niedziela, 8 grudnia 2019

Piękny wygląd prowokuje zbliżenie także w świecie zwierząt i roślin


W naturze nawet kontrasty są przyjemne dla oka,
ponieważ tworzą je barwy „dopełniające się”.
Tak, przyroda jest jedynym kryterium prawdy i piękna.
Bernd Heinrich, Umysł kruka.
Badania i przygody w świecie wilczych ptaków
.
Władysław Witwicki, Psychologia uczuć i inne pisma. Solidnie wydana książka z serii „Biblioteka Klasyków Psychologii”. Wyboru pism Witwickiego dokonała pani Teresa Rzepa. Uzasadnia dobór pism i ich układ w książce m.in. tak:

W najobszerniejszym trzecim dziale („Psychologia uczuć”) mieszczą się prekursorskie prace, prezentujące drogę dochodzenia Witwickiego do „dojrzałej” postaci jego psychologii.(…)
Przygotowując wybór pism Witwickiego kierowałam się głównie dwoma kryteriami. Pierwsze to ukazanie nowatorstwa jego twórczości psychologicznej oraz jego związków z psychologią współczesną. Drugie to kryterium doboru tekstów rzadko publikowanych.

Oczywiście zaczynam czytanie od „Psychologii uczuć”, bo do nich pędzi mnie intuicja, na myśl o uczuciach i emocjach świerzbi mnie umysł.. Po drodze kilka sprytnie napisanych słów o słowie:

(…) objawem uczucia jest taki jego skutek, z którego się „można” domyślić czegoś o życiu uczuciowym. „Można” to jest słowo bardzo obszerne. [...] Przecież, co jeden może, tego drugi nie może. Jeden się z mrugnięcia oka domyśli pewnego tła uczuciowego, a drugi się go nie domyśli nawet z uderzenia pałką w łeb.

Jednak dotarłszy do podrozdziału „Postawa estetyczna” i zatarłszy ręce z radości, że wreszcie coś konkretnego mam, niczym obuchem w łeb dostaję przypisem po ostatnim zdaniu podrozdziału:
Następujący teraz niewielki (s. 118-120) podrozdział: „b. Życiowe znaczenie piękna” pomijam w całości, jako że zawiera on jedynie kilka przykładów świadczących o tym, że piękny wygląd prowokuje zbliżenie nie tylko w świecie ludzi, lecz także zwierząt i roślin.

No tak, jak wybór to wybór, wedle gustów redaktorki. Dla mnie pogląd wielkiej wagi, czyli to, że „piękny wygląd prowokuje zbliżenie także w świecie zwierząt i roślin”, zaś dla redaktorki jedynie „coś tam”. Docieram do oryginału. Władysław Witwicki, Psychologja t. II, wydanie drugie, Lwów 1933 (pisownia zgodna z oryginałem).

B) ŻYCIOWE ZNACZENIE PIĘKNA
Wygląd, zwracający uwagę i ponętny, t. j. prowokujący zbliżenie, – to zjawisko, sięgające daleko poza świat ludzki. Posługują się tym środkiem rośliny i zwierzęta dla najdonioślejszych celów życiowych. Środkiem tym muszą się posługiwać w walce ze śmiercią gatunku, bo tak już jest, że utrzymanie gatunku wymaga zbliżenia się i łączenia różnych osobników, oddalonych od siebie przestrzennie. Rośliny wyższe używają do komunikacji między sobą zwierząt, np. owadów. W okresie, kiedy owady mają tę służbę rozpocząć, rośliny wyższe okrywają się kwiatami i pachną. Stają się piękne, ponętne. Zwracają uwagę swoim wyglądem i prowokują tem zbliżanie się owadów. Drugi raz stroją się rośliny w owoce, zdobne barwą i kształtem. Znowu w interesie rozsiania nasion. Piękny wygląd owoców zwabia zwierzęta. […] Piękno kwiatów i owoców zostaje w służbie rozmnażania się rośli. Roślina nie wabi wyłącznie tych istot, które potrafią przenieść jej pyłek lub rozsiać jej nasiona. Pięknieje bez względu na to, czy właśnie tu i teraz na coś się to przyda.

Zapewne wiedza biologiczna od tamtego czasu stałą się bardziej rozległa, być może to i owo zostałoby przez biologów podważone, Ale nie tylko przez nich, bo również przez autorkę wyboru pism Witwickiego ów rozdział został zlekceważony. Jednak istotna wydaje się idea Witwickiego polegająca na widzeniu piękna w sensie uniwersalnym. Można tę myśl odczytać w słowach:

Roślina […] Pięknieje bez względu na to, czy właśnie tu i teraz na coś się to przyda.

Pospekuluję jako laik, lecz jednocześnie jako zwolennik „jakości estetycznych”, w którym to określeniu zawieram coś w rodzaju istoty nie tylko świata ożywionego, ale i pewną cechę Kosmosu.

Wrócę do owej „piękniejącej rośliny bez względu na to, czy właśnie tu i teraz na coś się to przyda”. Wyrastają dwie rośliny tego samego gatunku. Jedna „piękna”, druga przeciętna wedle ludzkiego kryterium piękna. Nadlatuje owad z określonymi „upodobaniami” – preferuje określone kształty, barwy, zapachy roślin. No i przysiada na tym tzw. pięknym kwiecie. I tak przez pokolenia trwania gatunku owej rośliny, czyli rozmnaża się głównie ta „piękna”, natomiast osobniki „niepiękne” nie wydają nasion. Owszem, roślina pięknieje „bez względu…”. I to jest piękne w przyrodzie, jednak najbardziej płodne są te, które są „przydatne” np. dla różnych gatunków zwierząt.

Ewolucjonizm i Prawo Natury: trwaj, rozwijaj się, krzyż ci na drogę


Tajemnica życia
leży w poszukiwaniu piękna.
Oscar Wilde
Spoglądam na drzewa za oknem, na różne odcienie zieleni liści różnych drzew. Zatrzymuję wzrok na jednym, na brzozie. Różne odcienie, różna wielkość. Oczami wyobraźni odszukuję jej siostrę w innym miejscu, czyli w innym otoczeniu, nawet samotnie rosnącą w otwartej przestrzeni, bez gęsto otaczających ją sąsiadek. W przeciwieństwie do tej sprzed mojego bloku tamta jest słusznej postury. W nasionach, z których obie wyrosły, było zapisane: żyj, rozwijaj się bez względu na warunki, wydawaj nasiona, barwa twoja i kształt są mniej istotne; będziesz, staniesz się „dziełem”, gdy z ponętnej wiotkiej łodyżki wyrośniesz na sędziwą brzozę; masz w zanadrzu, w potencjalności nasiona przebiegłość, wytrwałość, bezwzględność, upór, które pomogą ci trwać i rozwijać swoje dzieło nawet gdy zmieni się klimat, a jeśli klimat w jednym miejscu ziemi stanie się zabójczy, to nic, bo miliony nasion padną na miliony różnych miejsc, także na obrzeżach tego złego klimatu, dojrzeją, wydadzą miliony kolejnych nasion. Itd.

W Helu oglądałem na długim murze wystawę fotograficzną. Przy fotografii przedstawiającej ikrę jakiegoś morskiego stworzenia była informacja, że na milion jajeczek ikry tylko z jednego rozwinie się dorosły osobnik, reszta – jako jeszcze ikra, potem jako noworodki lub nieco starsze „podlotki” – stanie się łupem drapieżników. Ale gatunek trwa.

Drzewo czy rybka to jedynie część, cząstka mnogości różnych form Życia, w którego „nasieniu” „jest zapisane”: czy to w wodzie, czy na ziemi, czy w powietrzu trwaj i rozwijaj się pod różnymi postaciami, ale trwaj i rozwijaj się i płódź. Infantylnie i naiwnie? Chyba tak, ale niech tak pozostanie.

Czy proces ewolucji wyrobił w człowieku wrażliwość na piękno? Ja tego nie mówię, lecz mówię – przekornie może, ale jedynie na pozór przekornie – że było odwrotnie, czyli że „pierwiastek estetyczny” jest wieczny, jest jądrem kosmicznej myśli. I nie mówię o pięknie z pozycji człowieka. Wielobarwny zadek mandryla może mnie zniesmaczać, ale nie o to przecież chodzi, bo chodzi o zamysł i skutek. W świecie tych małp jest to zapewne sexy.

Cóż bluźnierczego jest w pomyśleniu sobie, że „także zwierzętom i roślinom właściwa jest wrażliwość na piękno”? Przecież nie o ich wrażliwość na ludzkie dzieła sztuki chodzi. One nawet wcale nie wiedzą, że istnieje piękno, one po prostu danym im pięknem się wdzięczą, aby osiągnąć cel, wywołać efekt pod kątem własnych korzyści. Matka Natura już za nie to „poukładała”. Dla mnie największym dziełem jest zjawisko Kosmosu, a w nim Życie, że w ogóle coś takiego jest, zaś w wymiarze ziemskim nieodgadniona ludzka myśl. Coś człowieka napędza do życia, do myślenia, do tworzenia, coś innego niż komendy w komputerowym programie. Co i dlaczego? Czyż wystarczy powiedzieć sobie: jestem człowiekiem, więc powinienem tworzyć dzieła na miarę człowieka? Wtedy byłoby się policjantem dla siebie. Więc matka Natura dała człowiekowi zdolność do przeżywania radości, satysfakcji, przyjemności wynikającej z obcowania z „pięknem”, z tworzenia rzeczy pięknych, z pięknego myślenia. Bo Natura nie stworzyła robotów nieczułych na zapachy, na obrazy, na idee. Dla mnie ewolucjonizm to wędrowanie, często błądzenie. Jednym formom życia (w tym także pojedynczym osobom) uda się wykorzystać zawarty w nich od początku świata potencjał, innym nie.

Nie dociera do mnie to, że myśl kosmiczna miałaby się troszczyć o poszczególne formy życia, zasiewać życie konkretnymi gatunkami w konkretnych środowiskach, warunkach raz na zawsze, albo na zasadzie „dorzucania” czegoś tam jeszcze w sytuacji, gdy na miejscu Sahary powstałby lodowiec. Czyż nie lepiej – dodam sobie dla podtrzymania swojego poglądu – dać wszystkim raz, na samym początku bilet na drogę z błogosławieństwem na tę drogę w postaci „tchnienia życia”, w której to idei stoi wyraźnie: w każdych warunkach trwaj, rozwijaj się, rozmnażaj, krzyż ci na drogę, bez względu na to, jaką sobie wybierzesz. Twój cel to doskonałość, czyli główne, a może i jedyne kryterium „piękna”.

Podkradanie się do myśli

Brenin to ten mieszaniec psa z wilkiem z książki Filozof i wilk Mark’a Rowlands’a. Autor wydaje się być normalnym facetem, żadnym typowym naukowcem w drucianych okularach na czubku nosa, z fajką w zębach, siwiejący i na dodatek dziwak. Boksował, grał w rugby, chlał, brał dziwki jak leciały, czyli wchodziły mu do łóżka. Potem, po okresie szaleństw przeniósł się do Irlandii (z USA), kupił na odludziu domek-szopę, aby wreszcie – jak napisał – pozbyć się odoru ludzi ze swoich nozdrzy.

Książka ma, w moim rozumieniu, charakter pisanki, czyli niby to o wilku jest, jednak zahacza o sprawy, które czasami wydają się człowiekowi ważne. O małpie w człowieku zapewne już  gdzieś napomykałem, czyli że w ich naturze oszustwo jest głęboko zakorzenione. Wilczą zaś naturę cechuje - według Autora - lojalność.

Lojalność – skąd ona, po co i na co?. Kto ją wymyślił, kto spowodował mącenie ludzkiej duszy, czyli podobnej do małpiej, która to dusza chce głównie oszukiwać innych oraz strzeże się, aby przez tych innych nie zostać oszukaną? To pasuje, owa lojalność, do człowieka jak szympansowi garnitur i melonik czy jazda na rowerze, czyli nie śmieszne to, a smutne, pokraczne, udziwnione. Z kolei człowiek myśli i pisze od wieków, od zarania myśli, czyli myśleniem się para, i pisze, że gatunek ludzki mógłby być dobry itp. Skąd znowu owo dobro? Rozeszły się drogi wilka i człowieka, czyli wilk poszedł drogą lojalności, człowiek wraz z małpami drogą oszustwa. Czy te sny o dobrej naturze człowieka to pozostałość natury wspólnego przodka wilka i człowieka? No tak, ale skąd w naturze owa lojalność? Przecież to jakby zaprzeczenie regułom twardej i bezwzględnej walki o byt. A może… a może jednak nie, może nie znamy wystarczająco praw natury, jeno żeśmy sobie poukładali w naszych mózgach różne wymyślone przez człowieka teorie na temat życia w ogóle, także życia stadnego, grupowego. Bo człowiek zjadł już wszystkie rozumy, czyli całą naturę opisał sobie tak jak mu wygodnie, jak mu pasuje, wedle człowieczej logiki myślenia. On przecież zawsze poustawia sobie teorie tak, aby wyszło na jego. Takie myślenie, tworzenie teorii wedle potrzeb funkcjonuje dookoła nas, znaczy naginamy teorie do naszych zachowań – czy to świństewek, czy wspaniałomyślności, bo jednak czasem, bardzo czasem, zdarzy się temu czy owemu nie postąpić po świńsku, a dokładniej to po małpiemu. Wypadek przy pracy?

Na te słowa-zdania o myślach się natknąłem, znaczy się do krótkiego rozdziału o nich dotarłem. Ucieszyło mnie. Kawałek bratniej duszy znalazłem w tym „kawał-chłopa”, który w młodości walkami bokserskimi zarabiał nieco funtów na życie, jako wykładowca filozofii grał w studenckiej drużynie rugby w USA, po meczu zaś balangował wraz z kompanami i chętnymi panienkami. Chłopaki młode, jurne, a jeżeli któryś po meczu wilka otrzymał, aby jako ze swoim paradować, wówczas żadna panienka szans nie miała, aby oprzeć się pokusie. Wilk stanowił skuteczną przynętę, co nie oznacza, że i bez tego wilka nie byłoby imprezek z panienkami.

Jego rozmyślań na temat jego własnych myśli nie będę relacjonował – niech przemówi sam Mark Rowlands. Niekrótki to fragment, ale trudno jest mi go „obciąć”:

Polowania Brenina bardziej niż cokolwiek innego przypominały mi o innej części mojego życia: filozofii. Ja podkradałem się nie do królików, ale do myśli. Brenin często podkradał się do królików, których nie udałoby mu się złapać. Ja podkradałem się do myśli, które były dla mnie za trudne do pomyślenia. Jeśli tylko włoży się odpowiednio dużo wysiłku, można zmusić się do takich myśli, do jakich wcześniej nie było się zdolnym – których nie można było uchwycić, ponieważ były dla nas za trudne. To boli. Najpierw, co jest bardzo przykre, trzeba długo błąkać się po obszarze, który jest niemal nie do przebycia: po słonawym, mokrym trzęsawisku, gdzie nie ma żadnych punktów orientacyjnych i gdzie nie można znaleźć oparcia na stałym brzegu. Potem, niekiedy po wielu tygodniach lub miesiącach, myśl się pojawia: zaczyna być myślą. Tu właśnie rozpoczyna się skradanie. Myśl jest jak coś, co utkwiło w gardle i powoli się unosi, a razem z nią rośnie słodka nadzieja na ulgę. Ale kiedy zdajemy sobie sprawę, że to ślepa uliczka, blokada zapada się z powrotem i tkwi w naszym wnętrzu, twarda, uparta i nieprzyjemna, jak niesmaczne jedzenie. Potem dostrzegamy nowe wyjście i znów budzi się w nas nadzieja. Czujemy, że pojawia się myśl, już prawie, prawie. Ale jeszcze nie jest gotowa i na powrót zapada się w głąb. Nie można wpłynąć na myśl, tak jak nie można wpłynąć na królika. Myśl przyjdzie, a królika złapiemy, kiedy nadejdzie właściwy moment. Ale nie można też jej ignorować i po prostu na nią czekać; trzeba wywierać na nią nacisk, albo nigdy się nie pojawi. W końcu, jeśli jesteśmy wytrwali i mamy szczęście, myśl przychodzi i wtedy można pomyśleć to, co przedtem było zbyt trudne do pomyślenia. Ulga jest niezaprzeczalna, ale nie o nią chodziło. Szybko przechodzi się do kolejnej myśli i cały trud zaczyna się od nowa.

I nieważne teraz, czy myśli bolą, czy sprawiają przyjemność. Ciekawe jest owo podkradanie się do nich, polowanie na nie. Ileż jest możliwości przeżywania frajdy w pogoni za istotą myśli, za rozmyślaniem o tym, jak też to one powstają, jak wyglądają…

Jakiś czas temu przez kilka dni pod rząd intensywniej o myślach, o ich istocie rozmyślałem. Aż przyśniły mi się myśli – upostaciowione. Sceneria jak na jawie – żadnych szarych obłoków ni mgły, ni oparów, ni wiatru czy lekkiego powiewu. Myśli były jak ludzie, tyle że ciemne jak cienie. Ale były. Spostrzegłem je nagle. Szły brzegiem polany, za którą była rzeka, powoli sobie spacerując. Za dnia to było, słonecznego. Szły w milczeniu. Trzy myśli różnej wielkości. Siedziałem na skośnym skraju lasu i patrzyłem na nie tak, jakby to był zwyczajny widok. Po przebudzeniu poczułem i żal, że minął sen, i radość, że w ogóle właśnie taki był.

Płacz egipskiej dziwki


Egipska dziwka. O Kleopatrę VII, czyli Wielką, chodzi. W TV urywek filmu był, a ten tytułowy epitet padł w rozmowie między mężczyznami. Jednym z nich był chyba Antoniusz.

Wielki Egipt upadł. Ale nie to teraz ważne, nieważna upadłość. W innym urywku filmu zaszlochała, czy nawet zapłakała Kleopatra, niemalże z wściekłością, ale nie z powodu niewierności jakiegoś kochanka, nie z bólu fizycznego – po prostu ktoś uczynił coś nie po jej myśli, może zdradził, może sprzeniewierzył się obietnicy? Też nieważne. Chodzi o płacz osoby dorosłej, głównie o płacz kobiety. Z jakich powodów kobiety płaczą? Bo płacz, taki płacz, wściekły i zarazem bezsilny, to zapewne jedynie objaw wzbudzonych doznaną krzywdą emocji. Cóż to za śmiertelnie ważne przyczyny być mogą? Czy rozminę się z prawdą, jeżeli odpowiem: zraniona duma. Wściekłość, nienawiść, żądza odwetu – co jeszcze, jakie uczucia się rodzą? Które z nich są typowo ludzkie? Czy zwierzęta nienawidzą? Chyba nie.

Kleopatra – portret morderczyni

Zapowiedź filmu:
FILM DOKUMENTALNY, Wielka Brytania 2009, Reżyseria: Paul Elston.
W skrócie: Neil Oliver przedstawia historię życia Kleopatry, pięknej egipskiej królowej i bezlitosnej morderczyni.
Większość dowodów działalności Kleopatry, królowej Egiptu, zostało zniszczonych. Ostatnio archeologom udało się jednak dokonać fascynującego odkrycia. Znaleziono bowiem szkielet siostry królowej, którą ona razem z Markiem Aureliuszem zabiła. Historyk i pisarz Neil Oliver wyrusza w podróż po Egipcie i Turcji w poszukiwaniu informacji na temat bezwzględnej władczyni.

Gdy idziesz szlakiem życie jest takie proste


W rozmowie ze znajomymi ktoś powiedział, że „jeśli nic nie robisz, idziesz w nędzę”. I to mi kołacze, dzwoni, takie pamiętliwe się zrobiło, że hej! Nie mogę powiedzieć, że dobrze mi z tą myślą natrętną, mimo to staram się zwykle robić „coś”. Wydaje mi się, że chodzi o robienie czegoś jakby na przyszłość, żeby było dobrze za kilka dni, lat. Może się mylę, jednak skojarzenie z tym Twoim dobrem i złem się nasuwa. Nic nie robisz – to zło.

Używanie przymiotników może być zdradliwe, powinny być same rzeczowniki, ponoć tak na początku ludzkiej mowy było. Wyobrażam sobie, że „hukał’ jakiś praczłowiek do swojego pobratymca, że „uuu” (znaczy np. „ogień”), ten, pobratymiec, mu na to „ooo”; albo jakieś inne hukanie, że wróg, albo gruby zwierz. Poza tym, ileż to ważnych spraw toczyło się wtedy na co dzień? Upolować zwierza i go zjeść, lub przed nim czmychać, aby nie dać się zjeść. W chwili napływu ochoty z najbliższą płcią przeciwną zakopulować, bezpieczne schronienie znaleźć… I co jeszcze?
*
Myśląc o dwóch minionych bez pisania dni pomyślało mi się natychmiast o „chceniu”, że chciałbym mieć już napisane to, co chodziło mi wcześniej po głowie, jednakże nie chciało mi się zachcieć. Chcieć coś mieć a chcieć to uczynić czy osiągnąć to dwa różne chcenia, może nawet to pierwsze nie chceniem trzeba by nazwać, lecz życzeniem.

Czy moje pisanki są jedynie monologiem? Niezupełnie, lub nawet wcale nie tak. Weźmy mnie na bezludnej wyspie, żadnych kontaktów mailowych/telefonicznych ze światem, ni bliskich, ni jakichkolwiek znajomych, żadnej nadziei na powrót do świata ludzi, o którym to świecie na tej wyspie już zapomniałem. Jak ten Robinson Crusoe, ale bez Piętaszka. Czybym tam sobie pisankował? Mając, oczywiście, na czym i czym. Jeśli tak, to o czym? Czy nie wystarczyłyby mi wtedy rozmowy z samym sobą? A może pisałbym coś „do butelki”, którą potem wrzuciłbym do morza? A gdyby to nie wyspa była, lecz jakaś głębia dżungli, to jak mógłbym zapisane kartki w świat wysłać? A gdybym jednak nie miał na czym ani czym pisać?
Nawet, gdy bezpośrednio do treści maila/telefonu nie nawiązuję, to jednak owe treści są we mnie niczym ta Bergsona kula śniegowa, czyli co rusz powiększająca się doklejaniem do siebie nowych maili/telefonów, z treścią tych maili/telefonów pojawiających się spostrzeżeń, z przemyśleń po drodze.

Jeśli nic nie robisz, idziesz w nędzę. Zależy, o jaką robotę w tym powiedzeniu szło, być może o jakąś na roli, czy w ogóle taką, która miała dostarczyć środków do życia, czy chociażby na przeżycie. Jednak zastanawiam się nad tym „robieniem czegoś jakby na przyszłość, żeby było dobrze za kilka dni, lat”. Żyć więc przyszłością czy chwilą teraźniejszą? Nie, takie myślenie, jedynie o aktualnej chwili, towarzyszy raczej na tzw. haju, chociaż nie wiem, czy na tym haju będąc w ogóle jakoś głębiej się myśli. Owszem, ponoć artyści pod wpływem używek wznosili się na wyżyny swojej twórczości. Ale trzeba być artystą, a nie jako zwykły zjadacz chleba napęczniały tumiwisizmem, aby takimi przypadkami twórczo się podniecać. Nawet wiewiórka robi zapasy na zimę. Człowiek niemyślący o przyszłości po prostu zamarznąć może na drodze na śmierć. Z kolei zaprzedawać duszę tylko przyszłości? Nie wiem, czy takie kontrastowe, czyli albo czarne albo białe postawy wobec życia się zdarzają. Powiadają ludzie, że coś po sobie chcieliby zostawić, coś wartościowego, chociaż nie wszystko, co wartościowe w ich pojęciu, ma z ogólnie przyjętym rozumieniem słowa wartość cokolwiek wspólnego. Któż jednak w obecnych czasach ustanowić może wartość ogólną, znaczy taką, która mieściłaby się w wartości uniwersalnej?

Dzieli się ktoś wrażeniami po odbyciu „ekstremalnej” wycieczki. Ciekawe wyzwanie, odważne, poza tym takich odległości dziennie (kilkadziesiąt kilometrów) chyba nigdy w życiu nie pokonywała. Resztki wybuchłej na tej wycieczce adrenaliny jeszcze w niej przez jakiś czas po powrocie się sączyły. Napomykała coś o poznaniu siebie. Korciło mnie i korciło zapytać o to „poznanie siebie”. Nie zapytałem.
Interesują mnie takie stwierdzenia jak owo „poznałam bardziej siebie”. To ten symboliczny pierwszy klocek domina, czy może raczej rozszczepione jądro atomu powodujące wybuch – w moim przypadku wybuch myśli, spekulacji, domyśleń itp. I nie wwiercam się teraz w osobowość tej osoby, w jej JA, chociaż to jest oczywiście punktem wyjścia w tych moich rozmyślaniach, lecz próbuję stawiać sobie konkretne, zasadnicze pytania typu: jaką częścią swojego JA człowiek poznaje którą część swojego JA? Powiadają niektórzy, że należy poza własne JA wychodzić. Jak ocenić własne, jeżeli sobą, swoim JA się je ocenia?
„Gdy idziesz szlakiem życie jest takie proste” (to z tych wrażeń). Tutaj też bym podrążył i zapytał, dlaczego poza szlakiem nie jest takie proste? I dalej jeszcze popuszczając wodzy myślom można by się zastanowić, czy w ogóle jest możliwe uczynić ze swojego życia coś w rodzaju wędrówki na szlaku. Powyrzucać zbędne życiowe balasty jak te zbędne ciuchy czy inne rzeczy z plecaka. Co ciąży człekowi w codzienności, jakie to są balasty, że tylko podczas takich odskoczni może się poczuć swobodnie? I dalej: czy to nie sam konkretny człowiek jest dla siebie balastem, gdy pochłonięty jest odgrywaniem określonej roli przed innymi, głównie przed rodziną i najbliższymi znajomymi? Na szlaku obcy ludzie, na co dzień zaś w pobliżu są nieobcy – a to jest przecież różnica. I wyzwanie do bycia wśród „swoich”.

Po drodze dumanie o złu, o dualizmie ciała i duszy


Wszystkie wielkie myśli
 rodzą się podczas marszu.
F. Nietzsche
Wychodzę z supermarketu prawie pustego, prawie pustym długim korytarzem. Dzień deszczowy to i ludzi w sklepie mniej. W tej przytulnej pustości myśl się pojawia, że wszelkie zło od ludzi pochodzi. W drodze powrotnej rozciągam tę myśl w różne strony – nie tylko złem bliźni nas obdarowuje, nie tylko od człowieka owo zło. Jednak zaraz o tym złu „nie od człowieka” rozmyślam, czyli czy takie jest, czy jakieś zjawisko pozaludzkie można złem nazwać. Czy drapieżnik upolowawszy swoją ofiarę jest zły? Czy wszelkie kataklizmy są złe? Czy można mówić o złu w przyrodzie? Czy pogoda może być zła lub dobra?

Ze Słownika filozoficznego za dychę:
(…) według św. Augustyna zło pochodzi od człowieka, uosabia wszystko to, co w człowieku niedoskonałe… zdaniem Fichtego to bierność, brak działania, niezdolność do czynu.

A co – chwytając się teraz słów o Fichtem – ze zbrodniarzami, choćby z Hitlerem i Stalinem? Nie byli wszak ani bierni, ani niezdolni do czynu – świadczą o tym miliony ich ofiar.
Zdaniem Fichtego dobrem jest wszelkie wolne działanie, złem zaś jego brak, bierne poddanie się zewnętrznej konieczności. Paradoksalnie na tle tej wolnościowej etyki przedstawiała się jego polityczna doktryna „zamkniętego państwa” wychwalająca narodowy szowinizm i gospodarczą autarkię (samowystarczalność gospodarczą), przez co Fichtego zaliczono później do ideowych prekursorów narodowego socjalizmu.

Biorę jedną z kilku na podorędziu książek – to Michela Foucaulta Filozofia Historia Polityka. Wybór pism, rozdział Szaleństwo i społeczeństwo:
Nie może istnieć społeczeństwo bez marginesu, albowiem społeczeństwo odcina się zawsze od natury w taki sposób, iż pozostaje reszta, osad, coś, co mu się wymyka. To właśnie na tych marginesach, nieodzownych i nierozerwalnie związanych ze społeczeństwem, pojawi się szaleniec.

Ludzie zboczeńcy Floriana Znanieckiego się przypominają, przy czym o zboczenie w zupełnie innym sensie szło niż teraz powszechnie znaczenie tego słowa się przyjmuje.
Człowiek zboczeniec – jedna z kategorii typologicznych osobowości społecznej Floriana Znanieckiego określająca osoby, które nie podpadały pod żaden z innych typów osobowości w jego koncepcji, tj. ludzi dobrze wychowanych, ludzi pracy czy ludzi zabawy, a które odchylają się od normalności, pełniąc nieodpowiednie dla siebie role.
W koncepcji Znanieckiego wyróżnione zostały w tej kategorii dwa podtypy: zboczeniec nadnormalny i zboczeniec podnormalny.
Do zboczeńców nadnormalnych Znaniecki zaliczył m.in. Kartezjusza, Józefa Piłsudskiego, Adama Mickiewicza, Immanuela Kanta czy Mussoliniego.

„Po drodze”, „Obok nas” – tak można sobie albumy fotograficzne czy poszczególne fotografie ponazywać. Temat dzisiejszy zwodzi, bo nie o złu chcę, chociaż po drodze do domu właśnie rozdział o tym złu czytałem. (Barbara Skarga, Kwintet metafizyczny.
Chodzi za mną, jak cień kroczy, także właśnie po drodze, w drodze spacerkiem do Klifu Orłowskiego, potem do plaży, do lasku. Nie cały czas, nie podczas całej drogi. Chyba na jej początku za mną się temat ciągnął. Oczywiście zaczął on dobijać się wcześniej – po prostu pojawia się i znika, jednak cały jest w gotowości, czyli jest na przykład chwila „przestoju” myśli, żadnego „bombardowania” bodźców ni to zewnętrznych, ni wewnętrznych przez chwilkę nie ma, jednak myśli jak lew cały czas prężą się do skoku. Łykając jakiś bodziec jak łyk powietrza nagle wyskakuje ten czający się z tyłu głowy upierdasik.

Pomiędzy tymi wszystkimi zapiskami dzieją się sprawy istotne, które na przykład dopiero potem są opisywane. Ktoś chodzi z wizją, ideą, następnie zasiada i to, co w nim się nazbierało materializuje w postaci pisanej – jakby coś odwrotnego od „Fotograficznego dziennika umierania”, gdzie fotograf „czyhał” z aparatem i pstrykał, i pstrykał aż do ostatniego tchnienia chorej. Ja podobnie jakiś czas temu „fotografowałem” na bieżąco swoje myśli dyktafonem. Truchtałem na plaży czy w Lasku Jelitkowskim i „czyhałem” na myśli o konkretnej tematyce, czyli mające coś wspólnego z tą „radością ruchu”. Raz, podczas truchtu, czując niemoc ciała nadbiegły myśli o dualizmie ciała i duszy, a konkretnie dotyczyło to właśnie mojego ciała (czy też ciał podobnych do mojego), które chciałoby podążyć za wybrykami duszy, ale nadążyć nie jest w stanie. U sprawnych dorosłych, także na pewno u małych dzieci, nie ma takiego rozdźwięku, czyli jest jedność. Dusza zna możliwości ciała, nie rodzą się myśli w stylu, „aby wskoczyć na trzymetrowej wysokości murek”. Ale tak dzieje się z kolei w snach, przynajmniej ja miewam takie. Dopuszczam jednak możliwość, że dzieciak stojący przed takim murkiem mógłby sobie zamarzyć, aby być sprawnym jak jakiś bajkowy bohater (np. Batman) – ale to tylko wyobraźnia, zdrowa wyobraźnia. Któż nie pozazdrościł chociaż raz w życiu ptakom, że fruwają?

Znowu rozbudza się temat emocji, które są „najpierwszym życiem człowieka”. Pojawiła się myśl zasadnicza przed chwilą i zniknęła! A przecież do niej zmierzałem. Co za los! Co za niepamięć! Nic odkrywczego zapewne nie było, gdyż ja i tak cały czas kręcę się wokół jak pies za własnym ogonem. Uleży się, dojrzeje, spęcznieje i wydobędzie się przy jakiejś okazji w już trwalszej postaci. Może i w bardziej skomplikowanej, czyli że znowu kłopoty będę miał podczas prób ujmowania tego w słowa.

„Po drodze” cały czas, czyli ostatnio ciągle, czytam po kawałeczku tę dyżurną książkę. Na peronie, w pociągu, idąc chodnikiem. Rozdział o „złu” skończyłem. Teraz jest o „doświadczeniu”.
Nie wiem, czy z takich książek – filozoficzne mam na myśli – człek czegoś konkretnego się uczy, czyli czy czegoś nowego, zasadniczego doświadcza, tzn. o czymś poza faktami, poza historią. Barbara Skarga (Kwintet metafizyczny) operuje cały czas nazwiskami filozofów, wnika w ich poglądy, z nimi dyskutuje, a raczej nawet tylko zadaje pytania, jednocześnie snując swoje wątpliwości przedstawia własne stanowisko. I dobrze, że przedstawia, bo o to chodzi w takiej pracy. Ale w wielu wątkach ma wątpliwości. Bo jak tu nie mieć wątpliwości, gdy o istocie „dobra” i „zła” się rozprawia. Przysłuchuję się z uwagą tej dyskusji, tej jej dyskusji z poglądami innych, staram się nadążać. Sposób dyskutowania mnie pociąga, to wwiercanie się w istotę jakiegoś problemu (dobro, zło, śmierć, byt, nicość itd.). Pociąga w takich pracach sposób myślenia, ukazywanie tego myślenia kroczącego pozawijanymi ścieżynkami, które nie zawsze muszą dokądś, czyli do zamierzonego celu doprowadzić, bo czasem ścieżynki nagle toną w gąszczu. Uczestniczenie w takiej wędrówce filozofa jest frajdą. Następna strona medalu czytania takich prac to ta, w której chodziłoby o „przejmowanie” jakichś poglądów przez czytelnika, przeze mnie. A tu jest jak z wiarą, czyli że gdy już pewne zasiedziałe we mnie poglądy mam, nawet niech i zmurszałe, wówczas, jeżeli bałwochwalczo nie spoglądam na prace autorytetów, trudno mi te moje poglądy zbombardować i rozbić w pył. Istnieje jednak i takie niebezpieczeństwo, że coś moim poglądom bardzo przypasuje i wtedy rozanielony mógłbym stwierdzić, że jest super, że potwierdzenie znalazłem, że wszystko na dany temat wiem i już, i kropka. A potem czytam innego autora i ten potępia w czambuł to, za czym opowiadał się poprzedni, no i czym jednocześnie zachłystywałem się ja. Tak, to nie są przepisy, recepty, bo przecież nie o to w filozofii idzie, a w sumie nie tylko w filozofii. Dlatego zapewne odrzucają mnie tytuły książek w stylu „Jak?”. Jak zdobyć? Jak żyć szczęśliwie? Jak być piękną? Jak być kochaną? Jak sprawić, aby mąż? itp. Lepy na muchy to są i wiele much daje się na te tytuły złapać.