykrzykiwane słowa stanowią formę wyrażania emocji, będąc zarazem czymś dalekim od recytowania jakiegoś literackiego tekstu. Charlie Chaplin, gdy dźwięk do filmu wkroczył, wyrazić się miał mniej więcej w ten sposób, że film umrze, ponieważ głos zacznie wypierać mowę ciała, która tym samym zejdzie na plan dalszy, która przez słowo zostanie wyparta. Film nie umarł, lecz bardzo często i coraz częściej uśmierca mowę, jej sens i piękno. W komediach podpowiada się widzowi, kiedy ma się śmiać, podkładając nagrane wcześniej skrzeczące śmiechy na wypadek, gdyby sam widz nie zauważał powodów do śmiechu – powodów, których najczęściej brak.

W TV o kulturze było, wypowiadał się m.in. Andrzej Seweryn o wchodzącym na deski teatru „Królu Learze”. O reżyserze (Jacques Lassalle) padło kilka słów, o jego stosunku do słów tekstu – tekst to nie tylko słowa, także tonacja głosu, spojrzenie… Wiadomo niby, lecz szło głównie o głębię słowa, o jego zrozumienie przez reżysera, potem przez aktora, no i wreszcie przez widza.
W teatrze słowo samo w sobie jest mało warte, gdyż źle wydeklamowane jedynie spalić daną rolę może – także sztukę całą zarazem, także deklamacza.

Ale taki np. teatr: w zamiarze reżysera aktorzy deklamują, palą role – istna akademia uroczysta z tego się robi, jak onegdaj, gdy uczniowie w szkołach podczas ważnej rocznicowej akademii wiersze podniośle recytowali. Lecz przebiegły reżyser wie, co robi, co zamierza – aktorzy także to wiedzą, bo jakżeby inaczej. Tak więc brać aktorska gra jak powyżej, czyli dobrze gra źle graną sztukę. Publika – czy tego chce czy nie – brawa bije, bo tak wypada, bo czymże byłby teatr bez oklasków. Spektakl trwa, aktorzy zmysły wytężają, nastroje widzów odczytują. I oczekują reakcji widzów, ale jedynej w takim przypadku możliwej, czyli dezaprobaty, nawet gwizdów... A niech tam! Nawet rzucania garderobą w aktorów, nawet fotelami. I jeśli tak się stanie, wówczas brać aktorska brawa publiczności bije w nagrodę, że ta na kiczu się poznała. Ale nie, nic z tego! Brawa trwają i trwają – czy to jako wynik owej przyzwoitości, czy może zachwytów, albo ulgi, że spektakl się skończył… Nie wie nikt. No i teraz otrzyma publika od aktorów odpowiednią zapłatę! Posypią się na nią gromy ze sceny, kawałki dekoracji, eksponaty, a wszystko za to, że przyzwolenie na marnotę dała, że na niej się nie poznała.

wtorek, 21 listopada 2017

Oceaniczne zbałwanienie

Borykam się przez lata, aby ująć w słowa to, co mi w duszy gra, gdy idzie o zawieranie myśli w słowach, a tu, proszę, kilka zwięzłych, prostych zrozumiałych zdań. Podeprę się cytatem (Mieczysław A. Krąpiec „Język i świat realny”, ss. 58-59):

…chcę się z kimś podzielić własną myślą, ale jeszcze sam nie wiem dokładnie, co właściwie chcę mu powiedzieć. Jestem otwarty na komunikowanie się, czuję tę myśl w sobie, ale jeszcze nie mam jej skrystalizowanej i dlatego dzieląc się myślą z drugim, zarazem ją w sobie krystalizuję; przyoblekając ją w słowa, nadaję jej określoną postać. Niemniej jednak na początku czując „obecność” w sobie jakiejś poznawczej treści, człowiek jest niespokojny. Ową obecność nieskrystalizowanej myśli i treści „czegoś” porównuje się niekiedy do ciągle falującego oceanu, niekiedy nawet, przy większym napływie myśli nieskrystalizowanych, do jego „zbałwanionej” powierzchni. Słowa wypowiadane wówczas przez człowieka pełniłyby rolę jakiejś ratunkowej tratwy, boi, przy której myśl mogłaby się zaczepić i skrystalizować. Kiedy próbujemy opisać nasze odczucie myśli jeszcze niewypowiedzianej, to ujmujemy ją jako coś, co zachodzi :wszystko naraz”, ale zarazem coś, czego nie da się wyrazić inaczej jak fragmentami, z których „naraz” wypowiadamy tylko jeden.

Chciałoby się rzec, a nawet rzeknę: „jam jest oceaniczne zbałwanienie”.

Wartogdybanie

Dziewięćdziesiąt procent naszych zmartwień
dotyczy spraw, które nigdy się nie zdarzą.
Margaret Thatcher

Czy warto było (czynić, myśleć, mieć przekonania), jeśli coś, co czegoś „warte” było, teraz nawet funta kłaków nie jest warte? Czy w ogóle warto jest gdybać?

Po szkodzie mądry jest ten, który jest po niej mądrzejszy o doświadczenia, z których potrafi wyciągnąć wnioski. „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”, bo upadki innych są upadkami jedynie tych innych, nie naszymi. Bywa i tak, że będąc świadkami czyjegoś np. moralnego upadku, fali takich upadków, jednocześnie widzimy, że owa przez nas dotychczas określana niemoralność staje się niejako nową, niemalże powszechną moralnością. I teraz albo wali się nasz świat wartości, albo jednak przewartościowujemy nasz świat pojęć i dołączamy do zwolenników i wyznawców „nowej” moralności. Życie nagradza nas lub karci za taką postawę, zastanawiamy się więc znowu, czy warto było... A jeśli nie, to co wówczas warto było innego czynić? A jeśli jednak warto było, to gdzieś podskórnie i tak może pojawić się pytanie, czy warto było sprzeniewierzyć się swoim wartościom po to, abyśmy po czasie mogli stwierdzić, że w sumie warto było? A więc: czy warto coś, co „warto”, uczynić czymś co „nie warto”, a to co „nie warto” tym co „warto”? Co „warto”, a czego „nie warto” – oto też pytanie.

Podobnie z tym „ja”. Coś przeskrobię albo wniosę się na wyżyny, czyli coś już się zadziało, ja zaś po tym fakcie kruszę kopię o przeminione z wiatrem, zastanawiam się czy to „ja” byłem, czy może jakieś licho popchnęło mnie do niegodnego czynu. Gdy mi pasuje, mówię „byłem sobą”, gdy nie pasuje – to „nie byłem sobą”. Po co takie słowne wygibasy? Raz jest się bohaterem, raz tchórzem – w oczach innych, w swoich oczach. Co by nie mówić, jak by nie przystrajać myśli w piękne słowa, albo te myśli owymi pięknymi słówkami kamuflować – jak rzeczywiście było, nie wie nikt „Być tchórzem”. Łatwo jest wydawać takie opinie o kimś, nawet (siląc się niby to na obiektywizm) o sobie samym... Podobnie jak „być bohaterem”... Czy nie trzeba by w takich chwilach (zadumy nad tego typu pojęciami) cofnąć się po prostu do źródeł, czyli na przykład do potrzeby bezpieczeństwa, ale bardzo, bardzo szeroko pojętej. „Tchórzostwo” i „bohaterstwo” to tylko przykład, przy czym akurat najmniej one teraz mnie zajmują. Chodzi o cokolwiek, o jakiekolwiek zachowania, a w sumie o te łatki przyszywane sobie przez ludzi nawzajem. „Jesteśmy, jacy jesteśmy” – oczywiście takie stwierdzenie niczego nie wyjaśnia, można by jedynie (i aż) podkreślić, że wręcz niemożliwością jest określenie (odgadnięcie), kto i dlaczego jest właśnie takim jakim jest. Jakieś tam normy czy etosy oczywiście funkcjonują na co dzień.

Więc może nie jest warto stawiać sobie pytań o to, czy warto/nie warto wgłębiać się w zakamarki różnorodnych rzeczywistych, czy nawet wydumanych problemów? Odpowiadam sam sobie: warto, nawet, gdy (pozornie) nie warto.

Byle czym się cieszyć? Można tak?

„Ręka” – trudne zadanie do ciekawego przedstawienia na fotografii. W zamian podczas spacerku pojawiło się „kupić”. Jak by nie patrzeć, kojarzy się z „kupą”, czyli z dużą ilością czegoś. Pies np. skupia się bardzo podczas robienia kupy. Kupić, zakupić, dokupić, skupić, wykupić – ale i rozkupić. Wszystko to z kupowaniem czy kupczenien ma związek, czyli ze zbieraniem czegoś do kupy. „Zbieractwo” jednak chyba nieco inne znaczenie ma. Myślę teraz o zbieraniu żywności w lesie, czyli cofam się w myślach o tysiące lat.

Zbieractwo – zbieranie płodów dziko rosnących roślin, między innymi runa leśnego, stanowiące podstawę utrzymania społeczeństw pierwotnych, jedna z najstarszych form gospodarki, występowało zwykle w połączeniu z łowiectwem, tworząc wraz z nim podstawę pierwotnego podziału pracy. Jako forma utrzymania niektórych społeczeństw zachowało się do czasów współczesnych.
Również jako podstawa utrzymania mniej zamożnych osób (m.in. zbieractwo złomu) oraz mało precyzyjnie alternatywna nazwa dla: kolekcjonerstwo, gromadzenie, zbieranie znaczków pocztowych, zbieractwo pieśni ludowych, pamiątek przeszłości m.in.

Tak więc kupowanie, kupczenie, kupiectwo to cechy społeczeństw niepierwotnych, czyli wtórnych. Czy z wtórnym analfabetyzmem etycznym ma to coś wspólnego, trudno orzec. Trzeba by wpierw pierwotnemu analfabetyzmowi się przyjrzeć. Wtórny analfabetyzm to „utrata umiejętności czytania i pisania”, pierwotny to brak umiejętności czytania i pisania u osób dorosłych (nie nauczyły się tego wcześniej). Podobnie może i z tą etyką, a raczej z moralnością. Ale w tym przypadku trudno jest o narzędzia sprawdzające, a wcześniej jeszcze – o kryteria. Każdy wszak swą moralność ma. Dlatego może precyzyjniej jest mówić o etyce. Ale jeżeli jednak różne etyki są, np. była taka, która nazywała się „marksistowska”, to natychmiast dulszczyzna się przypomina, także Kali, także osiedlowy łobuz, mąż maltretujący rodzinę, albo i żona maltretująca męża, ale także i dzieci maltretujące rodziców. Drapieżcy i ofiary wokół w nas, a nawet każdy z nas raz jednym, raz drugim bywa – gdy raz się łasimy, a innym razem tupiemy nogą i grozimy palcem. Jak kameleon albo i ta chorągiewka na wietrze.

Odwiedziłem antykwariat. Dla siebie nic nie znalazłem, ale przypomniałem sobie, że będę w Irlandii; już wcześniej pomyślałem o jakiejś książeczce dla wnuczki… Sympatyczna pani poleciła mi „Matyldę”. Przemknąłem wzrokiem przez kilka zdań. Kupiłem. Dziewięć złotych.

Książka z ilustracjami Quentina Blake, wyróżniona tytułem najlepszej powieści dla dzieci 1988 roku. Matylda jest wrażliwą i niezwykle utalentowaną dziewczynką. Nie ukończywszy nawet pięciu lat czytuje Hemingwaya, Dickensa, Kiplinga i Steinbecka oraz rozwiązuje trudne zagadki matematyczne. Cóż z tego, kiedy jej rodzice nie zauważają jej; są po prostu... głupi. Co gorsza, kierowniczka szkoły, do której zaczyna uczęszczać Matylda, okazuje się prawdziwym potworem w spódnicy. Nagle Matylda odkrywa w sobie niezwykły dar tajemniczą psychiczną siłę, zdolność czynienia dorosłym najbardziej perfidnych psikusów. Dzięki niemu będzie mogła ocalić szkołę i pomóc swojej ukochane nauczycielce.

Wnuczka już teraz niezły diabełek jest. Mam nadzieję, że po lekturze tej książki nie „zdiabli” się jeszcze bardziej. W SKM’ce czytałem tę książkę, po drodze z peronu do domu również… prawie natknąłem się sobą na kosz na śmieci stojący tuż przed słupem latarnianym.
„Słownik za dychę” – znowu dzisiaj, po raz któryś, przeczytałem zaznaczoną stronę, ale dzisiaj głębiej w to wszedłem; chodzi o „się”, o którym krytycznie mówił Heidegger:

„chodzi się”, „rośnie się” (czyli to co robią i inni)
owo „się” oznacza utratę autentyczności, indywidualności;


Ja dodaję: „nosi się” (swoje ciało na przykład), jak na wybiegu.

Sam sobie panem i niewolnikiem

Jak te niegdyś pisemne fiszki, tak i myśli „pozapisywane” są w umyśle. Gdy dla którejś z tych „myślowych fiszek” odpowiedni wiatr zawieje, wówczas wydobywa się ona na wierzch. Same te myślowe fiszki się piszą – jak to w życiu. Idziesz, widzisz coś, pomyślisz, rozwiniesz myśl… za chwilę widzisz coś innego… i tak w koło Macieju, dookoła Wojtek; być może jeszcze jakieś powiedzenie by się znalazło.

Siedzi w głowie jedna z takich fiszek, znaczy często na wierzchu stosu fiszek nagle się znajdzie… O tej wolności, co to kiedyś ksiądz powiedział podczas mszy z okazji chrztu mojej wnuczki: wolność to oddanie się Bogu w niewolę. Żachnąłem się natychmiast, gdy dotarło do mnie jak obuchem w łeb, o co w tej myśli szło, tzn. gdy dotarło tak, jak to zrozumiałem, czyli po laicku.
Myślę sobie, zastanawiam się nad tym, czy nie tyle wolność nam jest potrzebna, ile czy ona w ogóle istnieje, czy istnieć realnie może, poza oczywiście definicjami. Weźmy pierwszą z brzegu sytuację, np. modę, a tu modę na bycie luzakiem, swobodnym, czyli niby to wolnym, niezależnym. Przecież już sama moda to okowy, pęta, łańcuchy, galery. No dobrze, niech to nie będzie moda, niech po prostu o potrzebę bycia takim sobie okrętem i sterem i jeszcze żeglarzem idzie… hm, „po prostu” – przecież takie żeglowanie wcale łatwe nie jest. Czy samotny rejs jachtem dookoła świata lub zdobywanie górskich szczytów… zresztą, czy to dobre przykłady są?
*
Krążące nad ogródkami mewy „skrzeczki” (śmieszki). Kieruje nimi instynkt, żadnych problemów z wolnością nie mają… chciałoby się rzec: niewolnice instynktu, bliższe jednak byłoby, że same, całe są instynktem. Takim to dobrze, rozmyślać nie muszą. Nie muszą nic, po prostu instynkt je pcha i tyle. Nawet nie wiedzą, że im z tym dobrze. Pełna nieświadomość.
Jednak inna myśl krąży od kilku dni… także jeszcze inna, bo wśród wielu, ale ta chyba najintensywniej… czyli może głównie ona właśnie… a może jedynie od wczoraj. Dzisiaj ją wstępnie sobie nazwałem „ucieczka do siebie”. Jest Ericha Fromma słynna „Ucieczka od wolności”… pochłaniałem ją kiedyś, co wieczór zapewne, jak obecnie czekoladę z nadzieniem malinowym. Trzeba by… gdybym miał ją pod ręką… wszak mieszkam z mamuśką u jej schyłku życia, i do regału w moim mieszkaniu za daleko, zerknąłbym zaraz. Czyli o to teraz idzie, że od życia, od tego codziennego, często jedynie od święta uciekamy do siebie, do swoich potrzeb, marzeń, do przyjemnych czynności… Dla każdego inne czynności są przyjemnymi, ale nie o to idzie, ważne, że są przyjemne. Podły świat, podły właśnie dla tych, którzy tylko, jedynie na chwilę do prawdziwego życia (wewnętrznego) wyskoczyć jak na papieroska mogą.
Przypominają się z okresu studiów szczególnie te wszelkie definicje czasu wolnego, rekreacji, zabawy, czyli że to jakąś funkcję nabierania sił do pracy pełnić miało. Co jest istotą, składową istoty człowieka – zabawa? Bo chyba nie praca. No tak, jakaż ona jest, ta istota, oto jest pytanie. „Homo ludens” Johana Huizingi to kolejna z tych nadziewanych tabliczek czekolady, pochłaniana niegdyś przeze mnie… przed wiekami niemal…

Każdy sobie na swój sposób skrobie przemyślenia

Antoni Kępiński:

Człowiek, który ma odwagę wziąć odpowiedzialność za samego siebie, na ogół szybciej się starzeje niż ten, który tę odpowiedzialność przerzuca na otoczenie.
Człowiek, który w życiu doznał prawie wszystkich nieszczęść, potrafi się już tylko uśmiechać.

Chyba każdy sobie na swój sposób skrobie w głowie przemyślenia – i nic to, że nie każdy ma potrzebę zapisywania tego, czy nawet mówienia o tym. Czy po zjedzeniu dobrej potrawy, po przeczytaniu książki, po obejrzeniu spektaklu Teatru TV trzeba swoimi wrażeniami się dzielić? Można, ale najważniejsze i tak już się zadziało, już przeżycia są przeszłością. Czyli można sobie pisać lub nie pisać. Można uwielbiać gotowanie, granie na gitarze, przeglądanie się w lustrze, plotkowanie, kopanie pod kimś dołków… Czyli można czynić różności, istotne jest chyba jednak to, czy towarzyszy temu przyjemność, radość, pasja. Natomiast wszelkie oceny natury etyczno-moralnej to już „inna para kaloszy”. „Odkurzam” od paru dni książkę „Ewolucja świadomości” (Euan M. Macphail). W niej:

Łatwiej jest omawiać fizjologię przyjemności niż fizjologię bólu, ponieważ o tej pierwszej wiadomo tak niewiele.

Podobnie i z tą „moją” „radością”. Raduje się dziecko, raduje się zboczeniec, raduje się artysta, raduje się ksiądz. Każdy się raduje. Każda radość to kłębek emocjonalnych nitek najróżniejszego rodzaju. Wystarczy na taki supeł spojrzeć, go dostrzec, sobie go uświadomić, aby załamać ręce z niemocy. Niemoc jest potężna. Ale tylko wtedy, gdy zapuszczamy się z motyką na słońce. A wystarczyłoby w pewnych sprawach nie być nastawionym na (często) wyimaginowany cel. Owszem, można próbować odgadywać życie, można je rozbierać na części, ale można również cieszyć się jego widokiem. Ileż rzeczy kiedyś rozebrałem, których potem nie potrafiłem złożyć (radio, zegarek).
Cytaty z Kępińskiego zmusiły mnie (przymus pozytywny, czyli może sprowokowały, zmobilizowały) do głębszego zastanowienia się nad nimi. Jego „Psychopatie” mogę czytać na okrągło. W tych jednak cytatach, a raczej w moich odczuciach, coś jednak zgrzyta. Musiałbym dotrzeć do źródła, do kontekstu, ale o tym internetowi wklejacze” (cytatorzy) nie wspominają. „Tylko się uśmiechać”… Taki uśmiech byłby zapewne jeszcze bardziej tajemniczy niż ten słynny Mony Lizy. No i to „szybsze starzenie się”. Tu także do kontekstu trzeba by dotrzeć.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Rzeźbienia oraz Sacco i Vanzetti

Rzeźbię moje wierszyki
Jak kozikiem w drzewie.
Jak je trudno wyrzeźbić,
Nikt oprócz mnie nie wie.
Jan Izydor Sztaudynger – „Rzeźba kozikiem”
To z książki Wojciecha Natansona „Uśmiech i poezja Jana Sztaudyngera” Tego typu książki warto mieć pod ręką, bo nie są tylko „na raz”.
To rzeźbienie skojarzyło mi się z moimi struganymi z kory łódeczkami, nawet sobie kiedyś o tym zapisałem:

niczym łódeczki z kawałka kory
z rozpierzchłych myśli wystruguję słowa
w wiórach pragnienia

I jeszcze coś takiego:

Łódki z kory nożykiem strugane
na potoku do morza puszczane
w wiórach dusza dzieciaka leśnego
w szmer potoku zasłuchanego

Infantylnie i naiwnie to brzmi, słusznie więc od tego dawnego incydentalnego strugania odszedłem.
Jednak o „rzeźbieniu wierszyków” było w książce tylko raz, sporo było o przyrodzie, w tym i o potoczku, ale i o wielu innych sprawach, wszak Sztaudynger – co dopiero teraz „odkryłem” – był niezwykle ciekawym twórcą.
Jan Sztaudynger:

Potoczku słodki
Potoczku słodki,
Srebrzysty kotku,
Który się łasisz do ziół i płotków,
Chodź nie obracasz kół młyńskich, porób
Z nas z ludzi smutnych – szczęsnych autorów.
Umiesz tajemnie dojrzewać we mnie,
Chcę radość rodzić jak potok pianę
I być szczęśliwym.
                      Czy nim się stanę?
Klęknę przy tobie. Cicho się wsłucham,
Może mi szepniesz słowo do ucha
Sercu potrzebne –
Zgrzebne i srebrne.
*
Chwila o „Rymach” Jana Sztaudyngera:

„RYMY” (1970). Ostatni wydany za życia poety tom wierszy. Jest to wybór jego wierszy powstałych w latach 1922-44, wzbogacony o poezję okupacyjną. Cykl nowych utworów poświęconych Pradze i Paryżowi oraz o nigdzie nie publikowany poemat „Na Śmierć Sacco i Vanzettiego”. „Wiersz ten – podaje Natanson – został przez Sztaudyngera wygłoszony w 1927 na akademii urządzonej przez młodzież pacyfistyczną, socjalistyczną i radykalną. Wyrażał ówczesne nastroje, oburzenie, które przebiegało przez cały świat” wskutek tragicznej pomyłki wyroku sądowego”.

Posadzono ich w śmiertelne karła
I bez winy dowodów zabito,
A wraz nimi w tej chwili umarła
Wiara w prawo na ziemi i litość.
Tyle lat na śmierć swoją czekać,
Co na włosku zawisła, czy zleci,
Ach, oddajcie mi wiarę w człowieka:
Sacco i Vanzetti!

W pejzaż myśli - ot, tak sobie

W pejzaż myśli

Pamiętaj o tym, że twoje swobodne i wolne od zajęć chwile
obciążone są największymi zadaniami i odpowiedzialnością.
św. Augustyn
z powiewu myśli myśl wskrzesić?
ulotne w słowo pochwycić?
o chwilach chcę,
o myślach bez cienia i odbicia
musnąć je, siebie nimi musnąć,
zachłysnąć się na chwilę
[W.Ś]
Jak do lasu, na plażę, nad potok wniknę sobie w pejzaż myśli. Stopię się z nim, będę nim; porozglądam się wokół siebie i po sobie. Wtopię się tak jak mój „…praprzodek wtapiał się w środowisko dżungli czy stepu, nie wybierając sobie tego, co chciałby od nich otrzymać.” (Alicja Kuczyńska, „Wzory modne w życiu codziennym”, za: K.T. Toeplitz, Wstęp, w: McLuhan, „Wybór pism…”).

Dla jednych ucieczka od rzeczywistości, dla mnie powrót do „najrzeczywistszego” mnie. Przecież inni i tak widzą mnie tak jak mnie piszą – nic to, ja piszę siebie tak jak siebie czuję.
Bez wstępu, który rozprasza pojawiające się i umykające zaraz myśli. Wstęp każdą aktualną, spontaniczną, teraz-się-rodzącą myśl odsuwa w przeszłość nie pozwalając jej się rozwinąć. Zamiast daną chwilą zajmuje się człek układaniem wstępu (jak właśnie teraz). Nawet, gdy w danej chwili myśl zajęta jest przeszłością lub przyszłością, trzeba chwytać aktualnie pojawiające się inne myśli, w biegu chwytać myśli, nie zostawiać zajmowania się nimi na potem. Tylko jak je wszystkie na raz zapisać? Chociażby dwie‑trzy jednocześnie – tę w przeszłość pędzącą, tę obecną, czyli owo mgnienie oka, i ewentualnie tę, która do przodu wzlatuje.
*
Z filmu „Bezmiar sprawiedliwości”:

– Fotografujesz drzewa? Dlaczego?
– Są silne, mają taką niezwykłą energię… z ciekawości, interesuje mnie to, co niewidoczne.
*
Gabriela Marcel, „Być i mieć”:

Punktem wyjścia moich niedawnych rozważań było pojęcie wydarzenia (operacji X), którego z wielu powodów się obawiam. Można by powiedzieć, że obracałem je czy też ono samo się obracało (podkr. moje), ukazując mi kolejno swe rozmaite aspekty; to znaczy, że wyobrażałem je sobie przez analogię do przedmiotu trójwymiarowego – na przykład naparstka.

Ot, tak sobie

Sobie nie tyle zasiąść, aby napisać, ile siedząc już, od niechcenia, pomimo że jednak po chwilowym zachceniu, coś sobie napisać. Bez okazji, nieświątecznie, nie z jakiegoś powodu, ale jedynie z owego zachcenia. Może i nawet niespodziewanie. W przedświątecznej atmosferze czuję się jak trzepocące na sznurze pranie owiewane wiosennym wietrzykiem, nabierające zapachu tego powietrza, nasączając się nim. Dwa dni bez zaplanowanych terminów… Katharsis! Raduje mnie teraz głównie nie-teraźniejsza chwila, czyli ta, która ma dopiero nadejść – za dzień, za dwa. Ale radość jest jednak również teraźniejsza. W obecnej chwili cieszę się na myśl o przyszłych chwilach.

niedziela, 19 listopada 2017

Margines życia?

Dzień deszczowy to i ludzi w markecie mało. W tej przytulnej pustości myśl się pojawia, że wszelkie zło od ludzi pochodzi. Po drodze do domu rozciągam tę myśl w różne strony – nie tylko złem bliźni nas obdarowuje, nie tylko od człowieka owo zło… Zaraz jednak o tym złu „nie od człowieka” rozmyślam, czyli czy takie jest, czy jakieś zjawisko pozaludzkie można złem nazwać. Czy drapieżnik upolowawszy swoją ofiarę jest zły? Czy wszelkie kataklizmy są złe? Czy można mówić o złu w przyrodzie? Czy pogoda może być zła lub dobra?
Ze „Słownika filozoficznego za dychę”:
(…) według św. Augustyna zło pochodzi od człowieka, uosabia wszystko to, co w człowieku niedoskonałe… zdaniem Fichtego to bierność, brak działania, niezdolność do czynu.

A co – chwytając się teraz słów o Fichtem – ze zbrodniarzami, choćby z Hitlerem i Stalinem? Nie byli wszak ani bierni, ani niezdolni do czynu – świadczą o tym miliony ich ofiar.

Zdaniem Fichtego dobrem jest wszelkie wolne działanie, złem zaś jego brak, bierne poddanie się zewnętrznej konieczności. Paradoksalnie na tle tej wolnościowej etyki przedstawiała się jego polityczna doktryna „zamkniętego państwa” wychwalająca narodowy szowinizm i gospodarczą autarkię (samowystarczalność gospodarczą), przez co Fichtego zaliczono później do ideowych prekursorów narodowego socjalizmu.
(Jeżeli nie podaję źródła cytatu, pochodzi on z Internetu, najczęściej z Wikipedii).

Ów margines. Michel Foucault, „Filozofia Historia Polityka. Wybór pism”, rozdział „Szaleństwo i społeczeństwo”:

Nie może istnieć społeczeństwo bez marginesu, albowiem społeczeństwo odcina się zawsze od natury w taki sposób, iż pozostaje reszta, osad, coś, co mu się wymyka. To właśnie na tych marginesach, nieodzownych i nierozerwalnie związanych ze społeczeństwem, pojawi się szaleniec.

„Ludzie zboczeńcy” Floriana Znanieckiego się przypominają, przy czym u niego o zboczenie w zupełnie innym sensie szło niż teraz powszechnie znaczenie tego słowa się przyjmuje.

Człowiek zboczeniec – jedna z kategorii typologicznych osobowości społecznej Floriana Znanieckiego określająca osoby, które nie podpadały pod żaden z innych typów osobowości w jego koncepcji, tj. ludzi dobrze wychowanych, ludzi pracy czy ludzi zabawy, a które odchylają się od normalności, pełniąc nieodpowiednie dla siebie role. W koncepcji Znanieckiego wyróżnione zostały w tej kategorii dwa podtypy: zboczeniec nadnormalny i zboczeniec podnormalny.
Do zboczeńców nadnormalnych Znaniecki zaliczył m.in. Kartezjusza, Józefa Piłsudskiego, Adama Mickiewicza, Immanuela Kanta czy Mussoliniego.

Margines… A może, jeżeli społeczeństwo odcięło się od natury, to raczej ono jest marginesem? Marginesem natury? Jednak chyba nie, wszak człowiek, podobnie jak inne stadne gatunki, bez stada by nie zaistniał. A więc od jakiej „natury” odcięło się to nasze ludzkie społeczeństwo, jeżeli ono samo w sobie jest nierozerwalną częścią natury?
Pogrzeb. Jakieś ludy gdzieś kiedyś tańczyły podczas pochówków. Ale bez względu na oprawę i tak każdy w sobie po swojemu takie sytuacje przetrawia, wszak pogrzeby są głównie dla tych, którzy przy życiu pozostali. Najistotniejsze jest chyba to, jak było za życia tej osoby, na której pogrzebie się jest, jakie były nasze z nią układy. Każdy taki fakt to oddzielna, różna od innych historia... „Nie ma dwóch tych samych pocałunków, dwóch tych samych spojrzeń w oczy”Wszystko, co żywe, jest różne. Przedmioty mogą być podobne, jednak w powiązaniu z człowiekiem różną mogą mieć historię, bo w tego człowieka wplecioną... Ale jeżeli traktuje się np. ludzi jak przedmioty, to wtedy tak, wtedy są ci ludzie masą, jednakże ten, który otoczenie tak właśnie (masowo) traktuje uważa się z kolei za coś jedynego, wyjątkowego.

„Margines życia” – tak określana ta jego strona w sumie solą życia jest. Przyzwyczailiśmy się, że wszelkie obowiązki, że ten nasz codzienny kierat czymś normalnym jest, a „na marginesie” coś tam sobie dłubiemy, na coś czas wyłuskany poświęcamy (hobby itp.), a to przecież często najważniejsze dla nas chwile są. Wtłoczono nam niemal z mlekiem matki, że żyjemy dla jakichś tam wzniosłych celów, wedle zasad, norm... Chyba jedynie niemowlęta mają to wszystko głęboko w d… Przejmują się jedynie sobą, całymi sobą się sobą przejmują i już! Jedyny prawdziwie szczęśliwy okres, chociaż trzeba przyznać, że i tragiczny, gdy trzeba wrzeszczeć, że/bo czegoś akurat brak... Tak, taki super niemowlęcy egoizm to niełatwa sprawa – czegoś brakuje i świat się wali.
Jakże często wybuchy dziecięcej fantazji usidlane są przez dorosłych. Sprowadzane są dzieci na ziemię, pragmatycznie ustawiane przez dorosłych do życia, dorosłych nierozumiejących praw rządzących umysłami i duszami dzieci.

Jak o tym pisał Piaget?

...choć samo dziecko jako takie budzi ogromne zainteresowanie, dochodzi do tego fakt, że dziecko wyjaśnia człowieka dorosłego co najmniej tak samo, a często bardziej, niż dorosły objaśnia dziecko. Chociaż bowiem dorosły kształci dziecko przez liczne przekazy społeczne, to każdy dorosły – nawet jeśli jest twórcą – rozpoczynał jednak od tego, że był dzieckiem, i to zarówno w czasach przedhistorycznych, jak i dzisiaj.
Jean Piaget, Barbel Inhelder, „Psychologia dziecka”

Jakże często dorosły zapomina, że dziecięciem był. A mimo to owa bezgraniczna, swobodna wyobraźnia w niektórych dorosłych pozostaje, no i dzięki temu te wszystkie wynalazki, loty kosmiczne itd. Dzięki garstce uczonych, którzy nakręcają postęp cywilizacji. Reszta zaś – zapewne 99,9% – to ogon, to my zwykli zjadacze chleba, którzy na przykład pozostawieni samym sobie w jakimś innym świecie z bólem zęba byśmy sobie nie poradzili; korzonkami i pędrakami byśmy się odżywiali, porządnego łuku czy dzidy do polowania na grubszego zwierza, ba, nawet wnyków na mniejszego nie potrafilibyśmy zrobić. Zanim uzbieralibyśmy nieco doświadczeń, już byśmy pomarli. Owe 99,9% stało się silne w gębach – samych siebie podnosząc na duchu, innych niszcząc… A gdyby tak wysłać te wszystkie nasze cztery władze na jakąś bezludną wyspę, gdzie nie gębowaniem musieliby o przetrwanie walczyć lecz rękami z zakasanymi rękawami. I film z ukrytej kamery nakręcić – byłoby to zapewne tragiczniejsze niż przeżycia bohaterów książki/filmu „Władca much”.

Powieść Goldinga opisuje mechanizmy społeczne, pokazuje degradację wartości, która umożliwia narodziny tyranii. Proces ten czytelnik obserwuje na przykładzie mikrokosmosu, jakim jest wyspa. Starsi chłopcy reprezentują tu klasę rządzącą, podzieloną na różne frakcje. Maluchy to społeczeństwo, które staje się kartą przetargową w sporach elit.

Już niekoniecznie cztery władze bym na tę wyspę wysyłał, lecz na początek jedynie cały nasz Sejm. Ciekawe, w jakiej kolejności zaczęliby wymierać, jakie kliki zaczęłyby się tworzyć, co by jedli, w jakich okryciach by chodzili. A jeśli nie na wyspę, to do jakiejś leśnej głuszy na chociażby 2-3 miesiące – do szkoły przetrwania, i na przykład zimą.
Jednak nie trzeba aż na te stołkowe wysokości trzeba patrzeć, bo wystarczy porozglądać się, czy nawet jedynie wzroku nie odwracać, aby stada takich gębaczów dojrzeć. Zacząć by można już od przyglądania się dzieciakom w piaskownicy, aby jak na dłoni mieć wpojone im w domu wartości (niewartości). Między cztery ściany można by zajrzeć na te pola bitew toczone przez żony, mężów, dzieci, babcie, dziadków, ciotki, wujków. Tam dopiero mogą rozgrywać się niezłe gębojatki!

„Nastawienia”. Teraz już nie nad gębaczami się zastanawiam, ale nad tym, czy ja przypadkiem/nie-przypadkiem jakieś nieuzasadnione uprzedzenia mam wobec człowieka, tak przecież bardzo dumnie brzmiącego. Ale czy jeśli wdepnę w błoto, jeśli poślizgnę się i w kałużę klapnę, i o tym komuś wspomnę, to czy znaczyć to ma, że na deszcz narzekam czy na nieodpowiednie obuwie lub na moją niezdarność, lub na cokolwiek innego? Czy znaczyć to musi, że sfrustrowany narzekaniec jestem, pesymista do kwadratu, czy nawet do jeszcze wyższej potęgi? Czy jeżeli o tym czasem głośniej napomknę, znaczyć to ma, że jak naburmuszona panienka się zachowuję lub ta baletnica, której rąbek spódnicy przeszkadza? Nic bardziej błędnego! Gdy o pewnych zaszłościach sobie myślę, gdy relację spokojną z otaczającej mnie rzeczywistości, ale także z mojej wewnętrznej, płodzę i tą relacją z kimś się dzielę, nie oznacza to zaraz, że to pospolitym maruderstwem z mojej strony być musi.

sobota, 18 listopada 2017

Szpitalne to i owo - osobiste i przydługie

07.06.2017, środa
Dochodzenie do chodzenia
Trzy miesiące bez komputera. Od trzech dni mam laptopa z dostępem do Internetu. Śmieci ze skrzynki trzeba pousuwać.
Już tylko trzy tygodnie pozostały do wyjścia. Tylko (czyli nie ), bo jeszcze pewności w chodzeniu brak, nawet podczas podpierania się balkonikiem (skąd taka nazwa?). Czyli nie czekam niecierpliwie na dzień wyjścia. Niecierpliwie to raczej na powrót do zdolności wszelakiego oporządzania się w łazience czekam.
Niewygodnie jest pisać w łóżku. Ale jednak kontakt ze światem za pomocą laptopa jest łatwiejszy niż poprzez sms'y – nie znoszę klawiatury w tym nowym, dotykowym telefonie. Ale pal licho techniczne niedogodności, bo ważniejsze jest chodzenie, czyli aby do samodzielnego chodzenia dojść. Tak, dojść do chodzenia.
*
Daleko od noszy
Pytałem lekarza o możliwość rehabilitacji w jakimś ośrodku od razu po opuszczeniu szpitala. Nic z tego. Trzeba się zapisywać i czekać – nawet rok, albo i dłużej.
Zespół Guillaina-Barrégo: rokowania
Rokowanie i tempo powrotu do zdrowia zależy od stopnia ciężkości choroby i stanu ogólnego chorego. Około 75 procent chorych wraca do całkowitej sprawności, a u ok. 20 procent po zakończeniu leczenia mogą utrzymywać się objawy, takie jak mrowienie kończyn, osłabienie siły mięśniowej. Ok. 5 procent chorych umiera.
W którym przedziale jestem/byłem? W jakim czasie ustaje mrowienie? W jakim czasie chory umiera? Umiera – ponoć – w trakcie trwania choroby. Dopytałem. Bo to i serce, i płuca mogą być zaatakowane. Ja miałem jedynie zapalenie oskrzeli, gorączkę, raz nawet za dnia majaczyłem. W pierwszych dniach, nawet w kilku tygodniach wyglądałem nieciekawie. Leżałem jak kłoda – nogi i ręce bezwładne, mowa niezbyt wyraźna. Wołałem bełkocząco w nocy pielęgniarki, aby obróciły mnie w łóżku z pleców na bok. Za chwilę z boku na plecy lub na drugi bok. Za chwilę znowu... I tak noc w noc, także oczywiście dzień w dzień.
*
Sześciu nas jest, w sali. Czterech dowieziono po mnie, jednego jeszcze przede mną. Czyli czterech już wyszło, a raczej trzech, bo jednego wytransportowano na karetkowych noszach i przewieziono do innego szpitala. Biedak, po udarze, nie mógł wypowiedzieć, co myślał, raz z tego powodu się rozpłakał. Gdy go odtransportowywano, także płakał. Na jego miejscu leży Leon, zwany przez nas Zawodowcem, Leonciem, Tygryskiem. Po udarze. Czarnowłosy, wąsaty, krępy, z zawodu spawacz. Pocieszny jak cholera. Zwidy wprawdzie ma, lecz odzywki, że hej, czyli śmiszne. Trudne do podrobienia, także do odtworzenia. Pielęgniarki prawie padają ze śmiechu podczas zmieniania pieluchy i pościeli... Daje plamy, ale tak swe zachowania, czyli te plamy, tłumaczy lub komentuje, że cyrk, cyrk i jeszcze raz cyrk.
Inny, Włodek, mój sąsiad po prawej, na przeciwnym biegunie naszych odczuć, czyli tragedia. Robi pod siebie, czym się da i ile się da. Sikawkę spod pampersa wyciąga i sika w pościel. W kupie gmyra i nią się zapaskudza.
Leon, a głównie te cyrki, te padające ze śmiechu pielęgniarki, wszystko to i inne jeszcze zusammen do kupy przywiodło na pamięć serial „Daleko od noszy”. Oznajmiłem na którejś zmianie, że zakładamy kółko teatralne, że nowe odcinki serialu będziemy tworzyć. Że casting już się odbywa, ale taki po cichu, że nikt o tym nie wie poza mną i naszą salą, czyli czterema kumającymi. Leon i Włodek nie kumają. Na pytania pielęgniarek odnośnie ich obsadzenia odpowiadam, że role przeważnie mogą aktorkom się nie podobać, ale nic to, bo granie przydzielonych ról będzie obowiązkiem i już! Sprzeciwu nie dostrzegłem.
„Siostra Basen niedaleko telefonu” już jest, nawet sama sobie tę rolę wybrała. Jest także obsadzona rola pani ordynator – siostra słusznej postury, czyli ordynatorka na schwał. Ktoś dorzucił, że ja mógłbym grać tego pacjenta leżącego w łóżku na korytarzu, jednak ciągle się wtrącającego, stawiającego słowami wszystko na głowie, na opak. Mój fizjoterapeuta wraz z drugim terapeutą przyrównali mnie do któregoś ze smerfów... chyba do Zgrywusa.
Pomysł goni pomysł, wątek goni wątek. Igrzyska pacjentów się pomyślały. Na korytarzu wyścigi w różnych konkurencjach: laski, kule, balkoniki, wózki, ale także, może głównie, bez podpórek. Działoby się, oj, by się działo, bo tu wszyscy bez podpórek raczej ani rusz, albo nawet rusz-by (na lwy by Starszych Panów), ale po chwili byłoby bęc.
No i w sumie na tym działalność teatrzyku się kończy. Szkoda czasu na te zgrywy, a przede wszystkim brak mi umiejętności scenariuszowania.
*
09.06.2017, piątek
Fajeczki, kawusia i inne
Fajeczki... Nie palę – no bo jak? Ale jednak myślę czasem o papierosie po wyjściu ze szpitala. Kawę piję tylko szpitalną – zbożówkę z mlekiem, cukru nie dosypują. Herbaty, też gorzkiej, nie mogę pić, więc raczę się jogurtami Jogobella.
Już nawet sam potrafię otwierać jogurty (kubki); odkręcam nakrętki napojów, ale z wysiłkiem. „Śledzik na raz” otwiera pielęgniarka. Dzisiaj w łóżku próbowałem pobujać się na plecach z ugiętymi nogami (kołyska). Za chwilę zabiorę się za obranie pomarańczy i jabłka. Schowane je mam w reklamówce, czyli w schronie przed muszkami owocowymi (Drosophila melanogaster, upierdliwa, jednak jakiś drobny sentyment do niej mam za zasługi w badaniach nad dziedzicznością). Aha, aha! Jako że początkowo miałem problem ze zginaniem prawej nogi, musiałem uczyć się zakładania spodenek sportowych (na zajęcia z rehabilitacji) lewą nogą, czyli stopą.
Na zajęcia do sali gimnastycznej transportowano mnie początkowo w siatce. Czułem się jak złowiona ryba.
Narzekając czasem na zbyt małą jeszcze sprawność oczywiście nie zapominam o moim beznadziejnym początkowo stanie. Głównie personel mi mówi: już pan zapomniał? Dziwnie fajną radość przeżywam podczas swobodnego obracania się z pleców na bok! Jakąż wielką swobodną moc czuję! Sukces niejedno ma imię.
*
11.06.2017, niedziela
Jak w dworcowej poczekalni
Tak mi się dzisiaj pomyślało, porównało. Ale wczoraj czy przedwczoraj gorzej się wymyśliło, bo spojrzałem na nas w tej sali podczas jakiegoś posiłku jak na tuczniki chowane w klatkach/łóżkach. Czyli dzisiaj humanitarnie spojrzałem. Jednak w tej dworcowej poczekalni nikt nie wie dokładnie, kiedy jego pociąg nadjedzie i odjedzie. Owszem, w przybliżeniu tak, jak np. ja, czyli że za 19 dni. Ale od‑transport/wy‑transport to nie wszystko, bo najważniejsze jest, w jakim stanie stąd człek wybędzie. Jak np. podczas jednej z zim stulecia, albo chociażby jakiejś zawiejki śnieżnej, gdyż obecnie namiastka zimy czy ulewy już klęską żywiołową stać się może, czyli że przyjedzie czy nie przyjedzie ten nasz pociąg? Siedzi więc sobie bractwo w tej poczekalni barowe jedzenie pałaszując, jednak ni fajki, ni piwka nie mając, bo bar antyużywkowy jest i basta.
*
12.06.2017, poniedziałek
Obok sami udarowcy
Aktualnie na sześć osób w sali pięć jest po udarze. Nieładnie byłoby mówić, że jestem w lepszej sytuacji. Nieetycznie. Powiem raczej, że z mojej choroby wyjdę prawdopodobnie bez szwanku. Powrót do samodzielności, ten cel, to jedna strona medalu. Druga dotyczy spojrzenia... Hm... Spojrzenia dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, a raczej ważnościowo to chyba po drugie, chodzi o spojrzenie na świat zewnętrzny, ten za szpitalnym oknem, czyli odwiedzany przez moje myśli, za którymi ciało nie jest w stanie podążać. Jest i drugie coś, czyli ważnościowo pierwsze spojrzenie. Spojrzenie polegające na wejrzeniu w siebie oraz na efektach takiego wejrzenia.
Tak to jest, gdy na raz dwie sprawy chce człek opisać i dzieli włos na dwoje. Bo jakość i istota jednego i drugiego, tu spojrzeniami nazwanych, splecione są do nierozplecenia czy nie do rozplecenia. Krótko mówiąc, nawet nieprzyzwoicie banalnie, punkt widzenia (życia) może zmienić się radykalnie w zależności od punktu leżenia, w moim przypadku szpitalnego.
*
13.06.2017, wtorek
Dwie takie jedne wiosny
Chodzi mi po głowie ta jedna taka w moim życiu wiosna (w szpitalnym łóżku). Chodząc tak i chodząc (po głowie ta moja wiosna) dotarła do owej wiosny z Pana Tadeusza.
O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
O wiosno! kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!
Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.
U mnie jest inna taka jedna wiosna w życiu. Zamknięta między końcówką zimy a początkiem lata (od 11. marca). Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna! Różne zdarzenia, różne nadzieje – z różnymi finałami. U mnie w sumie od początku finał był do przewidzenia, chociaż – o naiwności! – pierwszego dnia myślałem, że po jakichś zastrzykach na kilku dniach pobytu się skończy. Jednak po kilku dniach choroba się pogłębiła, dosięgła dna, bo ręce i nogi władność opuściła.
W salce gimnastycznej jest regał z książkami, może ze 200 książek. Można sobie wziąć/wypożyczyć. Jakiś czas temu wybrałem jedyną z (dla mnie) możliwych.
Sidonie-Gabrielle Colette, Gigi i inne opowiadania.
Zbiór opowiadań. Obok portretów ludzi, autorka maluje pejzaże i świat zwierząt. Bohaterkami opowiadań są kobiety ukazane w codziennych sytuacjach życiowych, które pod pozorami przeciętności ukrywają niezwykłe cechy charakteru i głębokie przeżycia. Bohaterka tytułowego opowiadania jest 17-letnią dziewczyną, która pod naciskiem opiekunek musi poślubić bogatego, ale dużo starszego od siebie człowieka.
Mam również zajęcia z robótek ręcznych. To znaczy pani Kasia, prowadząca, ma takie zajęcia głównie z udarowcami. Bo jakżeby inaczej – głównie tacy tutaj są. Pytała mnie o tę książkę, o czym jest. Zwróciłem uwagę właśnie na ciekawe, ale i fachowe opisy roślinności. Także tu i ówdzie jednym celnym zdaniem wypowiadała autorka uwagę dotyczącą natury kobiety. Dopiero dzisiaj znalazłem w sieci tę krótką, powyższą recenzję. Do tytułowego opowiadania jeszcze nie dotarłem.
*
15.06.2017, czwartek, Boże Ciało
Trzebaż obuchem w łeb, by się ocknąć?
Po zajęciach i obiedzie leniuchowanie zupełne, czyli drzemka. Jednak zostawiam tytuł ku pamięci. Niebawem kolacja. Z „Gigi...” krótki cytat:
Czułam, jak tutaj na wsi rozpiera mnie straszliwa tęsknota za płynącą wodą, za wilgocią łąk, za ruchliwą bezczynnością.
Ruchliwa bezczynność! Dobre. Jakby moje. Jedynie ową bezczynność można by... Ale po co?! Żadnych wyjaśnień! Kto ją czuł, temu słowa nie są potrzebne.
Tytułu dzisiejszego też nie trzeba rozwijać. Chodzi głównie o zdrowie, ale nie tylko, bo także o dotychczasowy tryb życia, o sposób życia, a przede wszystkim przepuszczanie tego życia między palcami, także o brak refleksji nad nim podczas codziennego wyścigu szczurów (o szczurach tak sobie ogólnie, bo mnie one się „nie imają”). Może i późno na takie refleksje, ale jednak warto, bo a nuż, a nuż będą po szpitalu procentować.
*
16.06.2017, piątek
Już bardzo z górki – jeszcze tylko 2 tygodnie
Nic dodać, nic ująć w temacie dnia.
Wracam do „Gigi...”, a właściwie do Colette, autorki opowiadań. Ale najpierw o tym, jak dotarłem do książki. A było tak.
W Radiu Gdańsk była wzmianka o Magdalenie Witkiewicz, pisarce, przedstawicielce tzw. literatury kobiecej. Co to jest ta literatura kobieca? – zacząłem się zastanawiać. Pytam chyba następnego dnia panią od robótek ręcznych, z którą głównie o życiu gaworzymy... Pytam więc, czy w tym regale służącym za biblioteczkę oddziałową jest coś tej autorki, czyli Magdy Witkiewicz, albo jakiejś innej, bo chciałbym zorientować się, co też dla kobiet jest pisane. Przyniosła pani trzy lub cztery książki, z których wybrałem właśnie „Gigi...”. Pozostały mi jeszcze ze dwa opowiadania do przeczytania. Wczoraj na zajęciach, podczas których wzmacniałem okładkę tej książki (kawałkiem kartki)... Zdarzało mi się na niej spać... Przeczytałem pani Kasi jedno zdanie z książki, to już wyżej cytowane – powtórzę:
Czułam, jak tutaj na wsi rozpiera mnie straszliwa tęsknota za płynącą wodą, za wilgocią łąk, za ruchliwą bezczynnością.
Pani Kasia powiedziała to, o czym sam wcześniej myślałem, że z tą panią, autorką ciekawych opisów przyrody, zapewne bardzo chętnie poszedłbym na spacer. Przytaknąłem. Lecz natychmiast pojawiła się refleksja, czy chciałaby (Colette) pójść ze mną, facetem, na taki spacer, czyli czy nie wolałaby np. z kobietą. Podczas lektury „Gigi...” zaświtało mi raz czy dwa, ale natychmiast umknęło, czy aby Colette nie miała ciągotek do własnej płci. Jednak nie ten zaświt, przebłysk spowodował, że poszperałem w Internecie, lecz przebijająca się z opowiadań osobowość autorki.
SKANDALISTKI ŁAGODNIEJĄ NA STAROŚĆ
ROZMOWA Z KATARZYNĄ BARTKIEWICZ
ADAM PLUSZKA: Słusznie mówi się o Colette jako skandalistce?
KATARZYNA BARTKIEWICZ: Słusznie, Colette była wielką skandalistką – w kontekście tamtej epoki. Nawet we Francji przełomu wieków, u schyłku belle époque, w okresie głębokich przewartościowań w wielu dziedzinach życia, jej zachowania gorszyły, jej powieści bulwersowały, a ona sama wytykana była palcem przez liczne środowiska. Chodziło o obrazę moralności wedle kryteriów obowiązujących w mieszczańskim świecie III Republiki, który niewolny był – by tak rzec bardziej swojsko – od dulszczyzny.
*
17.06.2017, sobota, godz. 4:44
Jak Zombie, lecz żywiej
Się obudzony o czwartej, ponownie zaśnięty ok. piątej. Następnie śpiący do siódmej dwadzieścia pięć, bo zaczął się w sali ruch przedśniadaniowy, czyli akcja przewijania, zmiany pościeli. Po śniadaniu senność, lecz otóż zjawia się dyżurny fizjoterapeuta, w zastępstwie, już po raz któryś w zastępstwie w sobotę. Za każdym razem wprowadza coś nowego, trudniejszego. To dobrze. Były próby samodzielnego stania, potem stanie z zamkniętymi oczami. Balkonik – zwyczajnie, następnie z uwieszonym, z dociskającym z tyłu moje biodra terapeutą. W tym momencie skojarzył mi się mój chód z chodem Zombie. Szczególnie praca rąk.
Wszystko to było rozgrzewką. Bo wreszcie próby samodzielnego chodzenia... No, prawie samodzielnego, bez balkonika wprawdzie, jednak opierając się na ściennych poręczach lub jedynie o drzwi (się opierając, bo one bez poręczy).
*
18.06.2017, niedziela
Sen – jazda po śniegu na bosych stopach
Na górce dzieciństwa w Kamiennym Potoku. Na górce zwanej przez nas Piaskową Górą. Na wyślizganej ścieżce, szerokiej na ok. pół mera; wyślizganej jazdą na butach, na tornistrach, lub po prostu na tyłkach. Gdy szedłem na górkę nie było zimy. Na szczycie zobaczyłem bobra, o którym w tym śnie wcześniej ktoś wspominał. Bóbr jak bóbr, ale wskoczył w wody wysokiego wodospadu, którego w rzeczywistości nigdy nie było. Chyba cieszyłem się, ba, radowałem radością zachwyconego dziecka, że na mojej górce jest taka woda. Skąd wypływała, tego nie wiem, bo ni rozlewiska, ni potoku przed wodospadem nie widziałem. Po chwili okolica z zielonej stała się białą, czyli zaśnieżoną. I nic nie dziwiło, bo przecież we śnie największe dziwactwa są czymś zwyczajnym.
*
19.06.2017, poniedziałek
Nareszcie kroczenie o kulach!
*
20.06.2017, wtorek
Jutro lato, a ja w szpitalnym łóżku!
Któregoś dnia, na początku pobytu, gdy już oswoiłem się z myślą o jednak długim pobycie w szpitalu, pomyślałem, że fajnie, radośnie by było, gdybym pierwszy dzień lata mógł witać na wolności.
*
21.06.2017, środa
Lato, lato!
Wczoraj wieczorem pielęgniarka przypomniała mi, że na początku planowałem, chciałem, marzyłem, aby pierwszego dnia lata być już w domu. Pani doktór szacowała mój pobyt na cztery miesiące, ja „krakowskim targiem” na trzy. Jak by jakieś targowanie miało tu jakiekolwiek znaczenie.
Sen. Przechodziłem z kimś na skróty, w Sopocie, przez tory. Od dziesiątków lat nie przechodziłem przez tory. Dokładnie pamiętam miejsce (to we śnie). Opuszczając torowisko wskoczyłem na murek ok. 1,5-metrowej wysokości, aby od razu z niego po drugiej stronie zeskoczyć. Jak za dawnych dobrych lat na jawie! We śnie jest człek zdrowy i sprawny. Zasługa duszy/ducha/psyche?
Jeden z fizjoterapeutów zajrzał dzisiaj do szafy na korytarzyku (z łóżka widzę ten korytarzyk), z której korzystają głównie pielęgniarki (pościel). Pytam: „co pan tak prycia?”. Nie znał słowa. Ja pamiętam je z dzieciństwa, ojciec czasem go używał. Potem sprawdziłem:
Słownik łódzko-polski
pryciać
– grzebać, zwłaszcza w cudzych rzeczach
Słownik Staropolski
Pryciać, 1) o psach myśliwskich: węszyć, tropić; 2) szukać, śledzić, grzebać, ryć.
24.06.2017, sobota
Jak ratlerek
Wszędzie zajrzy, obwącha, obsika. Że wścibas i gaduła także podczas spacerów/kroczenia na korytarzu jestem, porównał mnie mój fizjoterapeuta właśnie do ratlerka. Chodząc o tych kulach zawieszam wzrok dookoła na wszystkim, na czym się da, chwytam strzępki rozmów dolatujące z końca korytarza i dopytuję, o co szło – jednym słowem dociekliwy upierdliwiec albo upierdliwy dociekliwiec. Przy okazji weszliśmy nie tyle na „ciekawość to pierwszy stopień do piekła”, ile że (jako pokrewieństwo) „nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu”. Dlaczego tak, tego w przysłowiach nie znalazłem, było jednak m.in., że „Bez matki nie ma chatki”. Moja matka, obchodziłaby dzisiaj, czyli „w Jana”, imieniny, bo Janiny w kalendarzu nie ma, a przynajmniej „według mojej wiedzy”. Dobre, czyli cwane jest to „według mojej wiedzy” – hit zeznań przed komisjami sejmowymi i nie tylko. Każde kłamstwo można usprawiedliwić tym bełkotem. Z Janiny zeszło mi się na Włodzimierza – ponoć pięć razy w roku jest Włodzimierza. Kilka dni temu, nie pamiętam, przy jakiej okazji, pomyślałem, że każdy mógłby obchodzić imieniny tyle razy, ile razy jest go w kalendarzu. A dlaczego by nie? Są tacy, którzy każdy dzień „obchodzą” (jeśli mogą). Jest na tych stronach internetowych o imionach m.in. o tych imion pochodzeniu, ale także, jakim człowiekiem jest nosiciel danego imienia. To już bliższe prawdy mogłyby być horoskopy, oczywiście nie te tworzone na morgi na użytek gawiedzi. O kim świadczy moje imię? O mnie, czy o moich rodzicach, którzy mi je nadali? A jednocześnie o modzie na imiona w tamtym czasie?
Szukając w sieci cech charakteru ratlerka dowiedziałem się, że ratlerek to pinczer miniaturowy, oraz że są to dwie różne rasy.
Zachowanie ratlerków
Ratlerki to towarzyskie i żywiołowe psy niezwykle przywiązujące się do swojego właściciela. Zazwyczaj są nieufne w stosunku do obcych. Świetnie wyczuwają nastrój właściciela i dzięki swojemu żywiołowemu temperamentowi, często stanowią pocieszenie w trudnych sytuacjach. Nie można im jednak pozwolić na zbyt wiele i należy trzymać dyscyplinę psa, gdyż ratlerki mogą przejmować kontrolę nad swoim panem, narzucając mu swoją wolę.
I nie wiem, jakiej rasy to dotyczy, bo jeśli ratler to pinczer? Są też głosy, że ratler to jakiś mieszaniec. Dla mnie taki problem to pikuś, czyli w sumie żaden problem. Dłużej zastanawiam się nad obyczajem obcinania ogonów. W Niemczech już się nie obcina.
*
25.06.2017, niedziela
Rower – dalej jazda! wiśta wio!
Miałem kiedyś kilka tytułów na pisanki. Były „Buty”, był „Stary”... Coś jeszcze w zakamarkach niepamięci by się znalazło, gdyby ją odkurzyć, czyli gdyby do pamięci się dostać. Jednak wcześniej były już „Buty” Jana Józefa Szczepańskiego, był „Stary” Williama Faulknera... Chciałoby się rzec: zabrano mi tytuły, zabrano mi buty i starego. W moich „Butach” buty miały być pretekstem... Od nich, rzeczywistych nawet, przeskoczyć zamierzałem do tego czegoś, co człeka przez życie niesie. W „Starym” chodziłoby o różne znaczenia, różne aspekty, różne sensy słowa „stary”. Na przykład: mój stary i moja stara jako mąż lub żona albo ojciec lub matka; stary jako kumpel (cześć stary); stary jako stary człowiek, jako starzec. Dzisiejszy „Rower” również byłby jedynie punktem wyjścia... Kolega dowiózł mi go 3-4 dni temu do domu. Czeka i rży, i prycha – ten rower. I nic to, że jedynie w mojej głowie. Jadąc na nim, chociaż stojąc w miejscu, bo to rower stacjonarny, bez kół, można by po drodze napotkać i moje „buty”, i mojego „starego”, jednak sednem historii, która dopiero ma się zacząć kręcić, byłaby jazda po zdrowie. „Dalej jazda!”, „wiśta wio!”.
*
26.06.2017, poniedziałek
Rozwygodniłem się
Uwygodnić raczej nie pasuje. A może zwygodniłem się/zwygodniałem? Mówiąc krótko: zrobiłem się wygodny... Czy może raczej wygodnicki? No bo wygodny może być np. fotel. Wygodnie może być niemowlęciu na rękach rodzica.
Jednak sprawdzam. „Wygodny człowiek”. Są synonimy: wygodnicki/wygodniś, wygodnicka/wygodnisia:
«ktoś przesadnie dbający o swoje wygody»
«taki, który związany jest z przesadną dbałością o ułatwianie sobie życia»
Co znaczy „przesada”, „przesadność”? Kto ustala kryteria? Czy „wygodność” to przywara? Przecież cechą przyrody, głównie ożywionej, jest ułatwianie sobie życia, życie – w miarę możliwości – po najmniejszej linii oporu. I nie ma to nic wspólnego np. z tumiwisizmem.
*
28.06.2017, środa
Trzewna radość
Tylko się radować w takim przypadku jak mój. Tak jak rodzic raduje się na co dzień dostrzegalnym rozwojem niemowlaka, tak i ja – chociaż inna to radość – raduję się postępami w powrocie do mojej sprawności sprzed okresu szpitalnego. I nie jest to smutna radość, radość przez łzy, pobłażliwa radość... Można by snuć porównania. Przypomina się powiedzenie, które sobie kiedyś-kiedyś zasadniczo zmieniłem i wyszło mi, że „gdy się nie ma, co się lubi, to nie ma się nic”. Jednak wczoraj raz jeszcze, ale teraz inaczej, przyjrzałem się oryginałowi, czyli „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”. I odkryłem Amerykę! Bo w sumie o krytykę, nawet o ironię w tym powiedzeniu może chodzić. O ironiczną krytykę naszych postaw – o pocieszanie się, głównie po porażkach, w stylu „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.
Ja raduję się teraz jak małe dziecko, które pokonując jakąś trudność z radości spontanicznie klaszcze sobie dla siebie i dla rodzica w ręce. I ta rozradowana twarz dziecka zaraz na myśl przychodzi. Moja twarz i moje klaszczące ręce są skryte w mojej duszy... Ale... W jakimś stopniu widocznym odbiciem tych moich odczuć są reakcje moich bliskich i bliskich znajomych. Ich radość i podziw dla postępów w mojej sprawności, tempo, w jakim umykam chorobie, utwierdzają mnie, że nie chodzi tylko o moje subiektywne oceny, o wyolbrzymianie małych kroczków, o owo pocieszanie się... No bo niby nic to, że osiągam samodzielność w chodzeniu o kulach, na dodatek niepewnym krokiem. Rzecz chyba w tym, że z „kłody” nieruchomo leżącej w łóżku i bełkoczącej, raz nawet majaczącej coś o jakimś ogrodzie, przeistaczam się na powrót w zwykłego dwunożnego śmiertelnika.
Różne slogany nabierają treści – chociaż pustych słów od dawien dawna i tak staram się unikać. I gdy powiem, gdy mówię, że rozpiera mnie radość, niechby nawet kropelka radości, ale taka, która drąży skałę... Gdy tak mówię, znaczy to, że tak czuję. Podobnie jak stres, także radość czuję w okolicach żołądka, w trzewiach.
*
29/30.06.2017, czwartek/piątek
Zawody
Powrót do sprawności sprzed szpitala, czyli sprzed choroby, to główny cel tych zawodów. Może nawet – jeśli samozaparcia wystarczy – osiągnięcie jeszcze lepszej sprawności, jako że tej przedszpitalnej można by to i owo zarzucić. Ale na takie zapędy, polegające na przeskoczeniu poziomu sprawności sprzed szpitala, przyjdzie czas – na razie niech pozostaną sobie w niewielkim oddaleniu, na horyzoncie.
Szperactwo... Zbieractwo... Myślistwo... Coś się wykluje, jakaś myśl, czy chociażby przebłysk myśli, a już bądź to gromada myśli-sępów, bądź to stado myśli‑drapieżników osacza tę świeżo wyklutą, nieopierzoną jeszcze myśl... Ale bez obaw, bo nie po to najczęściej ją osaczają, aby ją unicestwić, lecz po to, by jej się przyjrzeć, przyjąć ją do stada, pomóc jej się rozwinąć itp. Tak więc coś popędziło mnie do Internetu, zapewne ten wspomniany przebłysk, i zatrzymałem się przy pracy doktorskiej Anny Czerner pt.:
Samotność długodystansowca?
Społeczny i kulturowy wymiar sportowego stylu życia
Można by rzec, że łezka w oku się zakręciła, ale że „chłopaki nie płaczą”, więc się nie zakręciła, ino trochę nostalgicznych myśli się pojawiło. Autorka zajęła się motywacją maratończyków amatorów (biegaczy i rowerzystów).
Nieco wcześniej, na zajęciach dopołudniowych (manualnych), wjechało się nam z prowadzącą zajęcia panią Kasią na temat potrzeb i tej tzw. piramidy potrzeb. Pani Kasia, że potrzeba estetyczna jest na szczycie (tak się przyjęło w nauce), ja z kolei w swój żywioł wpadłem, czyli że aspekt estetyczny wcześniej, niejako u podstaw potrzeb tkwi. I znowu, tzn. przed tą drugą, wyżej wspomnianą łezką, pierwsza łezka chciała się zakręcić, lecz ponownie (czyli wcześniej, ale w kolejności pisania to jednak ponownie) na krótko w nostalgiczny nastrój popadłem. Szybki rachunek sumienia zrobiłem, co nie znaczy, że sumienie uspokoiłem. Wręcz przeciwnie. Bo po prostu, najzwyczajniej... Trzeba prawdzie brutalnie spojrzeć w oczy... odpuściłem przed laty swój temat niedoszłej pracy doktorskiej, „dałem dyla”, zdezerterowałem itp. I nie ma co owijać rzeczywistości, chociażby nawet najbardziej skrytej, w bawełnę!
Nie o przeszłości jednak miało teraz być, także w sumie nie o teraźniejszości, lecz o najbliższej przyszłości. Czyli powracam do tytułowych „zawodów”, po części, może nawet po dużej części, do „samotności długodystansowca”.
*
01.07.2017, sobota
Samotność długodystansowca
Bieg na 4 miesiące (na dystansie czterech miesięcy) ma się ku końcowi. Ostatni tydzień jak ostatni etap w wieloetapowym wyścigu kolarskim. Niby psychiczny luz, a jednak niecierpliwe oczekiwanie na zakończenie biegu. Ale zaraz tytuł bardzo dawno wydanej książki się przypomina – „Bieg, który się nie kończy” (Anna Dubrawska, Wydawnictwo: Harcerskie Biuro Wydawnicze Horyzonty). Jest i tytuł „Sami, ale nie samotni” (o żeglarzach samotnikach)... Dopiero teraz spostrzegam, że również autorstwa Anny Dubrawskiej.
Ten 4-miesięczny maraton to dopiero przygrywka, chociaż na początku niemal piekielnie trudna... Ale akurat w radio jest rozmowa z Anitą Kuszyńską na temat jej książki, głównie jej życia po wypadku. Piosenkarka na wózku inwalidzkim, uczestniczka Eurowizji.
28 maja 2006 roku był dla Moniki Kuszyńskiej dniem „wyrwania” z oczywistej codzienności i początkiem uczenia się na nowo siebie, pozornie rutynowych czynności, patrzenia na otoczenie i na siebie samą.
No i jakby blednie moja sytuacja – jej rozmiar, wymiar, powaga. Ponownie patrzę na pacjentów Oddziału Rehabilitacji, głównie poudarowców. Jednak moje małe coś nie jest dla mnie czymś małoważnym. Z perspektywy minionej bezwładności ciała jego władność nagle wysuwa się na plan pierwszy w zespole trosk mojego życia/bycia. O władności umysłowej nie wspominam, bo z nią jak z tym zdrowiem u Jana Kochanowskiego – póki co, odpukać, nie jest źle. Jak w rodzinie z dziećmi: najwięcej troski wymaga dziecko chore (czyli mój stan fizyczny).
„W Warszawie w końcu zaświeci słońce” – podano w radio. Pytam się siebie: w którym końcu tego miasta? Nie dotrę teraz do tej „samotności długodystansowca”. Ale c.d.n. Kiedyś-kiedyś.
*
Droga, która gdzieś prowadzi, nie jest właściwą drogą
Po raz któryś wdepnąłem na tę drogę. Tę chińską, tę filozoficzną. Zacząłem szukać „tygrysa”, czyli chińskiego znaku zodiaku, pod którym się urodziłem. Głównie chodziło mi o horoskop na ten rok. A właściwie to na drugą jego połowę. Pierwszą już znam, wszak dzisiaj jest 1. lipca. Chciałem szybko dodać, że gorsza już nie może być, ale ugryzłem się w język. „Bo spójrz”, rzekłem do siebie, „czy któryś z tych obok ciebie leżących facetów myślał o tym, że trafi go udar?”.
Daodejing, pełna nazwa Laozi Daodejing, w skrócie Laozi (typowa starochińska maniera nazywania dzieła nazwiskiem autora), najczęściej tłumaczona jako Księga Drogi i Cnoty, uznawana niekiedy za pierwszą filozoficzną księgę w języku chińskim. Jest częścią podstawowego kanonu taoizmu, systemu religijno-filozoficznego, który narodził się w Chinach w czasach panowania dynastii Zhou.
Naukowcy z reguły utrzymują, że księga nie powstała wcześniej niż w IV, albo nawet w III wieku p.n.e., co wykluczałoby bezpośrednie autorstwo (legendarnego) Laozi (ur. w roku 604 p.n.e.).
Ze względu na specyfikę języka chińskiego księga jest praktycznie nieprzetłumaczalna, wszystkie jej tłumaczenia są jednocześnie interpretacją i zawężają jej pierwotne znaczenie. Już pierwsze zdanie dzieła jest bardzo enigmatyczne: dao ke dao feichang dao (道可道非常道). Jest to gra słów, którą moglibyśmy przetłumaczyć jako „droga, która gdzieś prowadzi, nie jest właściwą drogą”. Innymi słowy „czyn, który wykonujemy dla osiągnięcia pewnego celu, nigdy nas do tego celu nie doprowadzi”. Gdy do czegoś dążymy, to coś wymyka się nam i drwi z naszego wysiłku. Takim samym sposobem gdy bardzo usiłujemy coś zachować, z całą pewnością to utracimy. To dlatego Laozi proponuje nam drogę pogodzenia się z losem.
Twierdzenia typu „coś drwi z naszego wysiłku”, czy „starochińska maniera” nie pasują mi w tekście bądź co bądź dotyczącym filozofii. Wygląda na kpinę i drwinę ze starożytnej filozofii oraz na manierę autora tekstu krytykowania wszystkiego, co się nawinie. W tym kontekście, w kontekście mojego krytycyzmu, być może przesadnie krytycznego, jedynie słuszną postawą będzie nieprzywiązywanie większej wagi do uwag internetowego autora, jako że ...księga jest praktycznie nieprzetłumaczalna, wszystkie jej tłumaczenia są jednocześnie interpretacją i zawężają jej pierwotne znaczenie. Także owo pogodzenie się z losem to zapewne kwestia interpretacji oryginalnego tekstu. Jakiż człek ubogi, że nie zna chińskiego!
*
02.07.2017, niedziela
Ta droga
Znowu zagrzebałem się w obcych myślach, może jedynie w informacjach, zamiast pociągnąć, wydobyć na światło dzienne swoje myśli, lub chociażby ich strzępki. Ale – z drugiej strony – bez tych informacji nie byłoby wczoraj bodźca do przystanięcia przy tej „chińskiej drodze”. „Samotność długodystansowca” też zahacza o tę drogę. Podczas zawodów, które jednak nie są codziennością, są wręcz odświętnością, ów samotny długodystansowiec nie jest sam, gdy na trasie dopingują go kibice. Przeważnie jest bezimienny, ale bywa i tak, że „ma twarz, ciało i duszę”, gdy dopingują go najbliżsi.
Tak... Sobie teraz myślę... Bycie samotnym i samym to dwa zasadniczo różne stany, dwie różne sytuacje. I niekoniecznie, może nawet nie głównie, o fizyczny aspekt bycia samotnym czy/i samym chodzi. Nie, jednak nie tędy droga. Nie ujdę dalej, jeżeli nie przyjrzę się wnikliwiej samotności i samości (bycia samym). Bo inaczej będzie jak z miłością, o której wszyscy wiedzą, że jest, lecz nie wiedzą, czym tak naprawdę jest.
Nawet najwspanialsza nauka nie jest mądrością Tao, gdyż nie można go ująć żadną definicją. Nawet najdoskonalsze słowo nie jest tu wystarczające, Tao bowiem można doświadczyć bez użycia słów, rozpoznać bez nazw i definicji. Zrozumienie nienazwanego, oznacza zrozumienie istoty źródła wszechrzeczy.
Uczepiłem się tych chińskich mądrości... Zaraz i nauczanie w Starożytnym Egipcie się przypomina polegające na dochodzeniu samemu do wiedzy.
„Filozofia pregrecka”, Robert Surma:
Nauczanie w kolegiach [egipskich] polegało raczej na odgadywaniu symboli niż na systematycznym wykładzie. Jak powiada Julian Ochorowicz: „Misterium było objawiane, a nie objaśniane, przypuszczano bowiem, że tylko ten, kto sam doszedł prawdy, zasługiwał na nią (...) Można Egipt uważać za główną ojczyznę tej antypoglądowej metody nauczania”. I rzeczywiście nauczanie w związkach pitagorejskich miało ten sam charakter. Toż i Platon w „Liście VII” posiada takie podejście do nauki!
Uczeń, który zadowala się standardowymi uproszczeniami, nigdy nie podejmie trudu nowej lepszej hipotezy. „Chociaż uczonych nie uczy się definicji, to uczy się ich standardowych sposobów rozwiązywania wybranych zagadnień”. Guilford twierdzi w związku z tym: „Próbujemy uczyć studentów, jak dochodzić do właściwych odpowiedzi, których cywilizacja nauczyła nas właśnie jako właściwych”. Jednomyślność to tyle, co oznaka głębokiego kryzysu nauki.
Był z nami w sali ten wspomniany Andrzej. Nie mówił. Nikt go nie odwiedzał. Pod tym względem był sam. Z kolei my, pacjenci, byliśmy wobec niego życzliwi, pielęgniarki również, ale nie z litości. Dał się lubić. Potrafił się uśmiechnąć i się zaśmiać. W sali nie był samotny. A jak czuł się w środku? Co myślał tym swoim poważnie uszkodzonym mózgiem? Co czuł, zanim się rozpłakał, ponieważ nie mógł wysłowić aktualnych myśli?
*
Colin Smith – samotny długodystansowiec
     Biegnąc, staram się myśleć o rzece. I chmurach. Ale w zasadzie nie myślę o niczym. Jedyne, co robię, to biegnę przez własną przytulną, skrojoną na moją miarę pustkę, własną nostalgiczną ciszę. I to jest czymś cudownym. Bez względu na to, co mówią inni.
     Powinno się nie myśleć o nikim, iść własną drogą, nie szlakiem wytyczonym przez innych ludzi, którzy czekają z dzbanami wody i buteleczkami jodyny na wypadek, jeśli wypadniesz i skaleczysz się, żeby cię podnieść, postawić na nogi, pchnąć znowu w ruch – chociaż może wolałbyś zostać na miejscu.
     Wiem tylko, że trzeba biec, nie wiedząc dokąd, przez pola i lasy. A linia mety nie kończy biegu, choćby wiwatował tam przyjazny tłum. To jest właśnie samotność długodystansowca.
     Zmuszanie się do największego wysiłku, do jakiego jesteśmy w stanie się zmusić przy wszystkich naszych ograniczeniach – oto istota biegania i metafora życia, a dla mnie również pisania.
*
03.07.2017, poniedziałek
Kogel-mogel
Biegnę, idę, przystaję... Przyglądam się temu, co mi ślina na umysł naniesie. Stąd tutaj taki kogel-mogel (ta długodystansowość, Chiny, Egipt itd.). Minione plącze się jak plecionka z teraźniejszym, ale także i z przyszłym, czyli wydumanym, życzeniowym. Tutaj, na kartce papieru, inne niż w lesie bieganie, można więc zaprzątać sobie umysł różnościami. Nawet chyba trzeba. Jak na torze przeszkód, jak na batucie, jak na cyrkowym trapezie. Ale i jak w wodzie, pod jej powierzchnią, po prostu pod wodą, jak ryba, jak delfin. Ekwilibrystyka na sto i więcej sposobów. Na lądzie, w wodzie i w powietrzu. Myśli zdzierżą wszystko! Chyba że nie zdzierżą, jak np. podczas zapuszczania się w kosmiczną nieskończoność. Któryś z naukowców odszedł od zmysłów podczas rozmyślań o tej nieskończoności. Wypadł jak np. biegacze narciarscy na bardzo ostrym zakręcie.
Pytam się więc, schodząc na ziemię, czy można życie, weźmy dla przykładu moje, przyrównywać do biegu długodystansowego i na dodatek do czucia się samotnym podczas tego biegu. A co z metą? Tak... W biegu przez życie raczej nie wygląda się mety. Bo w życiu nie biegnie się, aby dobiec, ale żeby biec, biec i biec. Albo iść, iść i iść. Albo płynąć, albo lecieć. Albo jeszcze jakoś inaczej. Drzewa umierają stojąc, zaś mnie kiedyś się wykluło ludzie umierają żyjąc. Analogii nie dostrzegam, może jedynie ten fakt nieuniknioności umierania. Wiadomo wszak, że meta jest, nie wiadomo jedynie, kiedy przed nami się zjawi, za którym zakrętem drogi.
Oczywiście, że są pozytywy tej samotności towarzyszące. Wczoraj olśniło mnie, że człowiek brnie przez życie albo samotnie, albo beztrosko i nieświadomie, albo najpierw beztrosko, a potem samotnie. W trakcie przeżywania jakichś tragicznych chwil, także osobistych problemów, ale niekoniecznie tragicznych, jest tak cholernie sam (to także kiedyś mi się wykluło, z kilkanaście lat temu, będąc w jakimś dole).
Miało być o pozytywach. Trzymając się tego porównania chorowania do długodystansowego biegu myślę o kibicach na trasie, czyli o przyjaciołach i bliskich znajomych – o dopingu podczas walki. Ich szczera radość z postępów z każdego kroczka oddalającego mnie od stanu mojego ciała w dniu, w którym dowiedziałem się o moim uczestnictwie w długodystansowym biegu z przeszkodami. Można rzec, że byłem na końcu stawki, że oglądałem plecy i pięty normalnego życia. Moi kibice byli załamani, na granicy nadziei i beznadziei. Przy czym już sama fizyczna czy psychiczna obecność tych moich kibiców była jak ten przysłowiowy dwunasty zawodnik podczas meczu w piłce nożnej. Dodawali skrzydeł. W tej w sumie samotnej walce z samym sobą człek nie był, nie czuł się jednak samotny. Chyba najgorętszym kibicem byłem ja sam, w myśl mojego na końcu człowiek jest tak cholernie sam. Głównie o noce chodzi, o wołanie pomocy, aby dwie pielęgniarki obróciły mnie z pleców na bok i odwrotnie. Wówczas nie myśli się o kibicach, a jedynie o tym, jak przetrwać ból kręgosłupa lub biodra. I wybiega się myślami w przód, do chwil, które nadejść muszą, gdy wróci władność kończyn, gdy ciało przestanie się gibać podczas siedzenia. Taki był pierwszy etap polegający na tym, aby stanąć na nogi. Myślę teraz, że ten długodystansowy bieg składa się z dwóch etapów, czyli pozostał jeszcze drugi, ten ostatni. Cel? Dociągnąć w zdrowiu do mety, za którą – wbrew tytułowi książki Tadeusza Olszańskiego „Za metą i dalej”, książki o życiu znanych sportowców po zakończeniu kariery sportowej – nie ma już nic.
*
04.07.2017, wtorek
Nie tędy droga
Niech ta droga jeszcze przez chwilę pozostanie, przynajmniej w dzisiejszym tytule. W sumie chodzi o STOP smędzeniu takiemu jak to wczorajsze. Są różne smędzenia, tzn. wyraz jest jeden, lecz mogą one dotyczyć różnych różności. Niby podobnie jest z burmuszeniem się, jednak owo smędzenie wydaje się być poważniejsze, no bo smędzić każdy może, np. z powodu wstania lewą nogą lub wieczornego zmęczenia trudami dnia. Jednak burmuszyć się dziewczęciu przeżywającemu trzecią lub czwartą młodość z powodów, które dzierlatce kilkuletniej jeszcze uchodzą, to już jest wielkie nieporozumienie natury. Podobnie z kusą spódniczką. Burmuszenie w każdym wydaniu to cwana, lecz grubymi nićmi szyta forma szantażu. Część dziewczynek z tego wyrasta, inna część ciągnie to za sobą (ze sobą) przez drugą, trzecią, czwartą młodość, a nawet jeszcze dalej, czyli dłużej. Chciałoby się im rzec „nie tędy droga”, lecz któraż zechciałaby tego posłuchać, tzn. wsłuchać się i nad tym się zastanowić. Po cóż jednak mówić, gdy u tej czy innej słuch już nie ten, podobnie z umysłem.
No i ładne przejście samoistnie się pojawiło – o ten słuch chodzi. Rankiem pomknęły myśli do Thomasa Bernharda Kalkwerk'u. Dlaczego akurat tam? Chyba dlatego, że przypomniała mi się moja nienapisana praca „Radosna aktywność dziecka”.
O książce:
Cała historia rozgrywa się w scenerii położonej na uboczu budowli, rozmyślnie nieprzytulnej i niegościnnej, zasłoniętej w dodatku przed oczami ludzkimi murem wysokich krzewów. Ta straszna idylla, jak określa ją Konrad, ma sprzyjać maksymalnej koncentracji i ułatwiać twórczą pracę umysłu, grobowa cisza spowijająca Kalkwerk umożliwia eksperymenty ze słuchem, będącym przedmiotem planowanego studium.
[...]
Konrad zabił swoją żonę. Nie ma tajemnicy, nie ma szukania sprawcy. Czytelnik wysłuchuje różnych wersji historii zbrodni podczas nieformalnego dochodzenia. Czemu to zrobił? Pierwsze pytanie pociąga następne: kim właściwie był? kim była jego żona? jakim byli małżeństwem? czemu Konrad nie napisał studium „O słuchu”?
Z książki:
Tak zwane idealne współżycie to kłamstwo, bowiem tak zwanego idealnego współżycia nie ma, toteż nikt nie ma doń prawa, wstąpić w małżeństwo to tyle, co wstąpić w przyjaźń, czyli obarczyć się zupełnie świadomie podwójną rozpaczą i podwójnym wygnaniem, wstąpić z przedsionka piekła samotności w piekło współbycia.
Zerknąłem i na samotność:
Uważam, że zdrowo jest być samemu przez większość czasu. Przebywanie w towarzystwie, nawet najlepszym, szybko staje się nużące i wyczerpujące. Uwielbiam być sam. Nigdy nie spotkałem przyjaciela, który byłby równie przyjazny jak samotność. Jesteśmy zwykle bardziej samotni, kiedy wychodzimy między ludzi, niż kiedy zostajemy w domu.
Henry David Thoreau (z książki Walden, czyli życie w lesie).
Zbacza mi się z drogi – tak sobie pomyślałem, ale zaraz żachnąłem się lekko na takie myślenie. Powinienem raczej znowu pomyśleć, że nie tędy droga. Jednak występując przed chwilą w roli arbitra... No tak, a w jakiej roli występuję teraz? Kolejnego arbitra? Arbitra drugiej instancji, czyli wyższej? A za chwilę? Ilu tych arbitrów we mnie jeden po drugim? Można by tak w nieskończoność, gdyby nie to, że zjawia się najrozsądniejsze w tym momencie pytanie: po co? Po co takie arbitrażowanie (jako rozstrzyganie sporu przez arbitrów)? Bo po pierwsze, żadnej wyraźnej drogi sobie dzisiaj w pisaniu nie obrałem, po drugie, skąd więc miałbym wiedzieć, czy droga (bliżej nieokreślona) prowadzi nie tędy? Są dwa rodzaje dróg, moich – ta, która poza mną, czyli z tyłu, powstała podczas wydeptywania ścieżki po bezdrożu, oraz ta, która jest przede mną w sensie jej wcześniejszego wytyczenia, planowania itp.
Męczą tego typu dywagacje. Trzeba by niezawile. Lubię sobie pisać bez planu, bez ładu i składu nie wiedząc, dokąd mnie to zaprowadzi. Może i w życiu podobnie bywało?
Obrazy:
Vlastimil Hofmann, Zamyślenie
Vlastimil Hofmann, Odpoczynek wędrowca
Jakiś czas temu szukałem w sieci obrazów przedstawiających „zamyślenie” i wtedy właśnie natknąłem się na Vlastimila Hofmanna.
Wlastimil Hofman, właśc. Vlastimil Hofmann (ur. 27 kwietnia 1881 w Karlinie,
zm. 6 marca 1970 w Szklarskiej Porębie) – polski malarz, przedstawiciel symbolizmu.
*
05.07.2017, środa
Ta ostatnia środa
To już trzeci termin wyjścia i raczej ostatni – wtorek 11. lipca. W szpitalu zgłosiłem się 11. marca. Jednak na Oddziale Rehabilitacji jestem od 28 marca. Trzeba by sobie teraz pospekulować, pobawić się jak klockami lego i wyciągnąć z cyfr i liczb jakieś mądrości na przyszłość.
Numerologia – prognozowanie z liczb, opierające się na przekonaniu, że numer przyporządkowany danemu obiektowi (numer domu, samochodu, telefonu, zakodowane pod postacią liczby imię, itp.) ma związek z jego losem. Numerologia uważana jest przez naukowców za pseudonaukę, nie mającą żadnych racjonalnych ani eksperymentalnych podstaw.
Sobie dopasowywać można różnie różne różności. I takież wnioski z tego wysnuwać. Mnie w tej numerologii wyszła cyfra (liczba) 9 – prawie same ochy i achy, ale większość tych ochów i achów raczej, a nawet raczej na pewno, się zgadza. Cały Włodeczek. Na przykład:
Osoby z wibracją cyfry 9 są niezwykle uczuciowe, pełne pasji, idealistycznie nastawione do życia, posiadają ogromną potrzebę pomagania innym. Bogate, miłe usposobienie. Chęć dzielenia się z innymi, przekazywania nabytej wiedzy, mądrości, altruizm, tolerancyjność, opiekuńczość. Dziewiątki są zdolne do poświęceń, dobro innych jest dla nich bardzo ważne, nie są one nieczułe na potrzeby innych
Nasuwa się... Ciśnie się na usta powiedzenie od dupy strony, które i literaturze nie jest obce, w tym przypadku tzw. kobiecej, bo autorstwa Magdaleny Witkiewicz, którą i na FB można odnaleźć (jej profil). Z książki Moralność pani Piontek:
Od dupy strony się do tego zabierasz, syneczku. W tym momencie Augustyna olśniło. Już wiedział jak być lekarzem, robiąc na złość matce. Proktologiem nie będzie, o nie. Ale od dupy strony była też ginekologia. I w ten oto sposób zostały określone przyszłe losy Gusia. Augustyn Poniatowski wybrał specjalizację.
Weźmy teraz tę filozofię chińską. W numerologii jest liczba i do niej przykleja się najróżniejsze różności (delikatnie te zabiegi myślowe nazywając). U Chińczyków zaś, tych starożytnych, od normalnej strony, czyli nie od dupnej, najpierw są pewne fakty, niechby nawet w postaci prawd filozoficznych, które następnie przybierane są w liczby. Mówię to ja, czyli laik zarówno w sprawach numerologii, jak i starożytnej filozofii chińskiej.
Każdemu z 64 rozdziałów Księgi przemian odpowiada jeden heksagram — diagram matematyczny zbudowany z sześciu poziomych linii ciągłych i przerywanych, ułożonych jedna nad drugą. Istnieją 64 możliwe układy tych dwóch rodzajów linii (26). Dzięki stosowaniu heksagramów Chińczycy rozwinęli dwójkowy system liczbowy niemal trzy tysiące lat przed rozpowszechnieniem go w pozostałej części świata. Ich system był oparty na kwadracie ósemki, stąd ogromne znaczenie liczby 64 w chińskiej filozofii.
Nie jest przypadkiem, że Księga Tao i Te składa się z 81 rozdziałów, ponieważ liczba 81 — czyli kwadrat dziewiątki — także była bardzo ważna dla chińskich filozofów, którzy dbali o symetrię liczb. Elegancja liczby 81 była wyrażana przez starożytnych Chińczyków za pomocą diagramów matematycznych zwanych tetragramami. Tetragram składa się czterech linii (ciągłych, przerywanych jeden raz i przerywanych dwa razy), ułożonych jedna nad drugą. Istnieje 81 możliwych układów tych linii (34).
Oczywiście bez wody się nie obejdzie. Kto potokami żyje, zna siłę i dobro wody!
Podobno wielkie dobro jest jak woda, podtrzymująca życie bez świadomego wysiłku, płynąca naturalnym prądem, zapewniająca pożywienie, odnajdywana nawet w miejscach odrzucanych przez zachłannego człowieka. Tak właśnie wygląda droga Tao.

Po śniadaniu, gdy już chodzenie z fizjoterapeutą ćwiczyłem i gdy przy recepcji byłem, takiej jak w „Daleko od noszy”, jedna z pielęgniarek oświadczyła tajemniczym dla mnie tonem, że impreza dzisiaj, czyli ja w roli głównej itd. Pytam, co jest grane i dowiaduję się, że właśnie akurat setny dzień jestem na Oddziale Rehabilitacji.

Jeden z terapeutów, nie mój, mawia: nie widać go, a słychać. Wraz z moim terapeutą pytają mnie i pielęgniarki, czy zawsze taki gaduła i taki ciekawski byłem. Na oddziale jest jakby kameralnie – cztery sale i przy maksymalnym obłożeniu 21 osób. Część leżących i część się przemieszczających w ramach treningów. Czyli pacjenci mijają się na korytarzu, który pacjentki z jednej sali nazywają „Świętojańską” (nazwa głównej ulicy Gdyni). Te chodzą codziennie w popołudniowym czasie wolnym, rzędem, gęsiego, cztery kobiety. Wcześniej jeszcze dwóch facetów z nimi trenowało, już wyszli ze szpitala, jeden na czele, drugi jako ostatni. Fajnie to wyglądało – z sali mogłem te procesje obserwować. Bywają „okna z widokiem na…”, ja mam widoczne z łóżka drzwi z widokiem. Drzwi są zawsze otwarte.
Nie wybieram, nie czekam... Zerkam i widzę fajny układ liczb. Dla mnie fajny. 19:19, 05-07-2017. Za dwa dni może być np. 17:17 i 07-07-2017. Taki – myślę sobie – poważny niby facet i takimi niepoważnościami się zajmuje. No i przypomina się zaraz/natychmiast fraszka Jana Izydora Sztaudyngera:
Taki napis na grobie by mnie cieszył:
Nie byle kto, bo byle czym się cieszył.
I z rozpędu jeszcze (też Sztaudyngera):
Poznanie
Wiatr halny ci sukienkę zarzucił na głowę
I w ten sposób poznałem twą lepszą połowę.
Od wczoraj przymierzam się do zakończenia tego wątku pisania... I nic. Nici z zakończenia. Ale teraz się uda! No bo ileż można!
Wniosek nasuwa się jeden: księgi nie stworzą mędrca, to mędrzec tworzy księgi – ale dla kogo?
Aby Chińczyków za bardzo pod niebiosa nie wynosić, chociaż na to zasługują, oczywiście głównie ci starożytni, warto rozejrzeć się po świecie nie tylko nieco szerzej, lecz także głębiej, czyli odleglej.
Najstarsza cywilizacja?
Kultura harappańska w zasadzie istniała równolegle z innymi wielkimi kulturami, które lepiej znamy – Egiptu, Chin i Mezopotamii. W zasadzie, bo... – Cywilizacja doliny Indusu jest według badaczy datowana (chodzi o szczytowy okres rozwoju) na 2600-1700 p.n.e. Ale jej początki datuje się nawet na 3500 r. p.n.e., a schyłek – nawet na 1300 r. p.n.e. – wyjaśnia dr Agnieszka Staszczyk, indolog i historyk sztuki, adiunkt w Katedrze Porównawczych Studiów Cywilizacji UJ.
*
08.07.2017, sobota
Trafiony bumerangiem myśli
„Złota jesień” – tak nazywa się to coś, co dawniej nazywało się przytułkiem, także domem starców, współcześnie raczej domem pogodnej starości, albo i domem seniora. Otóż w tym czymś, zwanym wzniośle właśnie „Złotą jesienią”, napatrzyłem się wiele i wiele narozmyślałem podczas 10-dniowej praktyki. Wykluł mi się wtedy temat „Nawrót niewstydu płciowości”. Z pisanki o tym tytule poniżej dwa akapity.
Ten niewstyd. Dotyczy i kobiet i mężczyzn. Chociaż przede wszystkim w związku z widokiem kobiet w owym „Domu” mi się pojawił. Najpierw refleksja dotyczyła kobiet, a dopiero po czasie dotarło do mnie, że przecież i do przebywających tam mężczyzn to się odnosi. Nie zapominam, nie, nie zapominam o tym, że jest to odczucie obserwatora, czyli że mogą to być takie sobie wydumania. Może jednak chociaż troszkę drasnę nimi zjawisko – niech na razie tak pozostanie – niewstydu.
[...]
No i przychodzi czas w postaci ekstremalnego zjawiska, wywołanego głównie powaleniem przez chorobę, gdy żadne „gierki” (płciowością) nie wchodzą już w grę. Płciowość staje się zwyczajnym ciałem, ale nadzwyczajnie zdegradowanym znaczeniowo. Jest częścią ciała, które „wyłożone jak na tacy” wymaga podtarcia, obmycia, wysmarowania maścią leczniczą.
I nadszedł czas, moment, gdy z obserwatora stałem się pacjentem, czyli ów bumerang myśli trafił mnie i skosił, powalił. Po jakimś czasie przyzwyczaiłem się leżąc nieruchomo w szpitalnym łóżku do myśli o sobie samym, o mojej płciowości jako części ciała wyłożonej jak na tacy wymagającej podtarcia, obmycia, wysmarowania maścią leczniczą. Pojawia się autentyczny niewstyd, chociaż personel jest głównie kobiecy (tylko jeden facet). Jednak, gdy doświadczyłem tego myślowo ze dwa dni temu, albo dopiero wczoraj... Tak, wczoraj... To tylko jedna strona medalu. Patrzyłem na pielęgniarkę wykonującą jakieś czynności pielęgnacyjne przy sąsiedzie z naprzeciwka, czy nawet jedynie stojącą obok łóżka i naszła mnie refleksja dotycząca tej drugiej strony medalu... Albo inaczej: uświadomiłem sobie, że istnieje również druga strona, o której wcześniej mi się nie śniło, którą w dumaniach swoich przeoczyłem. Otóż pielęgniarki jakby przestały być dla mnie obiektem płciowości, niechby nawet w innych, czyli pozaszpitalnych okolicznościach były warte grzechu i to niejednego. Tak więc nic z tego! Nici z traktowania ich płciowo. Także, oczywiście, nici z traktowania płciowo nas przez nie. Na pewno nie jest takie coś regułą, chyba że regułą jedynie odnośnie mojej osoby.
*
09.07.2017, niedziela
We śnie fruwanie
Było z piątku na sobotę. Różne mam fruwania, różnie fruwam. Bywa i tak, że jeśli nie fruwam, to zeskokami po parapetach wieżowca się przemieszczam jak najzwinniejsza z małp (jaka to małpa? nie jestem pewien, może gibon), albo w skoku w dal lub w trójskoku pokonuję odległości lepsze od rekordów świata. Ostatnie fruwanie należało do tych, gdy najpierw muszę się rozpędzić i jak ptak uczący się latać próbuję się wzbić (w powietrze, w górę – czy można w co innego się wzbić? Czy to tak jak z cofaniem się do tyłu?). Nie po każdym rozbiegnięciu udaje mi się wzbić, jednak zawsze przed zbudzeniem się fruwam. Takiemu snowi towarzyszą często sztuczki, gdy sobie a muzom lub komuś chcę pokazać moją zdolność utrzymywania się w powietrzu w bezruchu, np. przyciskając ciało, brzuchem lub plecami do sufitu. W tym ostatnim śnie trafiłem na grupę młodzieży, głównie dziewcząt, ze szkoły wyższej, w której ostatnio, przed laty, pracowałem. Poznali mnie, rozmawiałem z nimi.
Nie chcę tworzyć jakiejś śnieniologii... Zapomniałem na chwilę słowa, nazwy... o sennik szło. W tym akurat momencie, owego zapomnienia słowa, uwidacznia się problem poważniejszy niż moje śnienia, które jednak w pewnym kontekście nie są bez znaczenia, tzn. chyba ów kontekst, zaszłość na jawie wyjaśniają (te śnienia wyjaśniają jawę). O co szło? O czym chciałem? Teraz był to żart z tym „o co?” i „o czym?”, lecz w sumie sprawa jest poważna i coraz poważniejsza – nie mylić z tragicznością. Chodzi o nagłe zapominanie. Wczoraj. Coś tu pisząc... Sprawdziłem: było to wczoraj, o pielęgniarkach. Przypomniał mi się film „Angielski pacjent”... Sprawdzam teraz... Tak, nie pomyliłem tytułu. A więc przeskakuję wczoraj z okienka Office'a do okienka wyszukiwarki, aby... I w tym momencie (wczoraj) zapomniałem, co chciałem wyszukać. Oczywiście rzecz teraz nie w tym, aby jakimiś cudownymi lekami wyleczać pamięć, lecz aby nauczyć się z tą coraz słabszą sprawnością żyć, czyli przyzwyczaić psychikę do myśli, że umysł coraz słabszy. Trzeba uczyć się starości, czyli właśnie życia ze starczymi dolegliwościami. I niekoniecznie o (nie)sprawność fizyczną teraz chodzi. Chociaż... Ponoć jakieś leki są skuteczne.
*
10.07.2017, poniedziałek
The day before
Był film „The day after”, tragiczny, ja sobie wybrałem właśnie „The day before” Jutro wychodzę!
The day after”: Wybucha konflikt nuklearny pomiędzy siłami NATO i Układu Warszawskiego. Jednymi z ofiar są mieszkańcy miejscowości położonej obok bazy rakietowej.
Jest jednak coś, co dotyczy „dnia przed...” czyli „dzisiaj”. Szperam ci ja sobie w sieci, bo w kalendarzyku na notatkę o „Elegii na odejście” Herberta się natknąłem. Pakowałem rzeczy i kalendarzyk wpadł mi w oczy. Gdy sieć przeglądałem („Elegię...” znalazłem), przypomniał mi się Emil Cioran, a ściślej to jego „Zeszyty 1957-1972”. Lata temu, wydaje się, że wieki, przeglądałem tę książkę w księgarni, prawie stówę kosztowała... Przeglądałem książkę, czytałem, coś nawet w notesie zapisałem, myślałem o kupnie, ale akurat niewiele więcej niż stówkę miałem, i nie o to szło, że przy sobie, lecz że w ogóle, zaś do wypłaty jeszcze nieco dni pozostało. Nie kupiłem. Książka się rozeszła, ja przez następne lata żałowałem, że wówczas pieniędzy pożałowałem. W antykwariacie, kilka lat temu, dopytywałem, ponoć za kilkaset złotych bywała. Tak więc wrzucam ci ja sobie dzisiaj te „Zeszyty...” wraz z empikiem w wyszukiwarkę i... „Oczom nie wierzę”! Jest! Zamawiam natychmiast – 83,71 zł. Za 2-3 dni ma być do odbioru. Piąta książka, którą ze szpitalnego łóżka zamówiłem.
Recenzja z internetu:
Zeszytów pierwotnie miało nie być. A mówią one o tym, że i autora z powodzeniem mogłoby nie być. Odnalezione po śmierci Emila Ciorana (1911–1995) ręcznie zapisane zeszyty zawierały adnotację „zniszczyć”. Nie były przeznaczone do druku, ukazały się więc wbrew woli autora, za to w interesie światowej kultury intelektualnej. Jest to rodzaj dziennika, ale rejestrujący wydarzenia na równi z myślami do ewentualnego użycia w nowej książce. Myśli te, nawet jeśli ogólne, przylegają ściśle do czegoś szczególnego: do życia ich autora. Wspólnym mianownikiem jest prosta konstatacja: urodziłem się i od tej chwili umieram.
Drzewa umierają stojąc, ludzie umierają żyjąc... Wracam do recenzji.
Życia wiecznego nie ma, życie doczesne jest pełne udręk, więc po co w ogóle to „ciągnąć”? Po co w ogóle było się rodzić? A jednak „ciągnie się jakoś”. Ten zwrot przewijający się przez zapiski Ciorana wyraża cały ich dramat i całe napięcie. Dlaczego, po co trzymam się życia wbrew wszelkiej logice? Dlaczego tak je kocham? Oto sedno zeszytów zapełnianych co dnia przez autora dręczonego myślą o zbędności własnych narodzin. Myślą starą jak cała ludzka myśl i nową jak każde nowe ludzkie świadome istnienie. Wokół tej podstawowej kwestii obudowały się w Zeszytach drugorzędne tematy, dla czytelnika, nawet po półwieczu, nadal jednak interesujące. Zapiski nieprzeznaczone do druku pozwalają podglądać autora w jego codziennym myśleniu o świecie i ludziach, poznać jego opinie o ówczesnym życiu elit intelektualnych, w którym Cioran mimo całej swojej mizantropii uczestniczył: Ionesco, Marcel, Beckett, Eliade, literacki Paryż lat 60. XX wieku… Możliwe, że ten tom okaże się akurat najtrwalszym, bo najbardziej szczerym i niepowtarzalnym, choć niezamierzonym dziełem Ciorana.
W jednej z tych zamówionych książek („Sekrety roślin”) jest wzmianka o palmie o wyglądzie tancerki z wachlarzami, pełnej gracji, ale i dostojeństwa. Ma na imię wachlarzowiec. Rozwija miliony kwiatów i oddaje swoje życie.
*
Z notatnika w telefonie komórkowym
08.05, poniedziałeksamodzielne siedzenie na łóżku (po prawie 2. miesiącach).
18.05, czwartek„kroki” podczas poruszania się na wózku.
27.05, sobotaSamodzielne stanie obok łóżka.
30.05, wtorek – stanie przy balkoniku.
31.05 środa.2017 – zakładanie spodenek sportowych samymi rękami (wcześniej przy
 pomocy stóp),
skłon w przód na łóżku przy pomocy linki,
RADOŚĆ z samodzielnego obracania się z pleców na bok!
01.06, czwartek – chód z balkonikiem (z asekuracją fizjoterapeuty).
12.06, poniedziałek – kroki z wózkiem (takim z marketu).
18.06, niedziela – kroki przy ścianie.
19.06, poniedziałek – pierwsze kroki o kulach.
26.06, poniedziałek – kroki po schodkach w sali gimnastycznej.

28.06, środa – 71 kg! (przed szpitalem 61 kg!).

Koniec szpitalnego
Cierpienia młodego Wertera się przypominają, z tym, że moją miłością była w szpitalu zewnętrzność, do której moje myśli dzień w dzień pędziły. Także w snach.

Stan fizyczny: ostrożne poruszanie się o kulach (także po schodach).

Wyjście: 11 lipca 2017 r.

Postscriptum


Po długiej przerwie, pierwszy raz w 2017 roku (21 września) poprowadziłem znowu przedszkolaki do lasu, nad potoki.

*
Dokładnie po czterech miesiącach od wyjścia ze szpitala (11 listopada – także i mój osobisty dzień zwycięstwa) odstawiłem kule.