wtorek, 10 stycznia 2017

Na starość wychodzi szydło z worka

01.01.2017
Pomyślało mi się nie tak niedawno, że starości należy uczyć się za młodu. Prawie nonsens. Teraz pomyślało mi się nieco inaczej: starość wykuwa się za młodu. Czyli nie ma już tutaj elementu uczenia się, a więc jakichś świadomych zabiegów samowychowawczych, gdyż w owym „się” chodzi raczej o „Się” w heideggerowskim rozumieniu. Czyli – słowami Martina Heideggera – zamiast „Ja robię”, „Ja dokonałem” – robienie tak, jak się to robi… Upadek w Się. Temat na dłuższe „opowiadanie”.
Tak więc nie o pracę nad sobą w tej młodości tutaj teraz chodzi, lecz o niejako bezwiedne się‑stawanie, się-wykuwanie. I jeszcze raz Heidegger: „…jestestwo jako powszednie wspólne bycie jest pod władzą innych. Ono samo nie jest, inni odebrali mu bycie”.
Chciałoby się rzec „umarł w butach”, gdyż człowiek, jak każde stadne zwierzę, jest w tym stadzie zatopiony, od niego uzależniony, jest w sieci czy nawet kajdanach władzy innych. Błędne koło, gdyż każdy od każdego jest uzależniony, czyli co? – nieuzależnionych nie ma? A może owo wołanie o nieuzależnienie jest przysłowiowym głosem wołającego na puszczy (na pustyni)? Czy więc warto kruszyć kopie, walczyć z wiatrakami, jeżeli nieuzależnioność jest raczej wbrew naturze człowieka? Gdyby jednak szło o zwierzęta, to chyba nie warto by było, lecz człowiek… Wyróżnia się tym, że posiadł rozum, że jest świadomy swojego jestestwa, że – wreszcie – jest potencjalnie zdolny do tworzenia wartości, a następnie do życia według tych wartości. No tak, ale życie pokazuje, że ten ostatni postulat należałoby między bajki włożyć.
Wracam do tego wystającego z worka szydła. Wybierałem się na pocztę. Przewidując kolejkę przed okienkami wziąłem z półki zakurzoną, od lat nieruszaną książkę „Starość jako zadanie” autorstwa Kingi Wiśniewskiej‑Roszkowskiej (1989). I już nie tylko pod kątem moich „starych” podopiecznych taka tematyka mnie interesuje, lecz także – o zgrozo! – pod kątem mojej starości, nie tyle aktualnej, lecz tej nieustępliwie kroczącej. A nuż jakiś silny bodziec znajdę, aby na tę przyszłość, zawsze przecież niewiadomą, uzbroić się już teraz, aby spróbować, a przynajmniej połudzić się, starcze niedołęstwo i otępienie umysłowe odsunąć jak najdalej. Głównie o psychikę, może raczej o umysłowość chodzi – o sprawność umysłu. Oczywiście i bez tego „silnego bodźca” mam już swój punkt widzenia na ważność aktywności umysłowej w kontekście sprawności intelektualnej w późnej starości. Nawet nie jest to jedynie „punkt widzenia”, czy jakaś „postawa”, nawet chyba żadna „motywacja”. Jest „to” po prostu zrośnięte za mną… Krótko: jest to część mnie zarówno świadoma, jak i nieświadoma, także nadświadoma czy jeszcze jakoś inaczej to nazywając.
Jakoś trudno mi dobrnąć do tego „szydła”. Powiada się, powiadają ludziska, że na starość człowiek bądź to dziecinnieje, bądź w upierdliwego starca się zmienia, bądź zmienia mu się charakter, np. paskudnieje itp. Ale nie tylko o starych ludzi idzie. Dotyczy to i młodych, np. dwudziestolatków rozpoczynających wspólne życie, przy czym ta wspólność trwa co najmniej kilka lat. W którymś momencie ona do niego, lub on do niej, mówi, jak bardzo się zmienił/zmieniła. Prawie od zawsze, tzn. gdy już z okresu dzieciństwa wyszedłem, żachałem się na takie wyciąganie wniosków. Albowiem wykułem sobie swój wniosek, że tutaj nie o jakąś zasadniczą zmianę charakteru czy osobowości idzie, lecz o wydobywanie się, o wyraźne rozwijanie się tych cech, które niemal od dzieciństwa w tym kimś siedzą, może drzemią, a teraz się wybudzają i dochodzą do głosu. Tutaj też by to „szydło z worka” pasowało, a może nawet już w tym momencie zaczyna wychodzić. „Szydło” jako to, kim dany człek jest rzeczywiście, chociaż do czasu jakby skrycie.
Tak więc czekam na tej poczcie w kolejce, w ostatnim dniu roku, ludziska – jak i ja – jeszcze jakieś pilne przesyłki i opłaty załatwiają. Przede mną ze dwanaście osób, więc jest nieco czasu na poczytanie. Skupiłem się na dwóch wątkach na zaznaczonych niegdyś stronach.
1.      Przy pewnym osłabieniu kory mózgowej w starości – również w przypadkach, gdy do otępienia nie dochodzi – występuje tendencja do uzewnętrzniania się postaw i zachowań, które za młodu były sprawniej kontrolowane, maskowane i modyfikowane. Toteż cechy charakteru i jego wady zaostrzają się i usztywniają, bardziej wychodzą na jaw. Zasadnicza postaw życiowa nie zmienia się, lecz staje się bardziej sztywna i rażąca.
2.      [Starzenie się mózgu] … trzeba podkreślić, że choć w ciągu życia komórki jego obumierają, a nowe się nie tworzą, to jednak mózg posiada zawsze pewien zapas komórek nieczynnych, gdyż nie wszystkie są wykorzystywane. Te nieczynne komórki można pobudzić do działania przez wytrwałe ćwiczenia. Tym się np. tłumaczy, że nawet starzec po udarze mózgu może swą porażoną rękę i nogę w znacznym stopniu usprawnić przez systematyczne rehabilitacyjne wysiłki. Czynność komórek obumarłych przejmują wtedy – przynajmniej częściowo – inne, zapasowe komórki.
W pierwszym przypadku „naprawa”, „zmiana” nie jest prosta, ani łatwa, może nawet wręcz niemożliwa. Zmiana musiałaby wynikać z własnej, czyli nieprzymuszonej z zewnątrz, chęci osoby starej. No i oczywiście osoba taka musiałaby zdawać sobie sprawę z uciążliwości charakteru, ale przede wszystkim dla niej samej, gdyż najbliższe otoczenie raczej jej nie interesuje. Ona właściwie tych spraw nie dostrzega. Jest jaka jest, i nawet jeśli czasem jest jej z tym źle, to i tak jest jej dobrze, bo jest sobą. Najtrudniejszą rolę mają najbliżsi, opiekunowie. Jest to dla nich orzech tak twardy, że wręcz nie do zgryzienia.
Zapewne drugi przypadek jest bardziej realny do realizacji. Jednak nie każdy stary człowiek chce, ma siłę, aby go umysłowo gimnastykować. Zależy to także od tego pierwszego „przypadku”. Jednemu wystarcza, czy raczej nie może wznieść się ponad bezczynność i tumiwisizm, ponad np. bezmyślne wpatrywanie się w ekran telewizora, pomimo sprawności fizycznej, w tym manualnej. Jest jednak sporo osób starszych i starych, które niejako z rozpędu są aktywne psychicznie i fizycznie, a jeżeli zdrowie fizyczne szwankuje, to aktywne jedynie psychicznie. W tych przypadkach przejawiają się intensywnie owe „postawy i zachowania, które były za młodu”, lecz – w przeciwieństwie do pierwszego „przypadku” – pozytywne.
Oczywiście podczas takiego szufladkowego podejścia do problemu ludzi starych można zagubić konkretną osobę. Każda jest inna ze swoistymi dla niej objawami postępującej starości. Nie ma klucza/wytrycha, który by pasował do dwóch osób.

Ostatnie widzenie z gasnącym życiem

31.12.2016
Przez miesiąc odwiedzałem „dziadka” (97 lat) od poniedziałku do piątku, aby podgrzać przygotowany przez jego wnuczkę obiad, aby porozmawiać oraz czasem rozwiązywać z nim proste testy skopiowane z Internetu przez jego wnuczkę. Rozmawialiśmy o jego ulubionym ogródku, o kwiatach, o niewykopanych jeszcze georginiach. Mówiłem, że na wiosnę sobie w ogródku posiedzimy. Raz odpowiedział coś w tym stylu, że w ogródku to on raczej jedynie może być pochowany, że nie dożyje. Wnuczka odwiedzała go rano, chyba na zmianę z jej bratem, aby podać mu śniadanie i leki. Potem zostawał sam. Ja przychodziłem o 14-tej na dwie godziny. Wnuczka, pielęgniarka, przychodziła jeszcze przed wieczorem, po pracy – kolacja, leki itp.
Dziadek poruszał się drobnymi kroczkami, o lasce w jednej ręce, drugą przytrzymując się mebli. Gdy dzwoniłem u drzwi, musiałem ze 2-3 minuty czekać, aż mi je otworzy. Uchylał drzwi, ja pytałem, czy mnie poznaje. Po kilku dniach zaczął poznawać, po głosie, następnie po twarzy, a może jednocześnie po głosie i twarzy. W piecu było napalone. Palił sam. W węglarce miał przygotowany węgiel i drewienka oraz gazety na rozpałkę.
Gdy pierwszego dnia wnuczka zaznajamiała mnie z mieszkaniem, głównie z kuchnią, w łazience powiedziała, że zdarza się dziadkowi czasem zabrudzić podłogę. Znam to z okresu opieki nad moją mamą, której ze 2-3 razy to się zdarzyło. Mówił cicho i powoli. Wspominał, pamiętał w miarę dokładnie szczegóły z dzieciństwa i młodzieńczości. Matka chyba wyjechała do Niemiec „za chlebem”. Wychowywany był przez „dziadków”. Mieszkali na wsi, tam też chyba się urodził.
Już tutaj, w Sopocie, opiekował się przez chyba siedem lat swoją żoną, chorą na Alzheimera. Po jej śmierci, gdy już niedołężniał, zaczęła opiekować się nim wnuczka. I jak to często w rodzinach bywa, cały ciężar opieki spadł na nią. Trwało to sześć lat.
W czwartek i piątek, po miesiącu mojego odwiedzania go, zaczął narzekać na złe samopoczucie w okolicach brzucha. W piątek już nie chciał jeść. Z wnuczką telefonicznie ustaliliśmy, że nie podam mu obiadu, a jedynie picie. Gdy po raz drugi „popędził” do toalety, stanął przy muszli oparłszy się o umywalkę i płaczliwym cichym głosem powiedział: „nie zdążyłem”. Zdjęliśmy spodnie, z majtek wypadła „zawartość”. Zaproponowałem, że obmyję go pod prysznicem, ale nie chciał. Moczył gąbkę i się obcierał, pośladki i nogi. Prawie płakał, mówił, że się wstydzi, że mu głupio przed samym sobą. Uspokajałem go, łagodziłem. Poszliśmy do pokoju. Przygotowałem majtki, spodnie. Przyniosłem miskę z wodą i gąbką doczyszczałem nogi.
Wieczorem dzwoni do mnie wnuczka i mówi, że dziadek jest w szpitalu. Trzy lata temu, albo jeszcze dawniej, był w szpitalu z powodu woreczka żółciowego. Teraz też chodziło o ten woreczek. Przeszedł zabieg. Przez trzy tygodnie wnuczka odwiedzała go w szpitalu po pracy. Ponoć jeszcze zapalenie płuc się pojawiło. No i że to rak był w tym woreczku. Wnuczka wraz z jej bratem wymalowali dziadka pokój, kupili nowe meble – „nowy” pokój czekał na dziadka.
Dwa dni temu wnuczka zaproponowała mi, abyśmy razem pojechali do szpitala. Już wcześniej o tym myślałem, ale jakoś nie było okazji. Dziadek mówił niewyraźnie. Głównie, że umiera, że boli, że chce pić. Co rusz zbierało mu się na płacz. Podłączony do sieci kabelków i wężyków, napowietrzany rurkami przez nos, aparatura cały czas wyświetla różne parametry. Nogi i ręce grubsze od moich – bardzo nawodnione. Doktorzy zmienili przy nas opatrunek na brzuchu, gdyż cały był od żółci. Gdy odkryli ranę, odwróciłem się, bo czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Dali lek przeciwbólowy, zapewne morfinkę. Dziadek się uspokoił, zaczął przysypiać. Jednak co rusz otwierał oczy, ale wyglądało to tak, jak by z otwartymi oczami spał. Siedziałem, patrzyłem na to leżące „ciało”. „A jeszcze trzy tygodnie temu sam palił w piecu” – jakże szybko to poszło?! Nad niedolą i boleściami starego chorego człowieka rozmyślałem. Także o sobie, aby na starość takie coś mnie ominęło. Ale tego nie wie nikt. Kolejny mój podopieczny, któremu towarzyszyłem w jego ostatnich dniach. A odchodzili i młodsi od niego (65, 85-88 lat). Planowali spokojną i ciekawą starość, gdy nagle dopadała ich choroba – oślepnięcie, cukrzyca i amputacja nogi, niewydolność serca, niedołężność, otępienie. Tak, tego nie wie nikt. Pożegnaliśmy się z dziadkiem po przeszło trzech godzinach pobytu, ok. 19.30. Wnuczka rozmyślała o hospicjum, gdyż lekarze już nic nie mogli zrobić poza stosowaniem środków przeciwbólowych. W sumie „wyrok” zapadł.
Na drugi dzień, załatwiałem sprawy w mieście, szedłem chodnikiem, wpada sms od wnuczki: „Dziadek zmarł o 12.35”. Jednak najpierw rano poinformowałem moją szefową o stanie pana Jana, czyli zdałem relację z pobytu w szpitalu w poprzednim dniu, teraz przekazałem jej telefonicznie tę smutną wiadomość. Zaszkliły mi się oczy.