niedziela, 13 lipca 2014

musztarda po obiedzie, czyli upadek z wysokiego konia



O poranku ta „musztarda po obiedzie” mnie naszła. Zgodnie zresztą z zasadą, że wszelkie skojarzenia często tak do siebie się mają jak piernik do wiatraka. A że zgodnie z tym – co już kiedyś dowiodłem, czyli że piernik i wiatrak wiele wspólnego mają – bodziec i reakcja na ten bodziec nawet jeżeli nijak do siebie się mają, to w rzeczywistości mają się do siebie tak jak naczynia połączone, czyli tych naczyń zawartość. Nawet ta musztarda nie spadła sobie jak kasza manna z nieba, chociaż chciałbym, aby tak było, czyli że bez wysiłku umysłowego coś nagle w postaci myśli się pojawia. „Wysiłek” wprawdzie groźnie brzmi, lub co najmniej poważnie, ale jeżeli moment skupienia myśli do działania zaliczyć, wówczas w jakimś sensie, i to niekoniecznie w małopoważnym sensie, myślenie można z wysiłkiem utożsamić. Podobnie z zabawą, która przecież nie jest czynnością bezwysiłkową. Czy jednak istnieje coś bezwysiłkowego, tzn. jakaś czynność, jakieś zdarzenie, jakiś fakt, do zaistnienia którego nie jest potrzebny wysiłek? Jednak gdy patrzę teraz na to słowo, na ów „wy-siłek”, to coraz mniej mi się ono podoba. Kojarzyć się zaczyna np. z „wypierdkiem mamuta”, z „wypadnięciem kozie spod ogona”, z wyrzutkiem, z wymiotem (czyli z wymiocinami); także z czymś wyciśniętym, w sumie z „wysiłkiem na siłę” w znaczeniu przymuszenia się do wysiłku, z wymuszonym wysiłkiem. Czy istnieją słowa o miłym brzmieniu, o miłym wydźwięku? Trzeba by niemałego wysiłku, aby takie znaleźć w słowniku.
Wracam do „musztardy po obiedzie”. Wolę wprawdzie chrzan, ale musztarda tak bardzo zadomowiła się w tym powiedzeniu, z nim się zrosła, że wybrzydzać na nią nie ma sensu ani potrzeby, jako że ona sama w sobie najmniej tu znaczy – znaczy coś jedynie w tym powiedzeniu. Czyli niedosyt, żal, smutek, może i nostalgia – to pierwsze z brzegu słowa, za pomocą których próbuję do tego powiedzenia się dobrać. Mam jeszcze drobne wątpliwości co do tego, czy akurat to powiedzenie oddaje chociażby w przybliżeniu tę mgielną myśl, może raczej ów mgielny nastrój o poranku, który w pośpiechu tą „musztardę po obiedzie” sobie okrasiłem. Okaże się. Chociaż… jeżeli już w tej chwili wątpliwości się zjawiają, znaczyć to musi, że „coś jest na rzeczy”… Nieco żądli to powiedzenie moje ucho/oko. Głównie dlatego, że jest w miarę często (a przy tym mechanicznie) używane, chociaż nie tak często jak np. „kwestia”. Z tym „na rzeczy” jest podobnie jak ze słowem „pieszo”/„piechotą”. Czyli klepie człek na co dzień słowa, nad sensem i znaczeniem których wcale się nie zastanawia. Niemalże od kołyski tak właśnie. Następnie w piaskownicy, potem w przedszkolu, w szkole, w rodzinie do swoich dzieci, także w pracy, także na co dzień wśród kumpli używa się słów jak prostych narzędzi, ale narzędzi, o które się nie dba. Za pomocą słów najczęściej coś się przekazuje – nieważne jest „jak”, bo ważne jest „co”, często w pośpiechu, byle jak, bo skutek jest ważny, nie zaś jakość przekazu. Natychmiast kojarzy mi się to z filmami „strzelankami”, w których najczęściej tylko o wielkie i głośne „łubudu” chodzi. W jakimś stopniu już tutaj, przy tych wspomnianych słowach, owa musztarda mi pasuje, chociaż do sedna sprawy, czyli skojarzenia z poranka, nawet o krok się nie zbliżyłem. Dopiero po latach od ukończenia szkół, do których człek „chodził”, dowiaduje się, że np. „piechota” pokrewna jest „piechom” (po staropolsku: nogom), natomiast owo „na rzeczy” nie rzeczy/przedmiotu dotyczy, lecz przedmiotu myśli, i że związane jest ze słowem „rzec”, czyli „powiedzieć”, także „mówić do rzeczy”. Wspomnianą „kwestią” podpieramy się najczęściej jak wytrychem, jak kluczem francuskim. Czyli czym skorupka za młodu nie nasiąknie, tym na starość trącać nie będzie. Dopiero u schyłku życia, gdy już głowa nie ta, gdy trzecie zęby na wypowiedzenie słowa bez seplenienia nie pozwalają… dopiero wtedy ukazują się obszary, które za młodu warto było poznawać, jednak nikt młokosowi wartości tych obszarów nie starał się ukazać.
Ale nie słowa, nie wiedza, nie tego typu różne „kwestie” były o poranku tym czymś „na rzeczy”. Tym czymś były uczucia. Uczucia dawno przeżywane, wartkie jak górski potok, jak gorąca rwąca w młodzieńczych żyłach (i tętnicach) krew. Uczucia lekko – chociaż pełnymi garściami – brane, często jak nierozwinięte z pąków w kwiaty, także jak soki owoców niewyciśniętych do końca, jak soki niedopite… To wówczas mogły stać się ową musztardą we właściwym czasie, czyli podczas ucztowania. Teraz, gdy powonienie, zgryz i słuch już nie te, gdy musztarda wywietrzała, cóż nam po niej? Wszak do kleików nie pasuje.
Kazantzakis Nikos; Grek Zorba;
"Rzadko szczęście odczuwamy kiedy jest naszym udziałem. Dopiero gdy przeminie, spoglądamy wstecz i nagle pojmujemy – niekiedy ze zdumieniem – jak bardzo byliśmy szczęśliwi."

niedziela, 6 lipca 2014

czas obok mnie

Jadąc rowerem, pędząc w myślach do innych miejsc i innych sytuacji, zapędzając się siłą rozpędu także do miejsc i sytuacji, których nie było, zatrzymałem się na dłużej przy „czasie”. Nawet wiem, pamiętam, w którym momencie na tym się „przyłapałem”. Jadąc nawiązywałem w myślach do nierzeczywistej rozmowy sprzed tygodni, czyli nie zaistniałej realnie, a jedynie wewnętrznie we mnie (czyli w jakimś sensie rzeczywistej)... Powracając do tamtych chwil stwierdziłem, że obecnie moje myśli, czy słowa na tamten temat, czyli na temat wówczas rozpamiętywany, byłyby już inne, bo miały miejsce w innym czasie.
Problemem, do którego moja wyobraźnia nie dorosła, któremu nie sprosta, jest „nieskończoność przestrzeni”. Przestrzeń jako coś dostrzegalnego – oczywiście tak, bo to niby nic trudnego do dostrzeżenia, a co dopiero do wyobrażenia... A może pewności i tutaj nie mogę mieć, bo jeśli z ową „nieskończonością” nie mogę się uporać, to jak to wszystko (istniejące, realne) umiejscowić w tym, co w moim pojęciu nie „pojmowalne” jest? Skończoność części w nieskończonej całości. Jednak z tym już się oswoiłem, czyli z myślą, że z ową nieskończonością nie jestem w stanie się uporać. Ale niejako z rozpędu doszedł jeszcze „czas”. Co przeminęło, co upłynęło w ciągu wspomnianych tygodni – czas czy kawałeczek życia?
Mówi się o „czasie” i „przestrzeni” jak o czymś, co istnieje tuż obok nas, co na co dzień nam towarzyszy, nawet wręcz nad tym się nie zastanawiamy, a jeśli już tych słów używamy, to mimochodem, bezwiednie. Może to i lepiej – dla zdrowia psychicznego. Czy jednak „czas”, ze swoim „upływaniem” istnieje podobnie jak „przestrzeń” ze swoim trwaniem, byciem? Przecież to my przemijamy jakiś „czas” przebywając w przestrzeni. Czyli „czas” dotyczy nas, istot żyjących, rozumujących? Dotyczy… jest atrybutem przemijania, jako że nie czas przemija, tylko my? Nieskończona przestrzeń w nieskończonym czasie, a więc nieprzemijająca przestrzeń, nieprzemijający czas?
*
Stacja kolejowa. Pociągi obok siebie. Rusza... bez szarpnięć... bez czucia... Który? Może obydwa? Co minęło? – chwila? wagony? chwila mnie?
Nowy Rok. Dwa Sylwestry w ciągu jednej nocy w dwóch różnych częściach świata, trzy w trzech lub cztery w czterech, kilka w kilku. A więc jak jest z tym czasem? Z częścią świata, z kierunkiem Wschód–Zachód? Dwie dwudzieste czwarte godziny w dwóch różnych miejscach! Ten sam czas w różnym czasie?! W którym miejscu i o jakiej porze dnia lub nocy jest ten „prawdziwy” koniec i początek roku? Godzina zero – czy jest? Zabawa w czas.
Prognoza pogody. Brzydka pogoda tylko na północy kraju – w pozostałej części piękna. Mieszkam w „tylko”, lecz dla mnie pogoda jest taka, jaka jest – jak to z pogodą: nie zmienna, nie kapryśna, nie ponura, nie wspaniała. Ja zaś w tej pogodzie z pogodą lub niepogodą ducha.
Adam Schaff wspomina o Murzynie1, Murzynie2 itd. Można, idąc dalej, myśleć: Murzyn1_a, Murzyn1_b...
Wyważanie otwartych drzwi też może mieć sens – drzwi są drzwiami, które można zamykać i otwierać. Można je przymykać, otwierać na oścież, trzaskać nimi. Ale można je właśnie wyważyć, zlikwidować, aby horyzontu nie ograniczały. Można zamykać się w sobie... uchylać rąbka tajemnicy... Można zaciemniać obraz lub go rozjaśniać, albo dostrzegać we właściwym, niejako naturalnym świetle, czyli można oglądać obraz bez fajerwerków myślowo-słownych. Murzyn „w ogóle” jest zaciemnieniem, tak samo jak JA – na przykład moje JA. Wypowiadanie się o innym JA byłoby jego zaciemnianiem, wykrzywianiem, bo widzianym z mojego czasu i miejsca. Zaciemnieniem zarówno owego jakiegokolwiek innego JA, jak również i mojego JA. Wystarczy, że dzisiejszym JA spoglądam na wczorajsze JA, że wczorajszym wydumywałem sobie dzisiejsze. Czas pokazuje... czyj czas, jaki czas, co pokazuje? Raz „czas”, raz „przestrzeń”, raz ból zęba – innymi razy miłość i nienawiść. JA1_a, JA1_b, JA2_a, JA2_b itp. Ale inni są dla mnie ich jednym jedynym JA, namalowanym przeze mnie obrazkiem. Ja dla innych także podobnie, ale nie „podobnym do nich”, bo podobnie jedynie w sensie takim, że również przez nich malowany jestem, tak jak i oni przeze mnie. Jacy oni? Jaki ja? – Którzy oni? Który ja? Rzeczywiści, wydumani, skarykaturyzowani moim skrzywionym spojrzeniem?
Okres mojej przedświadomości/bezrefleksyjności – mijał czy był? Życie chwilą, zapomnienie się w działaniu, w myśleniu – chwile życia niedostrzegane przez siebie samego w momencie ich „się‑dziania”. A potem jedynie ich po-szum, po-wiew, po-smak. Co przemija? – życie czy czas? Co przeminęło wraz z naszymi przodkami? – NIEPOCZUCIE CZASU zapewne. Co nie przeminęło? – przestrzeń. Co się pojawiło? – zamykanie się w przestrzeni: drzwiami, oknami, ścianami. Niepodzielną przestrzeń dzielimy, niepodzielnych nas – także. Porządek, hierarchia, typy. Stereotypy. Szuflady.
Czy więc: nie-poznawać, nie-nazywać, nie-wyjaśniać? Trwać w przechodzeniu obok, przemijać przechodząc? Przechadzać się przez swoje życie, życiem swoim się przechadzając? Mijać bezpowrotnie? Czy powraca coś co minęło? Czy powraca fala? A nawroty choroby, a powracanie do miejsc dzieciństwa – czy tym samym powraca minione, czy jednak pojawia się nowe, np. nowa interpretacja przeszłości, jako że kimś nowym co chwilę jesteśmy.
Palcem po mapie podróżując można powracać do tego samego punktu – z punktu A do punktu B, do punktu jedynie, bo palec już nie ten sam, bo w miejscu na Ziemi, które ów punkt miał określać, w jednej chwili zdarzyć się mogło wiele...
Gdzie i w jakim czasie jest ten Nowy Rok? Nie wiem. I – wbrew pozorom – nie męczy mnie ani ta niewiedza, ani owa mnogość Sylwestrów: Sylwester_1, Sylwester_2, Sylwester_n – że w ogóle tyle ich „jest”. Jeden człowiek (Człowiek_x), a Nowych „Roków” w bród.
Porządkować myśli? Przyporządkowywać? Według jakiego wzoru, jakiego klucza? Zgodnie z jakimi zasadami? Zebrać i zmiąć, i do szuflady wcisnąć? Bo przecież najważniejsze już się wydarzyło, bo myśli zostały zapisane… Myśli czy jedynie ich interpretacja?
*
Dwanaście lat… Minęło czy było? Przed dwunastoma laty sobie powyższe zanotowałem. Mijają mnie ludzie, samochody, pociągi. A ja jestem – przemija jedynie to wszystko, co pojawia się i znika wokół mnie. Widzę przestrzeń, ale nie czas. Lecz gdy spotkam rówieśnika, którego od ukończenia przedszkola czy szkoły podstawowej nie widziałem, wówczas „jak obuchem w łeb” otrzymuję cios w twarz jego twarzą, ciałem, sposobem poruszania się. Pojawiające się na chwilę wspomnienia lat dziecięcych zmywane są natychmiast przez falę mojego TERAZ.

piątek, 4 lipca 2014

żyję



Zwyczajnie, z małej litery, bez fajerwerków, ochów i achów zapisuję „żyję”. Przebudzam się rankiem, siadam, spostrzegam opuszczone na podłogę nogi, czuję siebie i natychmiast, z radością, z rozrzewnieniem, z podziwem tak wielkim, że nawet najbarwniejsze opisy tego oddać nie są w stanie… jak zahipnotyzowany, dopadnięty zostaję przez myśl, która w mgnieniu oka w to krótkie słówko się przeistacza. Żyję.

Za chwilę następna myśl, myśl-psujka: a gdybym już się nie obudził? jak to jest „nieżyć”? Któregoś ranka człek po prostu się nie budzi. Koniec. Nie ma niczego, jest wielkie nic, „jest niebyt”. A przecież nie może być coś, czego nie ma. To jedynie „luksus”, a zarazem zmora wyobraźni ów własny niebyt. I nie chodzi o ciało, w którym już nie ma życia, lecz o „niemyśl”. Lecz za chwilę, po powrocie z tej krótkiej wycieczki w swój niebyt, ponownie zjawia się radość z powodu jeszcze-bycia. Jednak nie chodzi jedynie o „żyć byle żyć”, czy o „byle jak żyć, ale żyć”. I tak najważniejszy tutaj, w tym porannym „olśnieniu”, jest sam fakt tego olśnienia – papierek lakmusowy pozwalający określić odczyn naszego odczuwania życia. Lecz co ze skalą, z normami, na podstawie których można by sobie różne odczyny tego odczuwania poklasyfikować, powartościować?

Czy jednak warto, czy jest sens owe przebłyski odczuwania własnej natury wpasowywać w jakieś ramy? Po cóż? Czy po to, aby zadufanie w sobie wzmagać? Albo aby pogłębiać swoje sfrustrowanie? Wszak dla jednych przebudzenie może być radością o poranku, dla innych koszmarnym powrotem na jawę. Pytanie „po cóż?” można by więc uznać w tym kontekście za zbędne. Bo przecież wyglądu już zabarwionego papierka nie pomoże zmienić. Pół biedy z tymi, których spojrzenie w lustro o poranku napawa dumą. Z dnia na dzień nadymają się tą dumą, lecz któregoś dnia ten balon może pęknąć – „trzask-prask i po wszystkim”. Cała natomiast bieda dotyczy tych, albo jakiegoś okresu ich życia, którzy każdego ranka katują się pomarszczonymi – z powodu wysuszenia – powłokami pozytywnych emocji. Na podobieństwo wysuszonych śliwek. Konia z rzędem temu, kto wynajdzie napój umożliwiający ponowne napęcznienie „komórek radości życia”.