niedziela, 22 lutego 2015

zanim matka odejdzie



„Światełko w oknie”
Zerknąłem na datę wykonania zdjęcia: grudzień, 5 tygodni „przed”, tzn. zanim matka odeszła. Wracałem z krótkiego spaceru „od tyłu”, czyli przez maminy ogródek. Przez ogródek mojego dzieciństwa, także dzieciństwa moich dzieci.
Światło w oknie! Za oknem życie. Chore, przygasające, ale przecież Życie! Jakże radosny widok „żyjącego” matką pokoju. „Ogarek” życia. Wyrywałem się na krótkie chwile na plażę w zimowe późne popołudnie przy blasku księżyca, aby już zanim do plaży doszedłem myśleć o powrocie. Szedłem po chwilę odprężenia, ale zaraz dopadał mnie żal, że nie jestem przy matce. Nie lubiła, gdy wychodziłem – jak dziecko pozostawione na chwilę same w pokoju.
To światło w oknie… znaczyło życie – życie matki, nasze życie.
*
Tadeusz Różewicz, „Matka odchodzi”:
„Nigdy nie byłem z Mamą w cukierni, w restauracji, w kawiarni, w teatrze, operze... Ani na koncercie... byłem poetą... Napisałem poemat Opowiadanie o starych kobietach, napisałem wiersz Stara chłopka idzie brzegiem morza... Nie zawiozłem Mamy nad morze... nie usiadłem z nią nad brzegiem, nie przyniosłem muszelki albo bursztynowego kamyczka. Nic... i ona nigdy nie zobaczy morza... i nigdy nie zobaczę jej Twarzy i oczu i uśmiechu kiedy patrzy na morze... poeta. Czy poeta to człowiek, który pisze z suchymi oczami treny, bo musi dobrze widzieć ich formę? Musi całe serce włożyć w to, aby forma była „doskonała”...?”

„Wdzięczny” jestem Różewiczowi za tę „odchodzącą matkę”. Nieco się „podbudowałem”. Żaden kamień z serca mi nie spadł, bo go na nim nie było, gdyż mądry byłem przed szkodą.
Niemiła woń bije od słowa „wdzięczność”.

Sokrates:
Bardziej się ciesz z wyświadczonych drugim,
niż z odebranych dobrodziejstw,
bo za pierwsze masz chwałę,
a drugie wkładają na ciebie ciężar wdzięczności.

Sokrates pragmatycznie podchodzi do sprawy, woli „zapłacić” za uniknięcie ciężaru, obciążając nim jednocześnie „biorcę”. „Najlepszą obroną jest atak”.
A może rzecz w tym, w jaki sposób wyświadcza się komuś dobrodziejstwo, nie zaś to, za pomocą czego to się czyni? Ale czy jest możliwe komuś tak wyświadczyć owo dobrodziejstwo, aby nie czuł on ciężaru wdzięczności, której dobrodziej może oczekiwać? Jeżeli jednak nie oczekuje się za dobrodziejstwo wdzięczności, to skąd bierze się w ogóle coś takiego jak owa wdzięczność jako dług?

„Wdzięczny:
1. «mający serdeczne uczucia dla swego dobroczyńcy, pragnący podziękować i odwzajemnić się za doznane dobro»
2. «pełen wdzięku»
3. «przynoszący dobre wyniki, zadowolenie»
4. «o słuchaczach, widzach: żywo na coś reagujący»
• wdzięcznie • wdzięczność”

Podobnie ze słowem „może” – raz wyraża gdybanie, raz możność. „A może ktoś nie może?”

Z homilii „Wdzięk wdzięczności”:
„Naaman został oczyszczony z trądu, ale Biblia nie mówi nic o jego całkowitym uzdrowieniu. W odróżnieniu od owego Samarytanina, wdzięczność chciał wyrazić materialnie. Tymczasem Samarytanin skupił się tylko na oddaniu chwały Bogu. Elizeusz nie przyjął od Naamana daru, bo nie był on ofiarowany z czystych pobudek. Wdzięczność Naamana była rodzajem zapłaty za usługę charyzmatyczną, a łaski się ani nie sprzedaje, ani jej się nie kupuje, bo nie ma ceny!”

Jednak nie tędy droga do zrozumienia pojęcia „wdzięczność” w jego potocznym znaczeniu, czyli poza znaczeniem biblijnym.
Jakie jest to potoczne rozumienie? Może wystarczyłoby zwykłe szczere „dziękuję”? A „niewdzięcznik” – kto to taki? To ktoś, kto za wyświadczone dobrodziejstwo nie odwdzięczył się „zapłatą”. Jest więc dobrodziejstwo transakcją handlową? Sprzedaż-kupno? A co z „miłością”, czyli oczekiwaniem na jej odwzajemnienie. Kocham kogoś i oczekuję, że ten ktoś również będzie mnie kochał. Bo przecież i tak bywa. Czyli „żądanie” miłości. Czy będąc zakochany w przyrodzie mogę żądać od niej wzajemności? Kocha się i już! – z siebie i dla siebie samego, żadnej wdzięczności ni zapłaty za to nie oczekując.

sobota, 21 lutego 2015

rozchodzone myśli - jak wydeptane kalosze



„Najlepsze myśli są «rozchodzone»
 – całkiem jak wydeptane kalosze”.
Fryderyk Nietzsche

W zamierzchłości mojej, podczas jakichś zajęć w przedszkolu, tworzyliśmy ulepianki z przygotowanej przez wychowawczynie gliny wymieszanej z trocinami. Co ulepialiśmy? – tego nie pamiętam. W pamięci utkwił mi przede wszystkim ten materiał. Podobnie bywa teraz, lecz zamiast gliny i trocin jest myśl i słowo. Niech za glinę posłuży tu „człowiek”, a za trociny „niewidoczność”. Kładę więc przed sobą przygotowaną grudkę mieszanki, czyli zapisuję: „niewidoczność człowieka”. W poczuciu dumy, że udało mi się schwycić myśl, mogę na tym poprzestać, czyli odstawić „materiał” na półkę jak np. jakiś płód w słoju z formaliną. „Gonić króliczka, czy złapać go?” – to Skaldowie. Z kolei Breakuot: „królika trzymać w dłoniach i głaskać dłonią jego sierść.”
Jednak po chwili natykam się na owe «rozchodzone» myśli przyrównane do wydeptanych kaloszy. Ale jeszcze chwilę przed tą chwilą, cały czas posiłkując się „Przygotowaniem do wieczoru autorskiego” Tadeusza Różewicza, wątek o Adamie Mickiewiczu – o „podsumowaniu” całego życia:

Uciec z duszą na listek i jak motyl szukać
Tam domku i gniazdeczka –

Czy to Konrad? Czy Gustaw? Opada „poezja”. Przemawia się głosem ludzkim, przerywanym przez wzruszenie:

Tam, pośród prac i trosk, i wśród zabawy
Uciekam ja. Tam siedzę pod jodłami,
Tam leżę wśród bujnej i wonnej trawy,
Tam pędzę za wróblami, motylami.

Odkryta została przed nim kraina nowej poezji, poezji, za którą kroczy milczenie. Najdoskonalsza i ostateczna forma poezji – jeśli można wierzyć wyznaniom poetów”.

*
Chwila z Adamem Mickiewiczem:

DO SAMOTNOŚCI

Samotności! do ciebie biegę jak do wody
Z codziennych życia upałów;
Z jakąż rozkoszą padam w jasne, czyste chłody
Twych niezgłębionych kryształów.

Nurzam się i wybijam w myślach nad myślami,
Igram z nimi jak z falami,
Aż ostygły, znużony, złożę moje zwłoki –
Choć na chwilę – w sen głęboki.
Tyś mój żywioł: ach, za cóż te jasnych wód szyby
Studzą mi serce, zmysły zaciemiają mrokiem.
I za cóż znowu muszę, na kształt ptaka-ryby.
Wyrywać się w powietrze słońca szukać okiem?

I bez oddechu w górze, bez ciepła na dole,
Równie jestem wygnańcem w oboim żywiole.
*
Niewidoczność milczenia i samotności – naturalny i podstawowy stan bycia z sobą. A na zewnątrz postać. Jak maleńki czubek wielkiej góry lodowej, rosnącej w dół, czyli w głąb oceanu. Lub jak system korzeniowy np. drzewa lub perzu.

Robert Surma w „Filozofii pregreckiej”:
„…ponieważ jesteśmy ssakami naziemnymi, umysł nasz będzie podstawiał wyobrażenia przedmiotów naziemnych. Ryba byłaby skłonna mówić raczej o głębokości prostokąta niż o jego wysokości!”.

Nie będąc rybą mówię o głębi, i to raczej wyobrażając ją sobie niż ją dostrzegając.

Jednak nie smutna to samotność, bo pragniona, radośnie nostalgiczna… Ale na krawędzi, jak na linie nad szczeliną między sobą-dla-siebie a prawie-sobą-jako-kimś-dla-innych. Owa częsta niewidoczność, bliska duszy jak koszula ciału, bywa jak te myśli rozchodzone częstym używaniem. Używane od święta będą uwierać. Można by zapytać, przez „kogo” lub przez „co” bywają te myśli „rozchadzane”? Co jest dla myśli skrytych w niewidocznej części „postaci” – która przecież pusta nie jest – ową „stopą” je wydeptującą?

spieszą się tylko głupcy



Spieszą się tylko głupcy, którzy wierzą,
że gdzieś i po coś można zdążyć.
                         
Halina Poświatowska

Spieszę z zapisaniem mojego odczucia. Cytat w zupełnym oderwaniu od czegokolwiek, w tym od życiorysu autorki. Autorka zmarła młodo, w wieku zaledwie 32 lat, w wyniku choroby serca, której nabawiła się podczas czterodniowego chronienia się w piwnicy w styczniu 1945 roku. Większość swojego życia spędziła w szpitalach i sanatoriach. Młodość, choroba, miłość, zapewne także widmo śmierci, może docenianie wartości przeżyć w danej chwili…
Szperam dalej „w” Poświatowskiej, o tym „spieszeniu się” chcę odnaleźć, czyli skąd ono, trafiam przy okazji na:
„Żyje się tylko chwilę, a czas jest przezroczystą perłą wypełnioną Twoim oddechem.”

Umierać przez lata w tak młodym wieku, mieć codziennie tego świadomość, pomimo jakiejś jednak chyba nadziei – czyż apoteoza miłości i życia nie jest w takiej sytuacji czymś normalnym, zdrowym? Chociaż zarazem tragicznym.
Często na „suche” cytaty trafiam, czyli bez podania ich źródła. Ale jest demokracja. Czyli – gdy o te źródła cytatów chodzi – raczej o czymś „w dobrym tonie” należałoby mówić niż o powinności czy obowiązku. A najlepiej to może do tych cytatów nie sięgać? Chociaż, z drugiej strony, ten czy ów cytat prowokuje do poszperania w twórczości danego autora. A więc najlepiej jest przyjąć zasadę „człowieku nie irytuj się”.

Cytaty o głupcach:

Bertrand Russell: „To smutne, że głupcy są tak pewni siebie, a ludzie mądrzy tak pełni wątpliwości.”

Lew Tołstoj: „Można być mądrym nie przeczytawszy ani jednej książki; wierząc zaś we wszystko, co jest napisane w książkach, nie można nie być głupcem.”

Paulo Coelho: „Mędrzec jest mędrcem tylko dlatego, że kocha. Głupiec zaś jest głupcem, bo wydaje mu się, że miłość zrozumiał.”

Przyśmiech na mej twarzy, raczej jedynie w kąciku ust, się pojawił, a źródłem jego jest coś na kształt żałosności, bo zjawiła się jak ćma przy płomieniu świecy myśl, że mogliby funkcjonować ludzie, którzy mieliby „wykute na blachę” jakieś mądre cytaty i nimi na co dzień by się posługiwali. Dlatego użyło mi się słowo „funkcjonować” zamiast „być”. Ale, z drugiej strony, „być” można np. takim, który dla innych przybiera się/przystraja w szaty, fatałaszki, świecidełka w postaci takich właśnie cytatów. Po nawet nie dłuższym, a jedynie chwilowym zastanowieniu, dochodzę do wniosku, ba, wniosek sam się nasuwa, że jednak tacy osobnicy, z krwi i kości tacy właśnie, otaczają nas jak chmara komarów czy meszków. Lecz teraz już nie o cytaty utworów znanych autorów chodzi, lecz o „zasłyszane”, „bo większość mówi, że…”, „wiadomo, że…” itp.

Ci spieszący się głupcy Poświatowskiej. Czy pośpiech to cecha/domena głupców? Czy gdzieś i po coś zdążając jest się głupcem? Czy mądremu pośpiech nie jest znany? Czy mądry nie chce zdążać dokądś i po coś? Żadne z tak postawionych pytań nie pomoże dotrzeć do emocji, uczuć i myśli Poświatowskiej, jakie w niej się gotowały. Ktoś powie, że nie jest to ważne, bo liczy się jedynie to, co i jak zostało wypowiedziane. Że czyjś życiorys, a konkretnie życiorys pisarza, poety, nie musi być czytelnikowi znany, bo dziełem jest konkretny utwór, jest dziełem skończonym, nie wymagającym „załączników”. Lecz jeżeli utwór jest nasiąknięty, a nawet przesiąknięty przeżyciami autora, to co wtedy? Czy mogę jego przesłanie odnosić np. do mojego życia? Czy mogę wyciągać z niego nauki na temat życia w ogóle? Heraklitejskie panta rhei można traktować jako myśl uniwersalną, nie oglądaną przez pryzmat osobistego życia autora tej myśli, można „klepać” tę myśl jak pusty frazes. Można jednak potraktować ją jako bodziec do osobistej rozgrywki myślowej, do treningu szarych komórek.

Ale co z tym pędem do zdążenia dokądś i po coś? „Zdążyć przed/zanim…” – tak mogę sobie tę myśl tłumaczyć. Bo przecież zapewne nie o negacji dążeń jest tu mowa. O czym więc jest mowa? Być może o niegubieniu z „pola widzenia” „tu i teraz”. Czy jednak ów cel, miejsce lub przedmiot, lub nawet cokolwiek, jakikolwiek cel, do którego tak spieszno owemu głupcowi, musi być oddalony bądź to w czasie, bądź w przestrzeni, lub w jeszcze jakiś inny sposób? Czy nastawienie na „tu i teraz”, w sumie na siebie samego, będącego niejako na służbie emocji i uczuć, nie może być potraktowane jako cel, do którego mi tak bardzo spieszno? Poświatowskiej też chyba było spieszno z powodu choroby i kruchości jej życia, widma rychłego końca życia.

***kto potrafi (Halina Poświatowska)

kto potrafi
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść anegdotę o istnieniu
zgarniam brunatne plastry książek
nasłuchuję brzęczenia słów
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść
nikt nie potrafi

i tylko czasem
naprzeciw słońca
w zmrużonych oczach błysk
chwila roztrącona na tęczę
twarzą w twarz
naprzeciw słońca
w oślepłych oczach
treść niknąca...
na krańcach
miłość śmierć

Wiersze jako bulgot wrzącego kotła emocji rozpostarte na napiętej strunie pomiędzy miłością i życiem a śmiercią. Uroboros przychodzi na myśl – lecz bardziej chyba jako symbol rzeki opływającej Ziemię, nie mającej źródeł, ani ujścia, niż ów wąż pożerający samego siebie i odradzający się z siebie.

Wczytując się w wiersze, ale także w biografię Poświatowskiej, we wspomnienia o niej, przestaje mnie interesować jakieś „uniwersalne pojęcie miłości i śmierci” (jeżeli takie w ogóle istnieje). Dostrzegam jednak, i to bardzo wyraźnie, konkretną kobietę, która – chciałoby się brutalnie rzec – „zaprzedała duszę miłości”. Lub może jedynie poddała się jej silnemu nurtowi. Ona kochała miłość, kochała życie. Życie miłością. Może także i ona się spieszyła, ale inaczej i do czego innego niż ci jej „głupcy”. Spieszyła się, aby zdążyć jak najwięcej z daru życia wchłonąć, zanim to życie przykryje wieczna chmura nieistnienia. Była jak kwiat w momencie między rozkwitaniem a rozkwitem, bo rozkwit wiąże się z przekwitem, także z owocem, które jednak (przekwit i owoc) nie były jej dane, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Chciała zatrzymać czas, być TU I TERAZ, ponieważ JUTRO znaczyło dla niej KONIEC.

***kiedy umrę kochanie
kiedy umrę kochanie
gdy się ze słońcem rozstanę
i będę długim przedmiotem raczej smutnym

czy mnie wtedy przygarniesz
ramionami ogarniesz
i naprawisz co popsuł los okrutny (…)
*
Ignacy Krasicki o spieszności w Panu Podstolim:
„Spieszność, mówił daley, rzadko kiedy na dobre wychodzi, a choć się zdaie przeciwność w sobie zawierać owa maxyma: Spiesz się powoli; dobrze iednak uważana, prawdziwą iest, i wielce zdatną Spieszyć się trzeba do tego, co czynić przynależy ale czynienie powinno bydz z uwagą а przeto bez porywczey nagłości. Człowiek zbytecznie zaprzątniony tém, co ma działać, chwyta się wielu sposobów, wszystkiemi razem chce dóyśdź do zamierzonego celu, a przeto nie dawszy sobie dosyć czasu do wybrania drogi nayprzyzwoitszey, im usilniey dóyśdź pragnie, tym bardzíey błądzi, i od zamierzonego celu oddala się. Wnidźmy w szczególne takowego działania okoliczności: rzadki się takowy podobno znajdzie, któryby albo własném doświadczeniem, albo patrząc na drugich, tey prawdy nie doznał.”

niedziela, 15 lutego 2015

mówię prozą, nie mając o tym żywnego pojęcia?

Nie ufam systematykom i ustępuję im z drogi.
Pożądanie systemu jest brakiem rzetelności.
Fryderyk Nietzsche, Aforyzmy (49)
Wstyd mi duszę poczerwienił. W najgłębszy zakątek czmychnąć chciała jak mysz do dziury, ale to przecież ona sama takim zakątkiem jest – nijak kryjówki żadnej nie wypatrzy. Bo znowu z Papkinem to „mówienie prozą” mi się skojarzyło! Gdzie Rzym, gdzie Krym?!
A przecież to żaden Fredro i jego Papkin, lecz Molière’a „Mieszczanin szlachcicem”, zaś ten zachwycony odkryciem, że prozą mówi, to PAN JOURDAIN.

„Daję słowo, zatem ja już przeszło czterdzieści lat mówię prozą, nie mając o tym żywnego pojęcia!”

Może gdzieś przeczytałem, albo ot, wydumałem – nie pamiętam, wszak dzionek ma się ku końcowi, to zaś zapewne rankiem było. Może nawet dzień wcześniej. Ale chyba jednak gdzieś na jakąś sentencję musiałem się natknąć. Chodzi o zbieranie, może raczej o chwytanie, różnego rodzaju informacji – latami, dziesiątkami lat, można by rzec, że od zawsze. Niby to pod kątem jakiejś konkretnej tematyki – od dzieciństwa poprzez młodzieńczość aż po jesień życia, nawet po tego życia kres. Lecz zamiast zacieśniania się kręgu poszukiwań i zbliżania się do chociażby prób odpowiedzi na stawiane sobie pytania, dzieje się wręcz odwrotnie. Przybywa informacji, przede wszystkim zaś tabuny myśli rozpierzchają się aż za horyzont – umysł pęka w szwach. Ale – na szczęście – następuje w którymś momencie katartyczne olśnienie: nie zamkniesz, nie skujesz kajdanami formułek i definicji czegoś nieskończonego, całości, która jest nieskończona. I tak krok po kroku, opisu których sobie oszczędzę, doszedłem do sformułowania „całościowanie nieskończoności”. Natychmiast zerkam do internetowej ściągi, gdyż nie ufam zanadto moim słowotworom, także sensom nadawanym wedle mojej logiki słowom funkcjonującym w obiegu, w szczególności w nauce.

„Holizm (od gr. holos – całość) – pogląd (przeciwstawny redukcjonizmowi), według którego wszelkie zjawiska tworzą układy całościowe, podlegające swoistym prawidłowościom, których nie można wywnioskować na podstawie wiedzy o prawidłowościach rządzących ich składnikami.”

I natychmiast przedkrzyk pręży się do zadufałego okrzyku, że – w stylu tego mieszczanina – nie wiedząc o tym, wpadłem sam z siebie na trop holizmu, a że to termin filozoficzny jest, ochami i achami zamierzałem mą próżność pogłaskać. Zaraz jednak – pomny wielu doświadczeń, osobistych – ściągam cugle euforii, gdyż na pojęciach naukowych, jedynie zasłyszanych, może laik przejechać się jak dłoń tonącego po brzytwie. Bo cóż oznacza w definicji „układ całościowy”? Czy znaczy to, że jego granice zostały wyznaczone? Przez kogo? Na bazie jakiej filozofii? Jednak wbrew rozsądkowi, czyli spokój sobie mącąc, wertuję ściągę dalej:
„Medycyna holistyczna to termin określający podejście do uzdrowienia pacjenta i jego życia w wymiarze fizycznym, emocjonalnym, mentalnym i duchowym.”

Zgoda – bo cóż innego mogę rzec. Ale czy jest ten pacjent „układem całościowym”, czy może jest częścią jakiegoś kolejnego „układu całościowego”? Emocjonalność, mentalność, duchowość – skąd one, z jakim nadrzędnym „układem całościowym” są związane?
*
NAD BRAMĄ MEGO DOMU
Dom na mieszkanie własny mam,
W niczym nie biegłem w cudzy ślad,
‑ Każdego mistrza-m wyśmiał rad,
Który nie wyśmiał siebie sam.
Fryderyk Nietzsche, Aforyzmy

wtorek, 3 lutego 2015

nawrót niewstydu płciowości


Słoneczny poranek. Na zachodzie, ponad lasami, błękitno-białochmurność, łaciatość. „Niepodobność” dni, np. skrajność stanów pogody, nie musi oznaczać drastycznej zmienności nastrojów. Można mieć dół za dołem, depresję, albo wzloty i uniesienia – jednak to samo nie znaczy tak samo. Każdego dnia zarówno zachwyt, jak i rozpacz mogą mieć inny smak. Czy zawsze? Tu można – jak robię to teraz – sobie gdybać, „wiersze pisać”, tworzyć teorie… Też właśnie w zależności od nastroju w danej chwili. Ale, z kolei, jakiś określony kierunek myślenia, „kierunek emocjonalny” pozostaje. Czy to w złości, czy w radości – nasze enigmatyczne „ja” pozostaje niezmienne.

Wydumałem słowo dla określenia przemyśleń/rozmyślań, które nachodzą mnie w związku z odwiedzinami w „Domu” powszechnie kojarzonym z „domem pogodnej starości”. Owo wydumane słowo to niewstyd, a w ślad za nim „nawrót niewstydu” – nie mylić z „powrotem do niewstydu. W przypadku niewstydu nie wraca się do niego świadomie, z wyboru, lecz to on, ów niewstyd zjawia się jakby niezależnie od nas. Istniejące słowo „bezwstyd” odbieram jako coś innego, dlatego wystrugałem ten niewstyd.

Wstęp wyszedł nieco zakręcony, ale tak bywa (u mnie) w przypadku wątków o głęboko skrytych dnach. „Jednym słowem”, a więc w kilku lakonicznych zdaniach, trudno jest myśli nawet chociażby zatytułować, podać tak jak np. w restauracyjnym menu nazwę „potrawy”. Ino ten niewstyd przychodzi mi na myśl. Ale to i tak jest za słabe określenie. Być może nawet nieodpowiednie czy niewłaściwe. Słowo, niekoniecznie wydziwione, bo także nawet każde „najpotoczniejsze”, skierowuje odbiorcę tego słowa na pewien tor myślenia, lecz niekoniecznie na ten tor, z jakim używający tego słowa (czyli teraz ja) sobie to słowo skojarzył, sobie sytuację w słowo przybrał, przystroił. Weźmy tę „miłość” czy „nienawiść”, o których wszyscy wszystko wiedzą – a jednak każdy w worku doświadczeń dźwiga inny sens tych słów.

Ten niewstyd. Dotyczy i kobiet i mężczyzn. Chociaż przede wszystkim w związku z widokiem kobiet w owym „Domu” mi się pojawił. Najpierw refleksja dotyczyła kobiet, a dopiero po czasie dotarło do mnie, że przecież i do przebywających tam mężczyzn to się odnosi. Nie zapominam, nie, nie zapominam o tym, że jest to odczucie obserwatora, czyli że mogą to być takie sobie wydumania. Może jednak chociaż troszkę drasnę nimi zjawisko – niech na razie tak pozostanie – niewstydu.

Chodzi o ową płeć, płciowość… o atrybut płciowości… o ten „rynsztunek… o to „coś”, co „trzęsie posadami świata”. Na chwilę powiążę to ze słowem seks. Czyli nie o jego fizjologiczność czy mechaniczność teraz chodzi, lecz – mówiąc wprost – o różnorodne manipulacje za jego pomocą.

Jednak mówiąc o „powrocie” muszę spróbować dotrzeć do momentu, w którym ów niewstyd był na porządku dziennym, czyli zanim atrybut płciowości doszedł do władzy. Oczywiście o pojedynczego człowieka idzie, nie zaś o jakieś prądy, kierunki, filozofie itp. Będzie to okres dzieciństwa do jakiegoś momentu, czyli chyba do takiego, od którego dziecko „samo z siebie”, a może w wyniku przyjętych norm otoczenia, zaczyna zakrywać swoje „wdzięki”. Na przykład mała dziewczynka zakładająca stanik na swoje ledwo widoczne „piegi”, czy zasłaniająca je dłońmi, okraszając to konglomeratem min, póz i wygibasów ciała niby to mających świadczyć o wstydzie, ale w rzeczywistości mających na celu dumne podkreślanie własnej płciowości. Nie wiedząc jeszcze „po co to ma” już tym gra.

No i przychodzi czas w postaci ekstremalnego zjawiska, wywołanego głównie powaleniem przez chorobę, gdy żadne „gierki” nie wchodzą już w grę. Płciowość staje się zwyczajnym ciałem, ale nadzwyczajnie zdegradowanym znaczeniowo. Jest częścią ciała, które „wyłożone jak na tacy” wymaga podtarcia, obmycia, wysmarowania maścią leczniczą.
*
Przypadkiem wpada mi do ręki „Newsweek”. Są podsumowania roku „z różnej beczki”. Dowiaduję się o bardzo znanej amerykańskiej celebrytce, modelce, aktorce i bizneswoman w jednej osobie. Ponoć „szaleje” jej postać, ale i ona sama, w Internecie, a szczególnie jej wybujałe pośladki.

I niech zjawisko to posłuży tutaj za pewnego rodzaju puentę.