https://www.youtube.com/user/sliwinskiwlodek/videos
sobota, 14 stycznia 2017
Przyroda, głównie sopocka, na moich filmikach
wtorek, 10 stycznia 2017
Na starość wychodzi szydło z worka
01.01.2017
Pomyślało mi się nie tak
niedawno, że starości należy uczyć się za młodu. Prawie nonsens. Teraz
pomyślało mi się nieco inaczej: starość wykuwa się za młodu. Czyli nie ma już
tutaj elementu uczenia się, a więc jakichś świadomych zabiegów
samowychowawczych, gdyż w owym „się” chodzi raczej o „Się” w
heideggerowskim rozumieniu. Czyli – słowami Martina Heideggera – zamiast „Ja robię”, „Ja dokonałem” –
robienie tak, jak się to robi… Upadek w Się. Temat na dłuższe „opowiadanie”.
Tak więc nie o pracę nad
sobą w tej młodości tutaj teraz chodzi, lecz o niejako bezwiedne się‑stawanie,
się-wykuwanie. I jeszcze raz Heidegger: „…jestestwo jako powszednie wspólne
bycie jest pod władzą innych. Ono samo nie jest, inni odebrali mu bycie”.
Chciałoby się rzec „umarł
w butach”, gdyż człowiek, jak każde stadne zwierzę, jest w tym stadzie
zatopiony, od niego uzależniony, jest w sieci czy nawet kajdanach władzy
innych. Błędne koło, gdyż każdy od każdego jest uzależniony, czyli co? –
nieuzależnionych nie ma? A może owo wołanie o nieuzależnienie jest
przysłowiowym głosem wołającego na puszczy (na pustyni)? Czy więc warto
kruszyć kopie, walczyć z wiatrakami, jeżeli nieuzależnioność
jest raczej wbrew naturze człowieka? Gdyby jednak szło o zwierzęta, to chyba
nie warto by było, lecz człowiek… Wyróżnia się tym, że posiadł rozum, że
jest świadomy swojego jestestwa, że – wreszcie – jest potencjalnie zdolny do
tworzenia wartości, a następnie do życia według tych wartości. No tak, ale
życie pokazuje, że ten ostatni postulat należałoby między bajki włożyć.
Wracam do tego wystającego
z worka szydła. Wybierałem się na pocztę. Przewidując kolejkę przed okienkami
wziąłem z półki zakurzoną, od lat nieruszaną książkę „Starość jako zadanie”
autorstwa Kingi Wiśniewskiej‑Roszkowskiej (1989). I już nie tylko pod kątem
moich „starych” podopiecznych taka tematyka mnie interesuje, lecz także – o zgrozo!
– pod kątem mojej starości, nie tyle aktualnej, lecz tej nieustępliwie
kroczącej. A nuż jakiś silny bodziec znajdę, aby na tę przyszłość, zawsze
przecież niewiadomą, uzbroić się już teraz, aby spróbować, a przynajmniej
połudzić się, starcze niedołęstwo i otępienie umysłowe odsunąć jak najdalej.
Głównie o psychikę, może raczej o umysłowość chodzi – o sprawność umysłu.
Oczywiście i bez tego „silnego bodźca” mam już swój punkt widzenia na ważność
aktywności umysłowej w kontekście sprawności intelektualnej w późnej starości.
Nawet nie jest to jedynie „punkt widzenia”, czy jakaś „postawa”, nawet
chyba żadna „motywacja”. Jest „to” po prostu zrośnięte za mną… Krótko:
jest to część mnie zarówno świadoma, jak i nieświadoma, także
nadświadoma czy jeszcze jakoś inaczej to nazywając.
Jakoś trudno mi dobrnąć do
tego „szydła”. Powiada się, powiadają ludziska, że na starość człowiek bądź to
dziecinnieje, bądź w upierdliwego starca się zmienia, bądź zmienia mu się
charakter, np. paskudnieje itp. Ale nie tylko o starych ludzi idzie. Dotyczy to
i młodych, np. dwudziestolatków rozpoczynających wspólne życie, przy czym
ta wspólność trwa co najmniej kilka lat. W którymś momencie ona do niego,
lub on do niej, mówi, jak bardzo się zmienił/zmieniła. Prawie od zawsze, tzn.
gdy już z okresu dzieciństwa wyszedłem, żachałem się na takie wyciąganie
wniosków. Albowiem wykułem sobie swój wniosek, że tutaj nie o jakąś
zasadniczą zmianę charakteru czy osobowości idzie, lecz o wydobywanie się, o
wyraźne rozwijanie się tych cech, które niemal od dzieciństwa w tym kimś
siedzą, może drzemią, a teraz się wybudzają i dochodzą do głosu. Tutaj też by
to „szydło z worka” pasowało, a może nawet już w tym momencie zaczyna
wychodzić. „Szydło” jako to, kim dany człek jest rzeczywiście, chociaż do
czasu jakby skrycie.
Tak więc czekam na tej
poczcie w kolejce, w ostatnim dniu roku, ludziska – jak i ja – jeszcze jakieś
pilne przesyłki i opłaty załatwiają. Przede mną ze dwanaście osób, więc jest
nieco czasu na poczytanie. Skupiłem się na dwóch wątkach na zaznaczonych
niegdyś stronach.
1. Przy
pewnym osłabieniu kory mózgowej w starości – również w przypadkach, gdy do
otępienia nie dochodzi – występuje tendencja do uzewnętrzniania się postaw
i zachowań, które za młodu były sprawniej kontrolowane, maskowane
i modyfikowane. Toteż cechy charakteru i jego wady zaostrzają się i
usztywniają, bardziej wychodzą na jaw. Zasadnicza postaw życiowa nie zmienia
się, lecz staje się bardziej sztywna i rażąca.
2. [Starzenie
się mózgu] … trzeba podkreślić, że choć w ciągu życia komórki jego obumierają,
a nowe się nie tworzą, to jednak mózg posiada zawsze pewien zapas komórek
nieczynnych, gdyż nie wszystkie są wykorzystywane. Te nieczynne komórki można
pobudzić do działania przez wytrwałe ćwiczenia. Tym się np. tłumaczy,
że nawet starzec po udarze mózgu może swą porażoną rękę i nogę w znacznym
stopniu usprawnić przez systematyczne rehabilitacyjne wysiłki. Czynność komórek
obumarłych przejmują wtedy – przynajmniej częściowo – inne, zapasowe komórki.
W pierwszym przypadku „naprawa”, „zmiana” nie jest
prosta, ani łatwa, może nawet wręcz niemożliwa. Zmiana musiałaby wynikać z
własnej, czyli nieprzymuszonej z zewnątrz, chęci osoby starej. No i oczywiście
osoba taka musiałaby zdawać sobie sprawę z uciążliwości charakteru, ale przede
wszystkim dla niej samej, gdyż najbliższe otoczenie raczej jej nie interesuje.
Ona właściwie tych spraw nie dostrzega. Jest jaka jest, i nawet jeśli czasem jest
jej z tym źle, to i tak jest jej dobrze, bo jest sobą. Najtrudniejszą
rolę mają najbliżsi, opiekunowie. Jest to dla nich orzech tak twardy, że wręcz
nie do zgryzienia.
Zapewne drugi przypadek
jest bardziej realny do realizacji. Jednak nie każdy stary człowiek chce, ma
siłę, aby go umysłowo gimnastykować. Zależy to także od tego pierwszego
„przypadku”. Jednemu wystarcza, czy raczej nie może wznieść się ponad
bezczynność i tumiwisizm, ponad np. bezmyślne wpatrywanie się w ekran
telewizora, pomimo sprawności fizycznej, w tym manualnej. Jest jednak sporo
osób starszych i starych, które niejako z rozpędu są aktywne psychicznie i
fizycznie, a jeżeli zdrowie fizyczne szwankuje, to aktywne jedynie
psychicznie. W tych przypadkach przejawiają się intensywnie owe „postawy i zachowania,
które były za młodu”, lecz – w przeciwieństwie do pierwszego „przypadku” –
pozytywne.
Oczywiście podczas takiego
szufladkowego podejścia do problemu ludzi starych można zagubić konkretną
osobę. Każda jest inna ze swoistymi dla niej objawami postępującej starości.
Nie ma klucza/wytrycha, który by pasował do dwóch osób.
Ostatnie widzenie z gasnącym życiem
31.12.2016
Przez miesiąc odwiedzałem „dziadka” (97 lat) od poniedziałku do piątku,
aby podgrzać przygotowany przez jego wnuczkę obiad, aby porozmawiać oraz czasem
rozwiązywać z nim proste testy skopiowane z Internetu przez jego wnuczkę.
Rozmawialiśmy o jego ulubionym ogródku, o kwiatach, o niewykopanych jeszcze
georginiach. Mówiłem, że na wiosnę sobie w ogródku posiedzimy. Raz
odpowiedział coś w tym stylu, że w ogródku to on raczej jedynie może być
pochowany, że nie dożyje. Wnuczka odwiedzała go rano, chyba na zmianę z jej
bratem, aby podać mu śniadanie i leki. Potem zostawał sam. Ja przychodziłem o
14-tej na dwie godziny. Wnuczka, pielęgniarka, przychodziła jeszcze przed
wieczorem, po pracy – kolacja, leki itp.
Dziadek poruszał się drobnymi kroczkami, o lasce w jednej ręce, drugą
przytrzymując się mebli. Gdy dzwoniłem u drzwi, musiałem ze 2-3 minuty czekać,
aż mi je otworzy. Uchylał drzwi, ja pytałem, czy mnie poznaje. Po kilku dniach
zaczął poznawać, po głosie, następnie po twarzy, a może jednocześnie po głosie
i twarzy. W piecu było napalone. Palił sam. W węglarce miał przygotowany
węgiel i drewienka oraz gazety na rozpałkę.
Gdy pierwszego dnia wnuczka zaznajamiała mnie z mieszkaniem, głównie z
kuchnią, w łazience powiedziała, że zdarza się dziadkowi czasem zabrudzić
podłogę. Znam to z okresu opieki nad moją mamą, której ze 2-3 razy to się
zdarzyło. Mówił cicho i powoli. Wspominał, pamiętał w miarę dokładnie szczegóły
z dzieciństwa i młodzieńczości. Matka chyba wyjechała do Niemiec „za chlebem”. Wychowywany
był przez „dziadków”. Mieszkali na wsi, tam też chyba się urodził.
Już tutaj, w Sopocie, opiekował się przez chyba siedem lat swoją żoną,
chorą na Alzheimera. Po jej śmierci, gdy już niedołężniał, zaczęła opiekować
się nim wnuczka. I jak to często w rodzinach bywa, cały ciężar opieki
spadł na nią. Trwało to sześć lat.
W czwartek i piątek, po miesiącu mojego odwiedzania go, zaczął narzekać
na złe samopoczucie w okolicach brzucha. W piątek już nie chciał jeść. Z
wnuczką telefonicznie ustaliliśmy, że nie podam mu obiadu, a jedynie picie. Gdy
po raz drugi „popędził” do toalety, stanął przy muszli oparłszy się o umywalkę
i płaczliwym cichym głosem powiedział: „nie zdążyłem”. Zdjęliśmy spodnie, z
majtek wypadła „zawartość”. Zaproponowałem, że obmyję go pod prysznicem, ale
nie chciał. Moczył gąbkę i się obcierał, pośladki i nogi. Prawie płakał, mówił,
że się wstydzi, że mu głupio przed samym sobą. Uspokajałem go, łagodziłem.
Poszliśmy do pokoju. Przygotowałem majtki, spodnie. Przyniosłem miskę z wodą i
gąbką doczyszczałem nogi.
Wieczorem dzwoni do mnie wnuczka i mówi, że dziadek jest w szpitalu. Trzy
lata temu, albo jeszcze dawniej, był w szpitalu z powodu woreczka żółciowego.
Teraz też chodziło o ten woreczek. Przeszedł zabieg. Przez trzy tygodnie
wnuczka odwiedzała go w szpitalu po pracy. Ponoć jeszcze zapalenie płuc się
pojawiło. No i że to rak był w tym woreczku. Wnuczka wraz z jej bratem
wymalowali dziadka pokój, kupili nowe meble – „nowy” pokój czekał na dziadka.
Dwa dni temu wnuczka zaproponowała mi, abyśmy razem pojechali do
szpitala. Już wcześniej o tym myślałem, ale jakoś nie było okazji. Dziadek
mówił niewyraźnie. Głównie, że umiera, że boli, że chce pić. Co rusz zbierało
mu się na płacz. Podłączony do sieci kabelków i wężyków, napowietrzany
rurkami przez nos, aparatura cały czas wyświetla różne parametry. Nogi i ręce
grubsze od moich – bardzo nawodnione. Doktorzy zmienili przy nas opatrunek na
brzuchu, gdyż cały był od żółci. Gdy odkryli ranę, odwróciłem się, bo czegoś
takiego jeszcze nie widziałem. Dali lek przeciwbólowy, zapewne morfinkę.
Dziadek się uspokoił, zaczął przysypiać. Jednak co rusz otwierał oczy, ale
wyglądało to tak, jak by z otwartymi oczami spał. Siedziałem, patrzyłem na to
leżące „ciało”. „A jeszcze trzy tygodnie temu sam palił w piecu” – jakże szybko
to poszło?! Nad niedolą i boleściami starego chorego człowieka rozmyślałem.
Także o sobie, aby na starość takie coś mnie ominęło. Ale tego nie wie
nikt. Kolejny mój podopieczny, któremu towarzyszyłem w jego ostatnich dniach. A
odchodzili i młodsi od niego (65, 85-88 lat). Planowali spokojną i ciekawą
starość, gdy nagle dopadała ich choroba – oślepnięcie, cukrzyca i amputacja
nogi, niewydolność serca, niedołężność, otępienie. Tak, tego nie wie nikt.
Pożegnaliśmy się z dziadkiem po przeszło trzech godzinach pobytu, ok.
19.30. Wnuczka rozmyślała o hospicjum, gdyż lekarze już nic nie mogli zrobić
poza stosowaniem środków przeciwbólowych. W sumie „wyrok” zapadł.
Na drugi dzień, załatwiałem sprawy w mieście, szedłem chodnikiem, wpada
sms od wnuczki: „Dziadek zmarł o 12.35”. Jednak najpierw rano poinformowałem
moją szefową o stanie pana Jana, czyli zdałem relację z pobytu w szpitalu w poprzednim
dniu, teraz przekazałem jej telefonicznie tę smutną wiadomość. Zaszkliły mi się
oczy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)