niedziela, 28 grudnia 2014

jaki wilk w człowieku?

Podczas lektury „Jutrzenki” Friedricha Nietzschego rozwidliły się myśli na temat tzw. istoty człowieka – pomknęły do Ericha Fromma („Człowiek – owca czy wilk?”) oraz do Marka Rowlandsa („Filozof i wilk”). Czyli do dwóch różnych twarzy wilka malowanych przez ludzi pomyślałem – jednej „złej”, drugiej „dobrej”.
*
Wysiąść z pociągu byle jakiego. Najpierw pojawiła się myśl o wskoczeniu do właściwego pociągu, o powrocie na właściwy tor po tygodniach mojego lekkiego rozklekotania, ale idea pociągu, a w szczególności toru uniemożliwiającego zmianę kierunku jazdy sprawiła, że natychmiast pomyślałem o wyskoczeniu na bezdroża, czyli na szeroką jak ocean połać, aby wędrować sobie a muzom wokół się rozglądając, dookolności się przypatrując, ją sobie przeżywając.
O nadziei podczas jazdy tym pociągiem porozmyślać zamierzałem, czyli co to takiego, po co i dlaczego. Zatrzymałem się na złudzeniu. Ale teraz widzę, że i ów „wyskok na bezdroża” podobną iluzją jest. Trzeba by zstąpić, czy chociażby na chwilę stąpnąć, na ziemię, poukładać w czterech ścianach co do ułożenia jest – byłby to taki bez-umysłowy, czyli nudnawy, przedbieg do biegu czy marszu głównego, tzn. powrotu na owe bezdroża, może i na manowce. Czyszczenie wewnętrzności poprzedzone uporządkowaniem zewnętrzności. Następnie usiadłbym w środku tego porządku jak na leśnej polanie i zabrałbym się za siebie – za swoje myśli. Nic wokół by nie zgrzytało – ani śladu pretekstów do odwracania uwagi od sedna sprawy, czyli od brania się za bary czy szermierki z samym sobą.
*
Rękopisanie. Zapomina się o nim, stało się niepotrzebne, niepraktyczne. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy wspomnienia ręcznego pisania kojarzy się przede wszystkim z jego funkcją narzędziową (instrumentalną). Podobnie może być z jazdą na rowerze, chociaż trudne do wyobrażenia jest, aby np. dziecko używało roweru jedynie dla wygody w przemieszczaniu się, nie zaś dla samej przyjemności jazdy. Czucie podłoża poprzez opony podczas takiej jazdy, falowanie ciałem złączonym z rowerem po nierównościach terenu – jak pływanie delfinem pod wodą. Jeżeli odręczne pisanie wywoływało kiedyś podobne odczucia, zarazem różne w zależności od tego czym i na jakim papierze się pisało, wówczas powrót do rękopisania może być miłym przeżyciem. Oczywiście nie o jakieś notatki w notesie chodzi, lecz o formę listu – nawet gdyby tylko do siebie samego. Podobnie jak z grą w piłkę na murawie – nawet w formie zabawy w małym gronie. Liczy się wszystko – czucie podłoża pod butem (albo pod gołą stopą), kontakt stopy z piłką, czyli sposób jej przyjęcia lub uderzenia, płynność ruchu ciała i jego gibkość, strzał na bramkę, ciekawa akcja, uderzenie z woleja lub półwoleja, robinsonada bramkarza. Jednym… dwoma słowami: czysta frajda.
To tylko dwa-trzy przykłady. I niekoniecznie o rodzaje czynności/działań teraz chodzi, bo przecież „każdy sobie rzepkę skrobie”, czyli swojego „konika” ma. Można wszak i szydełkować, i malować, i łódki z kory strugać, i latawce kleić, także pisankować.
*
Tematu „wilka” nie rozwinąłem. Poczeka. W sumie bardziej o niezasadność porównań idzie, które zwodzą i mogą myśli od sedna sprawy odciągać. Niedawno w TV było o małym lwiątku, które oddzieliło się od stada – komentarz był: „zagubione i zrozpaczone”, czyli o stan psychiczny zwierzęcia szło, do którego przecież człowiek prawie wcale dostępu nie ma. Nierzadko „nienawiści” czy „miłości” w odniesieniu do zwierząt się używa, czasem „zemsty”. Podobnie z tym wilkiem, szczególnie w bajkach – zły, okrutny, bestia itp. Nie bronię wilków – bronią się same, chociaż nie zawsze z pozytywnym skutkiem, gdyż homo sapiens potężny jest i basta. Drażnić jednak może to koloryzowanie, fałszowanie rzeczywistości farbowanymi porównaniami… „farbowane lisy”. Albo chytry jak lis. Lis jest po prostu lisem, tak jak pszczoła pszczołą, rekin rekinem. Po co to implantowanie czy imputowanie zwierzętom cech ludzkiej duszy? Po co również to chorobliwe szufladkowanie, ocenianie, katalogowanie tych różnych zjawisk, które raczej trzeba by coraz głębiej poznawać, próbować rozumieć, a nie zamykać w pudełkach i do pakamer w postaci definicji odstawiać. Lecz i ja skażony jestem pewnymi postawami, zaśniedziały, gdy czasami – ponownie, jak za młodu – uwierzę przez chwilę w możliwość „naprawy świata”, widząc jednocześnie, dokąd on zmierza, tzn. jak go do przepaści ów człowiek, który brzmi dumnie, popycha. Natychmiast, po raz nie wiadomo który, myśl Emila Ciorana się przypomina:
Kiedy wychodzę na ulicę, pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to – eksterminacja”.

Oczyszczam się z tego zaśniedzenia – a przynajmniej próbuję. Mój „testament” teraz mi się przypomniał, czyli że jakieś myśli w słowach na papierze chciałbym zawrzeć. Ale „testament” to nieodpowiednie słowo, bo przecież niczego do pozostawienia nie mam. Ino mgliste czy mdłe wspomnienie po sobie wśród nielicznych. Ale to najmniej warte zachodu, a przynajmniej dla tego kogoś, którego już nie ma. Spójrzmy na tych, którzy odeszli… Zacierają się wspomnienia, nasze myśli rzadko do nich powracają. To samo czeka nas wszystkich w tej chwili jeszcze na tym padole obecnych.

Katharsis (gr. oczyszczenie) – uwolnienie od cierpienia, odreagowanie zablokowanego napięcia, stłumionych emocji, skrępowanych myśli i wyobrażeń.

W ileż to zanieczyszczeń w postaci coraz to grubszej skorupy człek podczas życia się przyobleka.

procent kobiety w kobiecie



*** Jako post scriptum do "Życie jest kobietą!" ***
Gdy mówię o „kobiecie”, a nawet i o „mężczyźnie”, to nie ma we mnie nawet cienia podejścia ambicjonalnego – zarówno gdy chodzi o jakąś solidarność płci, czy o moją z moim JA. Kiedyś, młodzieńcem będąc, zapisałem sobie:
Kobieto! Imion masz tyle,
że nawet przez chwilę
nie wiem, z kim piję,
ani z kim żyję!
Nie podoba się kobiecie słowo „kobietość”? Próbuję znaleźć analogię słowa „kobietość” w odniesieniu do mężczyzny, do dziecka. Wychodzi na „mężczyzność”, na „dzieckość” – jakże bardzo różne od „męskości” czy „dziecięcości”.
Tu zaraz Henryk Elzenberg się przypomina:
Gdy (…) jesteśmy przy porównaniach i przez porównanie zechcemy zobrazować istotny stan rzeczy, wypadnie może powiedzieć, że treść psychiczna musi w objawie – czy na nim – być dana mniej więcej tak, jak wilgoć w gąbce, zapach w powiewie, blask na śniegu, poezja w sonecie – dosadniej może jeszcze: jak mokrość w wodzie albo jak zieleń na liściu. (…) Treść tę, mówiąc już nieco mniej plastycznie, musi obserwator z objawu po prostu odczytywać: całkiem zaś sucho: znajdować na objawie, zastawać.
„Mokrość w wodzie”…
I jeszcze:
(…) nie piękno duszy artysty ujawnione w jego utworze, ale sam utwór rozpatrywany jako czyjąś duszę ujawniający; nie radosny nastrój dziecka, lecz jego minka nastrojem tym promieniejąca. I tak dla każdej możliwej, tak i dla wnioskującej ekspresji tę jedną tylko alternatywę wolno w ogóle brać pod uwagę.
Nie radosny nastrój… lecz minka nim promieniująca.
Nie o analogię czy ilustrację myśli na temat kobiety teraz mi chodzi, lecz o podejście do zjawiska, problemu. Powie ktoś: co za różnica – nastrój czy jego promieniowanie? A różnica przecież jest.
Owa „kobieta” to jedynie przykład wysupływania z jakiegoś zjawiska jego treści, istoty. Jak przecedzanie mokrości z wody. Milszy… albo ciekawszy, bliższy… jest mi przykład kobiety niż mężczyzny. Gdy czasem – aby odejść od tendencyjności i jednostronności – zdarzy mi się pospoglądać na „mężczyznę” tak jak spoglądam na „kobietę”, wówczas chęć do tego spoglądania natychmiast znika.
Ów „procent kobiety w kobiecie” zamienię teraz na „procent kobiecości w kobiecie”. I natychmiast pojawia się karkołomne wyzwanie: zdefiniować „kobiecość”. Czy o każdej kobiecie można powiedzieć, że jest kobieca, albo np. o którejś, że jest „niekobieca”? Podobnie z mężczyzną – „męski” lub „niemęski”. Co to jest męskość? Albo – już bardziej ogólnie – czy zdarzają się „ludzie” zachowujący się „nieludzko”? A może tego typu rozważania, przyszywające łatkę którejś z płci, są małoważne? Może bez względu na płeć należałoby mówić o jakimś osobniku wedle jakiegoś bardzo ogólnego kryterium, np. według postawy „fair play”? Zaraz jednak powie ktoś: po co jakieś fair play, jeżeli dla niego najważniejsze jest tzw. pierwsze prawo biologiczne, czyli „zachowanie własnego życia”. Jednak u człowieka owo „własne życie” to nie tylko chleb i woda, czy walka z wrogiem lub ucieczka przed nim w sensie fizycznym. Bo w odróżnieniu od zwierząt obrósł człowiek tyloma różnymi potrzebami psychicznymi, że pojęcie „życia człowieka” różni się bardzo-bardzo wyraźnie od biologicznego życia zwierząt. Człowiek np. nie doje, nie wyśpi się, o żadnym fair play rozmyślać nie będzie, jeżeli dopadnie go jakaś typowo ludzka obsesja, na dodatek podszyta chorobliwą ambicją. Zaraz nasuwa się jako przykład cała ta plejada posłów, ale i pomniejszych polityków, np. gminnych czy miejskich. Ale byłoby takie porównanie zawężeniem problemu, bo przecież w każdych czterech ścianach podobne show’y się rozgrywają. Rodzina – czy nawet dwuosobowy związek – to mała dżungla, sejm i państwo to duża dżungla. Zaś „cały świat” (ludzki świat) to jedno wielkie „dżunglobagno”.

piątek, 28 listopada 2014

Życie jest kobietą!



Chcę rzec, że świat przepełny jest rzeczy pięknych, lecz mimo to ubogi, bardzo ubogi w piękne chwile i odsłonięcia tych rzeczy. Lecz może to jest najsilniejszym darem życia: przetkana złotem zasłona pięknych możliwości spoczywa na nim obiecująca, szydercza, litosna, uwodna. Tak, życie jest kobietą!
Nietzsche („Wiedza radosna”, 339.)

Wypielić, wyplewić, wypełlić – czyli, krótko mówiąc: odchwaścić przedpole. O takim generalnym porządku pomyślałem, o oczyszczeniu się, o kąpieli w owym „Strumieniu Zapomnienia I Powrotu Do Źródeł” z „Miłości na ławie oskarżonych”, o usunięciu skorupy naleciałości w postaci wydumań, tęsknot, uprzedzeń, przekonań – abym emocjonalnie i myślowo gładkim jak pupcia niemowlęcia będąc kilka zdań, a nawet chociaż jedno, na początek, o zewnętrzności z punktu widzenia mojej wewnętrzności napisać, także nieco o owej wewnętrzności. Wiem, pomysł to niedorzeczny, bo przecież bez owej zaskorupiałej powłoki byłbym już nawet nie zwłokami, lecz szkieletem jedynie.
Po takich, jak powyższy wstęp, przedbiegach ochota na zapisanie czegokolwiek najczęściej umyka, bo jak tu cokolwiek pomyśleć z pozycji szkieletu.

Rzecz szczególna, Zaratustra mało zna kobiety, a jednak ma słuszność, gdy o nich mówi! Dzieje się to dlatego, że w kobiecie każda rzecz jest możliwa?
A teraz weź oto w podzięce drobną prawdę! Wszak jestem dosyć stara na nią.
»Otul ją tylko i zatkaj jej usta: gdyż krzyczeć zwykła zbyt głośno ta drobna prawda«.
»Dajże mi, kobieto, twą małą prawdę!« – rzekłem jej. I rzecze tedy stara:
»Idziesz do kobiet? Nie zapomnij bicza!« –
Tako rzecze Zaratustra.

Doświadczając jednej kobiety nabywa się przekonania, że każda inna, niekoniecznie kolejna, bo nawet każda z mijanych po drodze, musi mieć w sobie tę „kobietowość”, którą posiada ta przeze mnie doświadczona jedna. A także przeciwnie, czyli że coś, czego ta jedna nie ma, można będzie odnaleźć w innej. Owa „kobietość”, czyli po prostu „bycie kobietą” jest określeniem bezpiecznym, bo w sumie określającym jedynie płeć, w przeciwieństwie do „kobiecości”, pod którym to określeniem poza oczywistością płci mieści się taka mnogość niedookreślonych wyobrażeń na jej („kobiecości”) treść, że w rezultacie trudno ją zdefiniować, czy nawet jedynie próbować pojedynczymi słowami naszkicować. Jest jak mgła, w głąb której wchodząc ma się wrażenie, że się oddala. Bliższy z nią kontakt, w sumie cielesny, fizyczny i tak powoduje oddalenie.

William James w „Filozofii Wszechświata” w wykładzie o Bergsonie:

Tworząc pojęcia wycinamy jedno, ustalamy drugie, a wykluczamy wszystko, prócz tego, co ustaliliśmy. Pojęcie to znaczy: to, a nic innego. W pojęciu czas wyklucza przestrzeń, ruch wyklucza spoczynek i na odwrót, zbliżenie się wyklucza zetknięcie; obecność wyklucza nieobecność; jedność wyklucza mnogość; niezależność wyklucza względność; „moje” wyklucza „twoje”; ten związek wyklucza tamten – i tak w nieskończoność; podczas gdy w rzeczywistym życiu, w konkretnym strumieniu wrażeń doświadczenia przenikają się wzajem tak, że niełatwo dojść, co się właściwie wyklucza, a co nie. (…) Jeśli ktoś pokruszył rzeczywistość na pojęcia poszczególne, nie potrafi jej nigdy odtworzyć w całości. Nawet z największej ilości oddzielnych kawałków niepodobna zbudować całości ciągłej.

Nie tylko z kobiety (bo i z wszystkiego co nas otacza) można stworzyć manekina rozbierając i rozkładając ją na „czynniki pierwsze”, czyli tworząc z niej sieczkę owych pojęć. Z sieczki nie da się na powrót złożyć źdźbła, które pomimo delikatnej i lekkiej budowy cechuje się dużą wytrzymałością. Kobieta jest jak źdźbło. Pamiętając, że do tytułowego „życia” przynależy także mężczyzna, można wysnuć wniosek, że i on jest jak źdźbło, czyli także jest kobietą – podobnie jak Kopernik i Einstein.
Mało znając kobiety, to jednak – być może, tak jak i Zaratustra – mogę mieć słuszność, gdy o nich mówię. Moją słuszność. Gdyby Zaratustra była płci żeńskiej, wówczas „na cenzurowanym” byłby mężczyzna, jednak ten jako marniejszy niż kobieta puch nie byłby zapewne wart nawet złamanego słowa.

Czy sformułowanie „życie jest kobietą” można odwrócić w „kobieta jest życiem”? Na przykład stając na głowie i oglądając świat „do góry nogami”? Tak, można, pamiętając jednak, że od dłuższego stania na głowie można tę głowę doprowadzić do zawrotów.
*
Z „kobietą” jak ze „starością” – można co rusz za temat się chwytać, jednak nie po to, aby w suchych formułach je zamykać, nawet niekoniecznie po to, aby je odgadnąć, lecz aby za każdym razem – w zależności od pory dnia, nastroju, zdrowia lub choroby – z innej perspektywy na nie spojrzeć.

Różewicza „Stara kobieta wysiaduje” w tym momencie na usta się ciśnie.

„Stara kobieta wysiaduje” Tadeusza Różewicza należy do najbardziej wieloznacznych i abstrakcyjnych sztuk tego autora. Traktuje o kryzysie współczesnej cywilizacji i grożących jej niebezpieczeństwach. Stara zapomniana bogini życia. Mityczna i monstrualna. Ostrzega przed przyszłością, a jednocześnie przynosi nadzieję na ratunek, na wyjście ze ślepej uliczki, w jakiej znalazła się ludzkość. Tytuł sztuki kojarzy się z cielesnością, zwierzęcością – z ptakiem albo zwierzęciem. Motyw „człowiekozwierzęcia”, który jest częścią natury, dotyka wielkiej metafory, wokół której krążą utwory Różewicza: tragicznego rozdarcia ludzkiego istnienia. W kobiecie /kobiecości/, w kobiecej emocjonalności i energii widzi Różewicz ocalenie od współczesnej apokalipsy, na przekór rządzonemu przez mężczyzn światu z jego strukturami władzy, narcyzmem, samozniszczeniem. „Wysiadywanie” może oznaczać owocną, fundamentalną czynność. Ale może być także czynnością pustą, bezpłodną. Tytuł wisi nad sztuką jak wielki znak zapytania. http://www.ludowy.pl/index.php?action=spectaclesDescriptionsArch&id=129

Ach, gdyby urodzić się w komunikacyjnym ekoświecie – przestrzeni wiecznie zielonych, niezrzucających na zimę igieł modrzewi, nikczemnie przejrzystych komunikatów – o tym marzą najpewniej bohaterowie kawiarnianego świata z dramatu Tadeusza Różewicza „Stara kobieta wysiaduje”. W przestrzeni bałaganu, zaburzonych estetycznie wzorców i nieludzkiego bezczasu tkwi dawne wspomnienie Matki Natury, a dziś Starej Kobiety, co wysiaduje, co tkwi w malignie, co domaga się głosu i co mówi, nie wierząc nawet, że zostanie wysłuchana. Michał Pabian
Przez tekst przemawia Różewiczowskie ubolewanie, że komunikacyjna katastrofa jest nieunikniona, gdyż przyszłość determinują bezmyślni ludzie, a genomedycyna w żaden sposób nie wyleczy głupoty. http://teatr-rzeszow.pl/spektakle-all/stara-kobieta-wysiaduje/
Czegóż oczekiwała tytułowa Stara Kobieta przesiadująca w nieskończoność w – wydawało się – ekskluzywnej kawiarni, która z czasem coraz bardziej przemieniała się w śmietnisko? Jakie wymagania miała owa Kobieta wobec kelnerów i przewijających się przez lokal (i przez śmietnisko), charakterystycznych postaci? Otóż, począwszy od tego, by szklanka była czysta, domagała się oczywistego (w jej mniemaniu) porządku rzeczy. Porządku, w którym przede wszystkim liczą się czystość, czułość, miłość, rodzenie dzieci… Tymczasem w lokalu (w Świecie) coraz trudniej jest o wyjednanie sobie tych – wydaje się – oczywistych „przywilejów”. Bo Świat coraz bardziej zmienia się – zrazu w targowisko próżności i śmietnisko, na którym nikt już nie jest tym, kim powinien być (m.in. przewijają się podejrzane postacie Lekarza, Arcybiskupa, Mecenasa). A potem zostaje tylko śmietnisko po pożodze wojennej, śmietnisko, na którym wysiadująca Stara Kobieta już nic od nikogo sobie nie wyjedna.

Kim tedy jest owa Kobieta, jaką ideę symbolizuje? W mnogości nasuwających się dotychczas idei – ostoi człowieczeństwa, uosobienia mądrości, reprezentantki uniwersalnych wartości albo wręcz Matki Natury – jakoś wciąż brakowało mi idei najklarowniejszej… I oto teraz już wiem! To Wieczna Kobiecość – ten uniwersalny czynnik, którego pochwałą kończy się genialny dramat Johana Wolfganga Goethego pt. „Faust”. („Wieczna Kobiecość nęci/ Wyżej i wyżej”). To ten czynnik, który wedle Goethego miał być wieczystą ostoją ludzkości, najważniejszym dynamizmem człowieczeństwa… a w twórczej wizji Tadeusza Różewicza dramatycznie straci na znaczeniu…
Niełatwo jest żyć z taką diagnozą. – Paweł Bera http://www.rozewiczopen.pl/recenzje-2011/108-zatrwaajca-diagnoza
*


kocham Życie – las, strumienie, plażę, morze

zawieruchę, sztorm, zawieje śnieżne

śnieg skrzypiący pod butami, księżyc w pełni

bosość na chrzęszczącym piasku plaży

ludzi czasem także -
gdy ich nie ma

sobota, 22 listopada 2014

Nie można uciec od samego siebie



Nie można uciec od samego siebie przenosząc się z miejsca na miejsce.
Ernest Hemingway.

Czyli ciągnę się za sobą z miejsca w miejsce jak rzep na psim ogonie? jak ślimak ze swoim domkiem? Owszem, łajdak czy to w jednym, czy w innym miejscu może pozostać (czyli w dalszym ciągu być) łajdakiem, podobnie poeta poetą, robak robakiem, świnia świnią, czy hiena hieną. Zastanawiam się nad tą „ucieczką” – nad jej powodami i celem, czyli „dlaczego?” i „po co?”. Gdybym znał kontekst, w którym ta myśl się pojawiła… Ale nie znam. Jest jak obgryziona kość – można jedynie domyślać się smaku mięsa, którym ktoś wcześniej się uraczył. Można obejść się smakiem. Kto może mieć powody do uciekania od siebie? Od jakiego siebie? Od siebie rzeczywistego do wyimaginowanego? Pindarowska maksyma się przypomina: poznaj samego siebie.
„O swoich niejednorodnych tematycznie składnikach znanych nam ód zwycięskich sam Pindar stwierdził, że «podobnie do pszczoły, me piękne hymny pochwalne lecą od jednego przedmiotu do drugiego»”.

Czy można hemingwayowskie przenoszenie się z miejsca na miejsce i pindarowskie porównanie jego własnych hymnów do lotów pszczół spiąć klamrą „skakania z kwiatka na kwiatek”? Ale oto dobiegają mnie słowa Sokratesa, który na pytanie zadane przez Fajdrosa, czy wierzy w mity, odpowiada:
„…ja nie jestem w stanie, jak napis w Delfach powiada, poznać siebie samego. Więc mi się to śmieszne wydaje, kiedy siebie jeszcze nie znam, bawić się w takie nieswojo, niesamowite dociekania. Więc mało się tymi rzeczami interesuję; biorę je tak jak wszyscy inni i, jak mówię, nie to badam, ale siebie samego, czy ja sam nie jestem bydlę bardziej zawiłe i zakręcone, i nadęte niż Tyfon, czy też prostsze i bardzie łaskawe, które z natury ma w sobie coś boskiego i coś niskiego.”

Skakanie z kwiatka na kwiatek to żadne uciekanie z miejsca na miejsce – raczej wędrowanie tu i tam z samym sobą, z sobą przez siebie akceptowanym, utwierdzanie siebie w swoim tzw. «ja» w różnych miejscach. Już bliższe mi jest myślenie o uciekaniu z miejsc, w których przebywanie z samym sobą jest zakłócane. Przykuty (na przykład) z powodu choroby do łóżka szpitalnego, oglądający dzień w dzień te same ściany i ten sam sufit, wtłoczony w monotonny tryb szpitalnego dnia marzę o znalezieniu się – chociażby nawet w tym łóżku – na łonie natury, jak czujący zbliżającą się śmierć Boryna, gdy nieprzytomny wychodzi w pole, nabiera w koszulę ziemię i zaczyna siać.

Jednak nie jedynie szpitalność znamionuje owo „przykucie”, bo także zwyczajna codzienność. Bywa takie przykucie polem niezwykle ciężkiej i krwawej walki, na którym to polu jest się pozostawionym twarzą w twarz z samym sobą. Krótkotrwałą ucieczką od tego bitewnego zgiełku może być sen. Mogłoby nią być i zabawianie się myślami, jednak co rusz myślenie w takiej scenerii nasiąkałoby szpitalną rzeczywistością. Niekoniecznie choroba i szpital są „potrzebne”, aby czuć się zamkniętym jak w czterech ścianach między sufitem i podłogą. Każde ograniczenie, nawet ziarnko piasku w bucie czy źdźbło w oku, czyhające w codzienności jak ta kropla drążąca skałę może stawać się pętlą zaciskającą się wokół owego „siebie samego”, którego jeśli nawet nie do końca znamy i rozumiemy, to go jednak wyjątkowo mocno czujemy. Ale – aby jeszcze bardziej zapętlić i zamącić myśl – czujemy tego siebie samego całym samym sobą. Od niemowlęctwa do ostatniego świadomego tchnienia. Chciałoby się rzec: aż po grób. Jedyne prawdziwe „małżeństwo” to związek z samym sobą. Co Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela.

Na zakwieconej łące rozmyślań zaledwie dwóm-trzem kwiatkach zdołałem się przyjrzeć. A za tą łąką las, za nim następna łąka albo pole. Kwiatków moc w bezkresie wyobraźni.

niedziela, 13 lipca 2014

musztarda po obiedzie, czyli upadek z wysokiego konia



O poranku ta „musztarda po obiedzie” mnie naszła. Zgodnie zresztą z zasadą, że wszelkie skojarzenia często tak do siebie się mają jak piernik do wiatraka. A że zgodnie z tym – co już kiedyś dowiodłem, czyli że piernik i wiatrak wiele wspólnego mają – bodziec i reakcja na ten bodziec nawet jeżeli nijak do siebie się mają, to w rzeczywistości mają się do siebie tak jak naczynia połączone, czyli tych naczyń zawartość. Nawet ta musztarda nie spadła sobie jak kasza manna z nieba, chociaż chciałbym, aby tak było, czyli że bez wysiłku umysłowego coś nagle w postaci myśli się pojawia. „Wysiłek” wprawdzie groźnie brzmi, lub co najmniej poważnie, ale jeżeli moment skupienia myśli do działania zaliczyć, wówczas w jakimś sensie, i to niekoniecznie w małopoważnym sensie, myślenie można z wysiłkiem utożsamić. Podobnie z zabawą, która przecież nie jest czynnością bezwysiłkową. Czy jednak istnieje coś bezwysiłkowego, tzn. jakaś czynność, jakieś zdarzenie, jakiś fakt, do zaistnienia którego nie jest potrzebny wysiłek? Jednak gdy patrzę teraz na to słowo, na ów „wy-siłek”, to coraz mniej mi się ono podoba. Kojarzyć się zaczyna np. z „wypierdkiem mamuta”, z „wypadnięciem kozie spod ogona”, z wyrzutkiem, z wymiotem (czyli z wymiocinami); także z czymś wyciśniętym, w sumie z „wysiłkiem na siłę” w znaczeniu przymuszenia się do wysiłku, z wymuszonym wysiłkiem. Czy istnieją słowa o miłym brzmieniu, o miłym wydźwięku? Trzeba by niemałego wysiłku, aby takie znaleźć w słowniku.
Wracam do „musztardy po obiedzie”. Wolę wprawdzie chrzan, ale musztarda tak bardzo zadomowiła się w tym powiedzeniu, z nim się zrosła, że wybrzydzać na nią nie ma sensu ani potrzeby, jako że ona sama w sobie najmniej tu znaczy – znaczy coś jedynie w tym powiedzeniu. Czyli niedosyt, żal, smutek, może i nostalgia – to pierwsze z brzegu słowa, za pomocą których próbuję do tego powiedzenia się dobrać. Mam jeszcze drobne wątpliwości co do tego, czy akurat to powiedzenie oddaje chociażby w przybliżeniu tę mgielną myśl, może raczej ów mgielny nastrój o poranku, który w pośpiechu tą „musztardę po obiedzie” sobie okrasiłem. Okaże się. Chociaż… jeżeli już w tej chwili wątpliwości się zjawiają, znaczyć to musi, że „coś jest na rzeczy”… Nieco żądli to powiedzenie moje ucho/oko. Głównie dlatego, że jest w miarę często (a przy tym mechanicznie) używane, chociaż nie tak często jak np. „kwestia”. Z tym „na rzeczy” jest podobnie jak ze słowem „pieszo”/„piechotą”. Czyli klepie człek na co dzień słowa, nad sensem i znaczeniem których wcale się nie zastanawia. Niemalże od kołyski tak właśnie. Następnie w piaskownicy, potem w przedszkolu, w szkole, w rodzinie do swoich dzieci, także w pracy, także na co dzień wśród kumpli używa się słów jak prostych narzędzi, ale narzędzi, o które się nie dba. Za pomocą słów najczęściej coś się przekazuje – nieważne jest „jak”, bo ważne jest „co”, często w pośpiechu, byle jak, bo skutek jest ważny, nie zaś jakość przekazu. Natychmiast kojarzy mi się to z filmami „strzelankami”, w których najczęściej tylko o wielkie i głośne „łubudu” chodzi. W jakimś stopniu już tutaj, przy tych wspomnianych słowach, owa musztarda mi pasuje, chociaż do sedna sprawy, czyli skojarzenia z poranka, nawet o krok się nie zbliżyłem. Dopiero po latach od ukończenia szkół, do których człek „chodził”, dowiaduje się, że np. „piechota” pokrewna jest „piechom” (po staropolsku: nogom), natomiast owo „na rzeczy” nie rzeczy/przedmiotu dotyczy, lecz przedmiotu myśli, i że związane jest ze słowem „rzec”, czyli „powiedzieć”, także „mówić do rzeczy”. Wspomnianą „kwestią” podpieramy się najczęściej jak wytrychem, jak kluczem francuskim. Czyli czym skorupka za młodu nie nasiąknie, tym na starość trącać nie będzie. Dopiero u schyłku życia, gdy już głowa nie ta, gdy trzecie zęby na wypowiedzenie słowa bez seplenienia nie pozwalają… dopiero wtedy ukazują się obszary, które za młodu warto było poznawać, jednak nikt młokosowi wartości tych obszarów nie starał się ukazać.
Ale nie słowa, nie wiedza, nie tego typu różne „kwestie” były o poranku tym czymś „na rzeczy”. Tym czymś były uczucia. Uczucia dawno przeżywane, wartkie jak górski potok, jak gorąca rwąca w młodzieńczych żyłach (i tętnicach) krew. Uczucia lekko – chociaż pełnymi garściami – brane, często jak nierozwinięte z pąków w kwiaty, także jak soki owoców niewyciśniętych do końca, jak soki niedopite… To wówczas mogły stać się ową musztardą we właściwym czasie, czyli podczas ucztowania. Teraz, gdy powonienie, zgryz i słuch już nie te, gdy musztarda wywietrzała, cóż nam po niej? Wszak do kleików nie pasuje.
Kazantzakis Nikos; Grek Zorba;
"Rzadko szczęście odczuwamy kiedy jest naszym udziałem. Dopiero gdy przeminie, spoglądamy wstecz i nagle pojmujemy – niekiedy ze zdumieniem – jak bardzo byliśmy szczęśliwi."

niedziela, 6 lipca 2014

czas obok mnie

Jadąc rowerem, pędząc w myślach do innych miejsc i innych sytuacji, zapędzając się siłą rozpędu także do miejsc i sytuacji, których nie było, zatrzymałem się na dłużej przy „czasie”. Nawet wiem, pamiętam, w którym momencie na tym się „przyłapałem”. Jadąc nawiązywałem w myślach do nierzeczywistej rozmowy sprzed tygodni, czyli nie zaistniałej realnie, a jedynie wewnętrznie we mnie (czyli w jakimś sensie rzeczywistej)... Powracając do tamtych chwil stwierdziłem, że obecnie moje myśli, czy słowa na tamten temat, czyli na temat wówczas rozpamiętywany, byłyby już inne, bo miały miejsce w innym czasie.
Problemem, do którego moja wyobraźnia nie dorosła, któremu nie sprosta, jest „nieskończoność przestrzeni”. Przestrzeń jako coś dostrzegalnego – oczywiście tak, bo to niby nic trudnego do dostrzeżenia, a co dopiero do wyobrażenia... A może pewności i tutaj nie mogę mieć, bo jeśli z ową „nieskończonością” nie mogę się uporać, to jak to wszystko (istniejące, realne) umiejscowić w tym, co w moim pojęciu nie „pojmowalne” jest? Skończoność części w nieskończonej całości. Jednak z tym już się oswoiłem, czyli z myślą, że z ową nieskończonością nie jestem w stanie się uporać. Ale niejako z rozpędu doszedł jeszcze „czas”. Co przeminęło, co upłynęło w ciągu wspomnianych tygodni – czas czy kawałeczek życia?
Mówi się o „czasie” i „przestrzeni” jak o czymś, co istnieje tuż obok nas, co na co dzień nam towarzyszy, nawet wręcz nad tym się nie zastanawiamy, a jeśli już tych słów używamy, to mimochodem, bezwiednie. Może to i lepiej – dla zdrowia psychicznego. Czy jednak „czas”, ze swoim „upływaniem” istnieje podobnie jak „przestrzeń” ze swoim trwaniem, byciem? Przecież to my przemijamy jakiś „czas” przebywając w przestrzeni. Czyli „czas” dotyczy nas, istot żyjących, rozumujących? Dotyczy… jest atrybutem przemijania, jako że nie czas przemija, tylko my? Nieskończona przestrzeń w nieskończonym czasie, a więc nieprzemijająca przestrzeń, nieprzemijający czas?
*
Stacja kolejowa. Pociągi obok siebie. Rusza... bez szarpnięć... bez czucia... Który? Może obydwa? Co minęło? – chwila? wagony? chwila mnie?
Nowy Rok. Dwa Sylwestry w ciągu jednej nocy w dwóch różnych częściach świata, trzy w trzech lub cztery w czterech, kilka w kilku. A więc jak jest z tym czasem? Z częścią świata, z kierunkiem Wschód–Zachód? Dwie dwudzieste czwarte godziny w dwóch różnych miejscach! Ten sam czas w różnym czasie?! W którym miejscu i o jakiej porze dnia lub nocy jest ten „prawdziwy” koniec i początek roku? Godzina zero – czy jest? Zabawa w czas.
Prognoza pogody. Brzydka pogoda tylko na północy kraju – w pozostałej części piękna. Mieszkam w „tylko”, lecz dla mnie pogoda jest taka, jaka jest – jak to z pogodą: nie zmienna, nie kapryśna, nie ponura, nie wspaniała. Ja zaś w tej pogodzie z pogodą lub niepogodą ducha.
Adam Schaff wspomina o Murzynie1, Murzynie2 itd. Można, idąc dalej, myśleć: Murzyn1_a, Murzyn1_b...
Wyważanie otwartych drzwi też może mieć sens – drzwi są drzwiami, które można zamykać i otwierać. Można je przymykać, otwierać na oścież, trzaskać nimi. Ale można je właśnie wyważyć, zlikwidować, aby horyzontu nie ograniczały. Można zamykać się w sobie... uchylać rąbka tajemnicy... Można zaciemniać obraz lub go rozjaśniać, albo dostrzegać we właściwym, niejako naturalnym świetle, czyli można oglądać obraz bez fajerwerków myślowo-słownych. Murzyn „w ogóle” jest zaciemnieniem, tak samo jak JA – na przykład moje JA. Wypowiadanie się o innym JA byłoby jego zaciemnianiem, wykrzywianiem, bo widzianym z mojego czasu i miejsca. Zaciemnieniem zarówno owego jakiegokolwiek innego JA, jak również i mojego JA. Wystarczy, że dzisiejszym JA spoglądam na wczorajsze JA, że wczorajszym wydumywałem sobie dzisiejsze. Czas pokazuje... czyj czas, jaki czas, co pokazuje? Raz „czas”, raz „przestrzeń”, raz ból zęba – innymi razy miłość i nienawiść. JA1_a, JA1_b, JA2_a, JA2_b itp. Ale inni są dla mnie ich jednym jedynym JA, namalowanym przeze mnie obrazkiem. Ja dla innych także podobnie, ale nie „podobnym do nich”, bo podobnie jedynie w sensie takim, że również przez nich malowany jestem, tak jak i oni przeze mnie. Jacy oni? Jaki ja? – Którzy oni? Który ja? Rzeczywiści, wydumani, skarykaturyzowani moim skrzywionym spojrzeniem?
Okres mojej przedświadomości/bezrefleksyjności – mijał czy był? Życie chwilą, zapomnienie się w działaniu, w myśleniu – chwile życia niedostrzegane przez siebie samego w momencie ich „się‑dziania”. A potem jedynie ich po-szum, po-wiew, po-smak. Co przemija? – życie czy czas? Co przeminęło wraz z naszymi przodkami? – NIEPOCZUCIE CZASU zapewne. Co nie przeminęło? – przestrzeń. Co się pojawiło? – zamykanie się w przestrzeni: drzwiami, oknami, ścianami. Niepodzielną przestrzeń dzielimy, niepodzielnych nas – także. Porządek, hierarchia, typy. Stereotypy. Szuflady.
Czy więc: nie-poznawać, nie-nazywać, nie-wyjaśniać? Trwać w przechodzeniu obok, przemijać przechodząc? Przechadzać się przez swoje życie, życiem swoim się przechadzając? Mijać bezpowrotnie? Czy powraca coś co minęło? Czy powraca fala? A nawroty choroby, a powracanie do miejsc dzieciństwa – czy tym samym powraca minione, czy jednak pojawia się nowe, np. nowa interpretacja przeszłości, jako że kimś nowym co chwilę jesteśmy.
Palcem po mapie podróżując można powracać do tego samego punktu – z punktu A do punktu B, do punktu jedynie, bo palec już nie ten sam, bo w miejscu na Ziemi, które ów punkt miał określać, w jednej chwili zdarzyć się mogło wiele...
Gdzie i w jakim czasie jest ten Nowy Rok? Nie wiem. I – wbrew pozorom – nie męczy mnie ani ta niewiedza, ani owa mnogość Sylwestrów: Sylwester_1, Sylwester_2, Sylwester_n – że w ogóle tyle ich „jest”. Jeden człowiek (Człowiek_x), a Nowych „Roków” w bród.
Porządkować myśli? Przyporządkowywać? Według jakiego wzoru, jakiego klucza? Zgodnie z jakimi zasadami? Zebrać i zmiąć, i do szuflady wcisnąć? Bo przecież najważniejsze już się wydarzyło, bo myśli zostały zapisane… Myśli czy jedynie ich interpretacja?
*
Dwanaście lat… Minęło czy było? Przed dwunastoma laty sobie powyższe zanotowałem. Mijają mnie ludzie, samochody, pociągi. A ja jestem – przemija jedynie to wszystko, co pojawia się i znika wokół mnie. Widzę przestrzeń, ale nie czas. Lecz gdy spotkam rówieśnika, którego od ukończenia przedszkola czy szkoły podstawowej nie widziałem, wówczas „jak obuchem w łeb” otrzymuję cios w twarz jego twarzą, ciałem, sposobem poruszania się. Pojawiające się na chwilę wspomnienia lat dziecięcych zmywane są natychmiast przez falę mojego TERAZ.

piątek, 4 lipca 2014

żyję



Zwyczajnie, z małej litery, bez fajerwerków, ochów i achów zapisuję „żyję”. Przebudzam się rankiem, siadam, spostrzegam opuszczone na podłogę nogi, czuję siebie i natychmiast, z radością, z rozrzewnieniem, z podziwem tak wielkim, że nawet najbarwniejsze opisy tego oddać nie są w stanie… jak zahipnotyzowany, dopadnięty zostaję przez myśl, która w mgnieniu oka w to krótkie słówko się przeistacza. Żyję.

Za chwilę następna myśl, myśl-psujka: a gdybym już się nie obudził? jak to jest „nieżyć”? Któregoś ranka człek po prostu się nie budzi. Koniec. Nie ma niczego, jest wielkie nic, „jest niebyt”. A przecież nie może być coś, czego nie ma. To jedynie „luksus”, a zarazem zmora wyobraźni ów własny niebyt. I nie chodzi o ciało, w którym już nie ma życia, lecz o „niemyśl”. Lecz za chwilę, po powrocie z tej krótkiej wycieczki w swój niebyt, ponownie zjawia się radość z powodu jeszcze-bycia. Jednak nie chodzi jedynie o „żyć byle żyć”, czy o „byle jak żyć, ale żyć”. I tak najważniejszy tutaj, w tym porannym „olśnieniu”, jest sam fakt tego olśnienia – papierek lakmusowy pozwalający określić odczyn naszego odczuwania życia. Lecz co ze skalą, z normami, na podstawie których można by sobie różne odczyny tego odczuwania poklasyfikować, powartościować?

Czy jednak warto, czy jest sens owe przebłyski odczuwania własnej natury wpasowywać w jakieś ramy? Po cóż? Czy po to, aby zadufanie w sobie wzmagać? Albo aby pogłębiać swoje sfrustrowanie? Wszak dla jednych przebudzenie może być radością o poranku, dla innych koszmarnym powrotem na jawę. Pytanie „po cóż?” można by więc uznać w tym kontekście za zbędne. Bo przecież wyglądu już zabarwionego papierka nie pomoże zmienić. Pół biedy z tymi, których spojrzenie w lustro o poranku napawa dumą. Z dnia na dzień nadymają się tą dumą, lecz któregoś dnia ten balon może pęknąć – „trzask-prask i po wszystkim”. Cała natomiast bieda dotyczy tych, albo jakiegoś okresu ich życia, którzy każdego ranka katują się pomarszczonymi – z powodu wysuszenia – powłokami pozytywnych emocji. Na podobieństwo wysuszonych śliwek. Konia z rzędem temu, kto wynajdzie napój umożliwiający ponowne napęcznienie „komórek radości życia”.

środa, 25 czerwca 2014

paradizo en la pilolo - raj w pigułce



Raj w pigułce
Wielki market. Długie schody ruchome w dół, nienadążające jednak za moim bystrym ześlizgiem na jednej nodze. Na prawej. Lewą miałem kontuzjowaną, ale gipsu nie widziałem… Wiem, pamiętam, teraz się przypomniało – skurcz opanował całą podeszwę stopy. Na dole przed schodami, czyli już za nimi, barierka oddzielająca miejsce na wózki sklepowe. Wybijam się w tym pędzie, lecę sobie kilka metrów ponad koszykami i ląduję w koszyku wózka trzymanego przez jakieś dziecko. Przemieszczający się ludzie nawet nie zwracają na mnie uwagi. To nie pierwsze już w mojej karierze zjeżdżanie w ten sposób Ześlizguję się po grzbietach stopni, co kilka grzbietów, bo nad niektórymi przemieszczam się w powietrzu. Jestem ruchem – płynnym, dynamicznym. Doskonałym. Podobnie z lądowaniem, tzn. płynne ono, miękkie, elastyczne.
Ścieżki na stromych pagórkach, ale nie zimą. Lato. Skurcz cały czas trzyma. Wiem, że to górka z dzieciństwa, lecz teraz inna, bo zalesiona, a ścieżki kręte i strome. Mknę na tej jednej nodze jak mistrzowie na desce po śniegu. Ale salt nie robię. Po zjeździe do dna siodła podjeżdżam na próg jak Małysz, ale zeskoku nie widzę. Dopiero po odbiciu się z progu dostrzegam w dole przepaść. Nie za wielką, ale przepaść. Ląduję, szybkości zjazdu przy tym nie wytracając, i pędzę dalej. Muld głębokich i wysokich na kilka metrów, albo i pięter, ci tutaj dostatek, tyleż i przepaści, znaczy tych wgłębień siodeł. A ja szaleję w pędzie, bez żadnego lęku wysokości. Wjeżdżam na moją ulicę. Jak kiedyś, zimową porą na sankach z tej naszej górki Piaskową Górą przez nas zwaną. Mijam sąsiada z żoną, a ten pyta… jego pytanie do oddalającego się mnie dochodzi… pyta o ten skwerek, na który do Budżetu Obywatelskiego złożyliśmy wniosek. Odpowiadam, na chwilę się zatrzymawszy, że w środę, czyli jutro, okaże się, czy projekt przeszedł. Skąd sąsiad wiedział, nie wiem, przecież mu o tym nie mówiłem. A poza tym skleroza porządnie go opatula, w ostatnim czasie coraz ściślej.
Wchodzę do ogródka. Gałęzie jabłonki zwisają prawie do ziemi, trawa po pas, przejść trudno. Wchodzę do korytarzyka, siadam na podłodze, zdejmuję łyżwy, te z dzieciństwa, przykręcane do butów. Łyżwy lodówki. A przecież jest lato, nie miałem łyżew podczas zjazdów. Siostra w łazience się krząta, za chwilę przychodzi mamuśka. Pyta, czy jestem zdrowy, bo ostatnio jakoś dziwnie wyglądam, nieco inaczej…
Wiem! Dzisiaj imieniny Jana, dzień w którym i ona imieniny obchodziła. Zostawiam łyżwy i idę do kwiaciarni. Skurcz stopy odszedł w niepamięć. Myślę: kasy wprawdzie mało mam, ale matce kwiaty trzeba kupić. Tak zresztą bywało i poprzednio, gdy żyła. Potrafiłem za ostatni grosz kwiatki kupić, przeważnie storczyki. Mówiła: „po co?”, ale się cieszyła – szczerze się cieszyła, udawać nie potrafiła. Szedłem do kwiaciarni, którą kilka miesięcy temu zlikwidowano, teraz alkohole i coś jeszcze tam sprzedają.

wyzuwanie się z uczuć



Podtytuł: Dziurawe skarpetki po spacerze w nowych butach.

Po chwili zastanowienia bez mrugnięcia okiem skarpetki dziurawe wyrzuciłem... no, niezupełnie. Już nad woreczkiem do śmieci je trzymałem, ale że wreszcie do małych porządków się zabrałem, tzn. kilka papierków do kosza wyrzuciłem, pomyślałem, że zanim skarpetki wyrzucę, to wykorzystam je jako ściereczkę do kurzu, bo i na parapecie chcę nieco sprzątnąć. A więc zamiary mam ambitne, bo i półeczkę i parapet, do którego ta półeczka przylega, chcę ładnymi zrobić.
Do tyłu, czyli twarzą na pokój się nie odwracam, bo wtedy chęć do porządkowania mi odchodzi, gdyż nie mam pojęcia, od czego zacząć.
Czyli plecami do pokoju się odwracam, nawet - dosadniej, ale i delikatnie mówiąc - tyłkiem.
Dzisiaj cały happy jestem.
A dlatego taki jestem, bo wolne mam! Wczoraj, w niedzielę, „służbę” miałem, więc ta niedziela jest u mnie dzisiaj.
Tylko ryczące za oknem silniki samochodów przypominają, że to nie niedziela. Ciszy za oknem mi brak. Psiakrew!
Temat mi chodzi na pisankę. Czyli ten aktualny, ostatni, świeży. Prawie codziennie jakiś mam, ale umykają one przez te cholerne wyjścia, no i teraz jeszcze piłeczka na pierwszym planie jest. O wyzuwaniu, o wyzuciu się z uczuć myślałem. Tylko nie wiem, jaka to „-landia” miałaby być, bo np. „szuflandia” łatwo daje się utworzyć, ale jak to, tę „–landię”, z owym "wyzuciem" połączyć? Bo w sumie o remanent uczuć idzie. I aby nie uogólniać, założyłem, że o moje uczucia idzie, żadne tam filozofowanie, tzn. krok po kroku, jedno po drugim eliminuję je z mojego życia emocjonalnego. Taki zabieg science fiction.
A wszystko po to, aby spokojne życie wieść.
Czyli wchodzę ci ja sobie do tej graciarni z uczuciami, emocjami, wspomnieniami, nostalgiami, pożądaniami... no, kurna, pełno tego, potykam się o te szpargały co pół kroku. Po remanencie "szpargalnia" lśni, jest cała pusta, pełna pustości. I to, ta pustka, to jestem ja po remanencie. Leżę wyzuty z wszystkiego, pobieram pokarm i napoje, leżę beznamiętnie, nawet na błękitne niebo za oknem nie spoglądam, bo żadnych uczuć we mnie nie wzbudza, podobnie z potokami, z lasem, z plażą - wszystko mam w d… Tym samym jestem już niczym jakiś mędrzec, pustelnik, albo jaki inny odludek.
Żadne namiętności mną nie miotają, żadne tęsknoty. Nic!
I jestem wolny.
Jak zdechły ptak!
 (zdjęcie z Internetu)

wtorek, 6 maja 2014

list gończy



Fotkę zatytułowałem: „patrzę” (natknąłem się na nią przed chwilą podczas remanentu w archiwum). Teraz patrzę i ja, czyli ten z tej strony na tego mnie z tamtej strony. Patrzymy na siebie. Kilka razy bawiłem się bądź to w sfotografowanie siebie, głównie twarzy, ale nie takiej pozującej jak do zdjęcia ślubnego, bądź to w zmienianie już gotowego, czyli kiedyś przy mało ważnej okazji "pstrykniętego"… Cel był jeden: uzyskać „zdjęcie” dziwne, śmieszne, brzydkie – ale raczej nie o karykaturę mi szło. Słowo „zdjęcie” też samo w sobie wymowne jest – kojarzy mi się np. ze zdjęciem skóry. Na razie jeszcze nie wiem, a może jedynie nazwać tego nie mogę, o co mi chodzi w tych różnych przeróbkach. A może głównie właśnie o ten tytułowy „list gończy”. Jednak nie w każdym przypadku, chociaż chyba najczęściej tak właśnie bywało.
Ale to nie wszystko, i nawet nie to jest najważniejsze – jeśli w ogóle ten wątek coś wspólnego z ważnością ma. Można by zaraz spytać, co w życiu ważne jest? Owszem, pytać sobie można i zarazem biedy sobie ponapytywać, tzn. jej sobie napytać. Kiedy takie pytania się pojawiają? Tego pytania jeszcze sobie dotychczas tak konkretnie nie stawiałem. Czy dziecko, np. 4-5-letnie, jest w stanie o takim pytaniu pomyśleć? Raczej czuje, co dla niego jest ważne, ale nie jest to w jego naturze, tzn. będąc na etapie dziecka człowiek jest po zupełnie innej stronie życia. Padać mogą pytania typu dlaczego słońce świeci? dlaczego koń nazywa się koń, a nie np. krowa? Chciałoby się rzec „podejście do życia”, ale przecież u dziecka o żadnym „podejściu” mowy być nie może, a przynajmniej w takim znaczeniu tego słowa, w jakim ja teraz do niego podchodzę. Podchodzić znaczy w tej chwili dla mnie coś w sensie podchodzenie zwierza na polowaniu, zalotnych podchodów do dziewczyny, czy podchodzenia wroga. Teraz widzę, że te trzy sytuacje (zwierz, dziewczyna, wróg) same, czyli jakby we mnie nieświadomie lub podświadomie obok siebie się wyłoniły. Gdybym był dziewczyną, to użyłbym słowa „chłopak”, czyli większego znaczenia nie ma, czy chodzi teraz o świat widziany przez pryzmat konkretnej płci. I niech nawet mózgi obu płci poważnie się różnią, to jednak pewne strategie życia zostały wypracowane zanim jeszcze człowiek zaczął potrafić robić użytek z myślenia. Bo wbrew pozorom zwierza w nas jeszcze pełno – raz jako ofiary, raz jako myśliwego, i nieważne jest także to, czy jakąś gnidę, hienę czy świnię dla przykładu weźmiemy, bo przecież w ramach danego gatunku różne charakterki się spotyka, spotyka się nawet pomieszanie gatunków jak w przypadku wilka w owczej skórze, lub słodkiego baranka, ale częściej owieczki, z czarcimi rożkami.
Atmosfera gęstnieje, ale zawsze tak bywa, gdy pod pokłady skóry, a pod nią w kolekcję różnych przebrań i masek zapragnie człek się wcisnąć, aby z bliska temu niewidzialnemu jarmarkowi emocji, uczuć i konglomeratowi instynktów się przyjrzeć. Można się poparzyć, co rusz w coś niemiłego wdepnąć, a nawet po uszy w g….. się wytarzać. I to – o zgrozo! – na własne życzenie. Natychmiast pojawia się ponownie pytanie o to, co w życiu jest ważne. Patrząc teraz na to dziwne pytanie zastanawiam się, czy zadawanie tego typu pytań jest ważne, czy w ogóle jest szansa, aby na nie odpowiedzieć. Sama odpowiedź w stylu „jest ważne” jest wprawdzie konkretną i jednoznaczną odpowiedzią, w dodatku nic nie mówiącą, ale to wina tego, który tak właśnie owo pytanie postawił. A więc automatycznie natychmiast zjawia się i inna możliwość odpowiedzi, czyli że „nie jest ważne”. Aby nie zagubić się w podmiocie tych pytań (w podmiocie gramatycznym) przypomnę sobie… tak, o ważność lub nieważność zadawania takiego pytania szło, czyli czy ważne jest pytanie o ważność życia. Kolejna ewentualność się pojawia: niepoważne jest udzielanie odpowiedzi na małoważne pytania. Tu jednak znowu pojawia się zgrzyt z powodu sęka pogrzebanego, bo pies w tym, czy jabłko daleko czy blisko od jabłoni pada, czyli czy myśl córką umysłu jest czy bezmyślności. Jakiś śmieszek w TV o to jabłko zahaczył, tzn. bardzo się dziwił, że poza Newtonem, czyli także przed nim i po nim mało kto widział i widuje spadające jabłko. Może jest to tak jak w przypadku Orłów Górskiego, a także w przypadku innych nadzwyczajnych przypadków, że w tym samym czasie i miejscu muszą nałożyć się ważne okoliczności. A ważne będą dopiero wtedy, gdy się nałożą, bo w przeciwnym razie, czyli nie nakładając się na siebie, nie zbiegając się ze sobą, statusu ważności nie uzyskają, czyli będą, ale w sumie to jakby ich nie było. No i zjawia się wreszcie pytanie zasadnicze, którego zadać nie zdążyłem, bo na chwilę umknęło, które jednak niewidzialną osnową tutaj było: czy (po)ważne jest, aby wobec życia, wobec toczących się wokół przypadków, a głównie wobec siebie samego, ciągle poważnym być? Odpowiedź mam tylko jedną: ważna jest ta gimnastyka umysłu w myśl powiedzenia: im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju. Bo na cóż zdadzą się nam nasze bojowniczki szare komórki, gdy zaśniedziałe i niemrawe z rzeczywiście ważnym dylematem życiowym w szranki będą musiały stanąć?
6 maja 2014

wtorek, 29 kwietnia 2014

o "domykaniu" c.d.



W leśnej dolince wyłania się strużka wody, która jednak już gdzieś wcześniej poza zasięgiem naszego wzroku ma swój początek. W którymś miejscu po prostu wysącza się z ziemi woda. Widać to wyraźnie, to znaczy gdy dokładnie temu się przyjrzeć, np. na plaży ograniczonej podnóżem skarpy, ale nie u samego podnóża tej skarpy, lecz pomiędzy nim a brzegiem morza. Ni stąd ni zowąd zaczyna się w połowie plaży strużka. I właśnie dopiero dokładnie jej początkowi się przyglądając można dostrzec ruch wody czyli wysączanie się jej spod piasku. Bywają takie miejsca, okresowo, w zależności od stopnia nasączenia wodą tych przyległych do plaży skarp.
Podobnie z pojawiającymi się ni stąd ni zowąd wątkami myślowymi. „Domykanie” dostrzegłem, gdy już się pojawiło, gdy w słowo je przyodziałem. Już jakiś czas temu, lata temu, zwróciłem na nie uwagę. Pamiętam nawet, że się żachnąłem… Nawet przy okazji tych żachnięć o ich skalowaniu pomyślałem – jeden żach, dwa żachy itd. Zapewne o siłę czy poziom tego żachania szło – teraz to mało istotne jest, znaczy dzisiaj, w tej chwili. Krótko mówiąc: ponownie owo domykanie się pojawiło – zapewne z powodów podobnych jak w przypadku owych strużek na plaży, czyli otoczenie nasączyło się i musiało w pewnej chwili zacząć się wysączać.
W psychologii postaci o tym domykaniu jest mowa… że to taka potrzeba człowieka jest, że niejako bezwiednie coś on (człowiek) uzupełnia, dopełnia, np. jakąś niedokończoną na rysunku figurę. Ale pal licho psychologię, psychologię jako naukę, przynajmniej w tej chwili. Dzisiaj zerknąłem w jakiś artykuł strużką tych porannych myśli porwany i zaraz jego sucha forma wykładu mnie odrzuciła. Przez chwilę, podczas przemykania wzrokiem po tym artykule pomyślałem, że gdybym ja miał prace naukową w taki sposób napisać… już na samą myśl o tym natychmiast zawstydzony się poczułem.
W którymś momencie (ciągle o tym domykaniu szukając) na pojęcie motywacji epistemicznej się natknąłem, zatrzymałem się na dłużej, bo i „potrzebę unikania domykania” dostrzegłem.
Pani dr hab. Małgorzata Kossowska, prof. UJ podaje krótki opis kierunku badawczego realizowanego przez nią jako promotora:
(1). Wpływ motywacji epistemicznej (potrzeba domknięcia, potrzeba struktury) na formułowanie sadów i podejmowanie decyzji
(2). Motywacyjne strategie przezwyciężania ograniczeń poznawczych (także w biegu życia – w perspektywie rozwojowej).
Krótki opis badań w ramach planowanych prac doktorskich:
(1) […] W proponowanym cyklu badań chcemy przyjrzeć się tym dwóch klasom czynników wspólnie, uznając, że procesy motywacyjne i poznawcze są silnie ze sobą powiązane, choć natura owych zależności nie jest dokładnie poznana.
(2) Planujemy więc sprawdzić czy wzbudzenie odpowiedniego motywu (np. potrzeby unikania domykania) pozwala przezwyciężyć systemowe (i sytuacyjne) ograniczenia poznawcze związane, na przykład, z niską pojemnością pamięci roboczej. Interesujące byłoby także sprawdzenie do jakiego stopnia ten spodziewany mechanizm kompensacyjny działa, co wymaga zwrócenia uwagi na dynamikę procesów poznawczych i motywacyjnych. Oczekujemy, że uda się także pokazać, iż motywacja do domykania poznawczego wydatnie umniejsza możliwości poznawcze związane z wysoką pojemnością pamięci roboczej, co uwidoczni się w niższym poziomie działania. Pozwoli to lepiej zrozumieć naturę samej potrzeby poznawczego domknięcia (dyspozycyjnej i wzbudzanej sytuacyjnie), co w świetle wiedzy na temat jej związków z funkcjonowaniem społecznym wydaje się istotne. […]
Oczywiście zastanawiam się podczas tego szperania, wwiercania się w jakiś dawno dostrzeżony wątek, potem zarzucony/zapomniany/uśpiony, a następnie ponownie rozpatrywany… zastanawiam się, czy i ja w takim momencie w niebezpieczny nurt owego „domykania” nie wpadam. Wciska się, wysącza mi się tu kolejny wątek, który uzmysłowiłem sobie już dawno, dawno temu i jeszcze dawniej, bo jako dzieciak – a chodzi o „autocenzurę”. Na pewno były to czasy „podstawówki”, zakładam że okres VI-VII klasy. Ciągnęło się to i przez okres szkoły średniej. Mawiałem sobie wówczas, podczas tych ulubionych rozmów z samym sobą, aby czynić tak, także pisania listów to dotyczyło, aby potem tego się nie wstydzić ani nie wypierać. A może chodziło o to, aby nie wstydzić się potem tego, co się uczyniło, co wypowiedziało – zapewne na to samo wychodzi. Do dzisiaj nie „domknąłem” tego problemu, czyli nie dokonałem jednoznacznej oceny, na ile czyny moje i słowa były odzwierciedleniem mojego „prawdziwego” wnętrza, na ile zaś właśnie autocenzurowania w momencie ich spontanicznego pojawiania się. Czyli czy efekt (czyn, słowo) nie był skażony pewnego rodzaju „poskramianiem” siebie.
Gdzieś dzisiaj było… czytałem… że jednak owo „domknięcie” ułatwia podejmowanie decyzji, upraszcza życie, czyni je mniej skomplikowanym… dokonując pewnych ocen na stałe, stawiając pewne zjawiska, ale także i ludzi w utworzonym przez siebie szeregu (na drabinie hierarchii) nie musimy dokonywać żadnych dalszych ocen, rozważań – czyli mamy zadanie, mamy wypowiedzieć słowo czy sąd, „naciskamy” odpowiedni guzik i już. Ponownie docieram do źródła cytatu:
Kolejną specyficznie ludzką motywacją jest motywacja epistemiczna związana z funkcjonowaniem intelektualnym i poszukiwaniem informacji i wiedzy. Teoria motywacji epistemicznej zakłada, że proces zdobywania wiedzy składa się z dwóch faz: z poszukiwania informacji i z utrwalenia sądów, przekonań, wiedzy. W pierwszej fazie umysł charakteryzuje się otwartością i poszukiwaniem informacji. W drugiej fazie następuje zamknięcie i konserwacja wiedzy. Liczne wyniki wskazywały, że ludzie różnią się miedzy sobą tym na ile są zmotywowani do zdobywania informacji i wiedzy. Niektórzy przed wydaniem sądu zastanawiają się, poszukują informacji, rozważają różne punkty widzenia itd. Inni w miarę szybko dochodzą do swoich sądów i przekonań nie interesując się przy tym nowymi informacjami jakie mogli by uzyskać.
Czyli mały optymizm o poranku zapanował w moich czterech ścianach, gdy znalazłem również i krytyczne uwagi na temat owego domykania.
Ale chwilka jeszcze z tą Gestaltpsychologie, czyli z psychologią postaci, często spotykam określenie psychologia Gestalt… mnie kojarzy się to zaraz z tym naszym dziwotworem słownym „Kinder niespodzianka”, ale jeżeli tak musi być to tak jest (nawet jeżeli nie musiałoby być).
Koncepcja Terapii Gestalt
Fritz Pearls miał […] gruntowne wykształcenie medyczne i psychologiczne. […] Z psychologii postaci Wertheimera, Kohlera i Koffki Perls przejął prawa percepcji dotyczące figury i tła. Za doniosłe i znaczące uznał to, że w otaczającej rzeczywistości (tło) człowiek dostrzega jedynie niektóre jej elementy i nieświadomie formuje je w figury. Z tego powodu w danej sytuacji różne osoby subiektywnie dostrzegają inne jej fragmenty i przeżywają je w sobie właściwy sposób. Perls’a zainteresowało to zjawisko i dociekał z jakiego powodu dana osoba spostrzega właśnie to a nie co innego i z jakiego powodu wywołuje to w niej takie a nie inne przeżycia. Za znaczące uznał również zjawisko samoistnego domykania się figury, gdy brakuje w niej jakiegoś elementu, tudzież tendencję do dokańczania niedomkniętych sytuacji (zjawisko opisane przez Blumę Zeigarnik). Te cechy i możliwości ludzkiej psychiki stały się jednym z ważniejszych filarów terapii Gestalt. Pearls, tworząc koncepcję i metodę terapii Gestalt, przesunął akcenty w powyżej opisywanych zjawiskach z percepcji poznawczej na emocje i przeżycia. Interesowało go przy tym nie tylko spostrzeganie przez człowieka swojego otoczenia ale również swojej wewnętrznej rzeczywistości psychicznej: to, jakie figury wyłaniają się w świadomości człowieka na jego własny temat, które z jego wcześniejszych doświadczeń domagają się domknięcia czy dokończenia oraz jak to się objawia. http://www.gestalt.com.pl/?op=1&kat=5&pdk=84
Domykać czy nie domykać? A może i jedno i drugie? Chirurg patrzy na zdjęcie rentgenowskie kończyny, widzi przemieszczenia kości i bez większego a nawet żadnego wahania „domyka” diagnozę i podejmuje metodę leczenia (gips, operacja). W przypadku internisty diagnoza nie będzie już taka łatwa, zalecany sposób leczenia także nie – przecież nawet „głupi” katar może mieć różne podłoża. Nauczyciele, szkolni pedagodzy i psycholodzy – ci raczej powinni się wystrzegać wydawanych na chybcika opinii, być może szczególnie młodzi, którzy posiadają głównie książkową wiedzę. Zaraz jednak przypomina mi się opinia wybitnego psychiatry (ale zarazem lekarza, naukowca, humanisty i filozofa) Antoniego Kępińskiego na jednej z pierwszych kart jego „Psychopatii”:
Człowiek wyraża się swoim ruchem, ruchem – w formie najszerszej obejmującym wszelkie postacie zewnętrznego zachowania się człowieka, a więc postawę, mimikę, sposób wysławiania się, sposób ubierania się itp. Doświadczony psychiatra czy psycholog psychiczny nieraz na podstawie tylko obserwacji postawy ciała, mimiki, tonu głosu, sposobu ubierania się potrafi bardzo trafnie scharakteryzować danego człowieka i nierzadko ta klasyfikacja, dokonana na pierwszy rzut oka, jest znacznie lepsza niż klasyfikacja tzw. naukowa, oparta na baterii rozmaitych psychologicznych testów osobowości. Testy te nie są jednak pozbawione znaczenia; często zwracają one uwagę na cechy osobowości wymykające się spod bezpośredniej obserwacji. W codziennej pracy praktyczniejsza jest jednak klasyfikacja „na pierwszy rzut oka”.
20 sierpnia 2013

intuicyjne żachnięcie na "domykanie"

Obrona siebie i przed sobą (Milena Karlińska – Charaktery, luty 2003) - Poczułem w pewnej chwili lekki „niepokój”... W podobny nastrój wprawiły mnie jedne z wcześniejszych „Charakterów”, które poświęcone były manipulowaniu. Być może słowo „niepokój” nie jest tu właściwie dobrane, wiem jednak, że „zadziałało” we mnie „coś”, czego wynikiem było „żachnięcie”. Najpierw żacham się, a ponieważ momenty żachnięć bywają punktem zaczepienia do dalszych refleksji nad sobą, przyłapuję więc siebie „na gorącym uczynku”, na gorąco przejaw żachnięcia chwytam, czynię to nawet chętnie, nawet już nie wiedząc, na ile to chwytanie świadome jest, na ile zaś nieświadome. Za swoimi tworami słownymi nie przepadam, czynię to jednak po części z przekory, jako że większość słów zawłaszczonych zostało przez naukę, czyniąc z nich naukowe pojęcia, szerokie pojęcia, do tego nawet stopnia, że zwykłemu śmiertelnikowi nie pozostaje już nic... "prawie nic", gdyż pozostały mu jeszcze gesty, mimika, niewyrażone w słowach myśli. Wiem, przejaskrawiam... wiem także, że i dla mnie nie ma „pustych” słów, i że mi w nich nie tylko o ich znaczenie chodzi (gdy ich używam), ale i o to, że po prostu z czegoś wynikają, że zarazem w nich (w ich znaczeniu) już zaczątek czegoś jest, co z nich, czy w związku z nimi, za chwilę wyniknie.
Naprawdę jak jest, nie wie nikt - Do gustu przypadł mi ten artykuł, szczególnie zaś w „chwili”, gdy mowa jest o zjawisku potrzeby „domykania procesu poznawczego”. Otwieranie czegoś już domkniętego, czyli ciągłe odmykanie, a w rezultacie... raczej ciągłe „niedomykanie” – za czymś takim bym się opowiadał, jeśli nawet na chwilę do obsesyjnej części rodzaju ludzkiego bym się zaszufladkował, bo i ja także podczas przechodzenia przez ulicę – bywa – rozglądam się bez końca...
Na dobrą sprawę (czyli w sumie na niedobrą), nas samych najmniej znamy my sami, lecz ostatecznie bliższa ciału wydaje się obrona „siebie przed innymi” – nawet, gdyby przyszło nam z pomocy owych innych korzystać, z ich doświadczenia i fachowości. Oczywiście pierwszą rzeczą jest poznać owe mechanizmy obronne... może nie tyle poznać, co zdawać sobie sprawę z ich istnienia, mieć to na uwadze, czyli do owej metody powracam, tj. do moich żachnięć, których źródeł poszukuję przede wszystkim w sobie, najpierw w sobie, gdyż jeśli już coś mnie porusza, chciałbym wiedzieć: „dlaczego?”.
Zapewne uzasadnione jest „niedomykanie” obszarów rozmyślań, które dotyczą dwóch przynamniej rzeczywistości, w jakich żyjemy. Bronimy się przed innymi (ludźmi), którzy stwarzają nam zagrożenie, a jednocześnie bronimy się przed docieraniem do siebie samych, zwodzimy siebie samych, ponieważ w sumie i tak jesteśmy pod pręgierzem „panowania” różnorodnych norm, obyczajów, zasad itp. W efekcie (i w afekcie) nie nasza natura „nas ocenia”, lecz drzemiąca w nas społeczność, „społeczna część” naszego „ja”. Chcemy być sobą, ale jednocześnie owe przejawy „bycia sobą” konfrontujemy z tym, co by o nas powiedzieli inni – dochodzi do paradoksu (smutnego), gdy nasze opinie i sądy wypowiadane są przez nas tylko „na użytek zewnętrzny” (pod kogoś). Wypowiadamy w „towarzystwie” słowa, zdania, które niby to naszymi przekonaniami są, lecz „wypowiedzi” te podporządkowane bywają pewnemu scenariuszowi... Mówimy jedno a myślimy drugie. Jeden paradoks rodzić może następny: w jakimś gronie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że uczestniczą w farsie. Każdy z grona wie, że „gra teatr”, wie także, że inni czynią to samo, i że ci inni także zdają sobie sprawę z własnej gry...
Strategia kształtowania silnej woli - „Chodziło mi po głowie”, niemalże „na końcu języka” miałem coś, co pojawiło się podczas tych moich refleksji, potem umknęło, ale wreszcie mam... W styczniowym numerze to było, w „Weź się za język”, Strategia kształtowania silnej woli, a w niej: podzielenie celu „na mniejsze, bo duży cel przytłacza, obezwładnia, zniechęca”. Niestety, brak mi takiej strategii. Ma to zapewne związek z ową tkwiącą we mnie tendencją to „niedomykania”... Bo czyż nie uczy nas życie, że domykanie ważnych spraw bywa często zamykaniem się „przed” czymś? Jednak po pewnym czasie, niejako „kuchennymi drzwiami”, ponownie docieramy do owych zamkniętych spraw, aby je odemknąć, często jednak po to jedynie, aby je znowu zamknąć, przy czym oczywiście dostrzegam różnicę między „zamykaniem się w sobie” a „domykaniem procesu poznawczego”, chociaż jedno z drugim pozostaje zapewne w ścisłym związku – mam tutaj na myśli także naukę, która naucza, ale bynajmniej nie tzw. nauki ścisłe mam tu na uwadze.
Myśli (moje, teraz) powracają do problemu roli nieświadomości w naszym działaniu (myśleniu). Jak to się ma do naszych postaw wychowawczych? Skoro wiemy, że o tak wielu sprawach jeszcze nie wiemy, że trudne są do nazwania zjawiska psychiczne, które zachodzą w każdym z nas... a więc jak ów stan wiedzy, także niewiedzy, sprzyjać może uzmysłowieniu nam sobie, że jednak możemy się mylić, gdy występując w roli np. wychowawcy uzurpujemy sobie prawo do tego, że przede wszystkim my, dorośli, wiemy najlepiej, jakie to podświadome (także świadome) procesy psychiczne rozgrywają się w młodym człowieku, w dziecku. Trudno jest mi rozmyślać o kontaktach na linii dorosły-dziecko, nie „zapędzając” się jednocześnie w ferworze tych rozmyślań aż do źródeł, czyli do problemu „natury ludzkiej”. I oczywiście jak bumerang przy takim postawieniu sprawy powraca pytanie, które nie tyle istoty natury człowieka dotyczy, ile: która z „natur” w dorosłym dominuje, czy też którą z nich ów dorosły reprezentuje – „rzeczywistą” czy „wykoncypowaną”, a może: w jakim stopniu jedną, a w jakim drugą? Są to dla mnie, wbrew pozorom, pytania natury praktycznej, na które – w części – uzyskujemy odpowiedzi, gdy zastanawiamy się, jaka w danym układzie wychowawczym panuje atmosfera. Jeśli w swojej filozofii wychowania zastanawiamy się przede wszystkim nad tym, czy też od tego wychodzimy, jaki wychowanek (według naszych, osobistych kryteriów) ma BYĆ, a nie jaki JEST i co w nim drzemie, to czy nie kłóci się to z naukową wiedzą, zgodnie z którą nie tylko nie wiemy do końca, jacy jesteśmy, ale – zgodnie z którą – wiemy także, że bardzo różni jesteśmy. A zarazem chcemy ulepiać innych na własną modłę.