Raj w pigułce
Wielki market. Długie schody ruchome w
dół, nienadążające jednak za moim bystrym ześlizgiem na jednej nodze. Na
prawej. Lewą miałem kontuzjowaną, ale gipsu nie widziałem… Wiem, pamiętam,
teraz się przypomniało – skurcz opanował całą podeszwę stopy. Na dole przed
schodami, czyli już za nimi, barierka oddzielająca miejsce na wózki sklepowe.
Wybijam się w tym pędzie, lecę sobie kilka metrów ponad koszykami i ląduję w
koszyku wózka trzymanego przez jakieś dziecko. Przemieszczający się ludzie
nawet nie zwracają na mnie uwagi. To nie pierwsze już w mojej karierze
zjeżdżanie w ten sposób Ześlizguję się po grzbietach stopni, co kilka
grzbietów, bo nad niektórymi przemieszczam się w powietrzu. Jestem ruchem –
płynnym, dynamicznym. Doskonałym. Podobnie z lądowaniem, tzn. płynne ono,
miękkie, elastyczne.
Ścieżki na stromych pagórkach, ale nie
zimą. Lato. Skurcz cały czas trzyma. Wiem, że to górka z dzieciństwa, lecz
teraz inna, bo zalesiona, a ścieżki kręte i strome. Mknę na tej jednej nodze
jak mistrzowie na desce po śniegu. Ale salt nie robię. Po zjeździe do dna
siodła podjeżdżam na próg jak Małysz, ale zeskoku nie widzę. Dopiero po odbiciu
się z progu dostrzegam w dole przepaść. Nie za wielką, ale przepaść. Ląduję,
szybkości zjazdu przy tym nie wytracając, i pędzę dalej. Muld głębokich i
wysokich na kilka metrów, albo i pięter, ci tutaj dostatek, tyleż i przepaści,
znaczy tych wgłębień siodeł. A ja szaleję w pędzie, bez żadnego lęku wysokości.
Wjeżdżam na moją ulicę. Jak kiedyś, zimową porą na sankach z tej naszej górki
Piaskową Górą przez nas zwaną. Mijam sąsiada z żoną, a ten pyta… jego pytanie
do oddalającego się mnie dochodzi… pyta o ten skwerek, na który do Budżetu
Obywatelskiego złożyliśmy wniosek. Odpowiadam, na chwilę się zatrzymawszy, że w
środę, czyli jutro, okaże się, czy projekt przeszedł. Skąd sąsiad wiedział, nie
wiem, przecież mu o tym nie mówiłem. A poza tym skleroza porządnie go opatula,
w ostatnim czasie coraz ściślej.
Wchodzę do ogródka. Gałęzie jabłonki
zwisają prawie do ziemi, trawa po pas, przejść trudno. Wchodzę do korytarzyka,
siadam na podłodze, zdejmuję łyżwy, te z dzieciństwa, przykręcane do butów.
Łyżwy lodówki. A przecież jest lato, nie miałem łyżew podczas zjazdów. Siostra w łazience się krząta, za chwilę przychodzi mamuśka.
Pyta, czy jestem zdrowy, bo ostatnio jakoś dziwnie wyglądam, nieco inaczej…
Wiem! Dzisiaj imieniny Jana, dzień w
którym i ona imieniny obchodziła. Zostawiam łyżwy i idę do kwiaciarni. Skurcz
stopy odszedł w niepamięć. Myślę: kasy wprawdzie mało mam, ale matce kwiaty
trzeba kupić. Tak zresztą bywało i poprzednio, gdy żyła. Potrafiłem za ostatni
grosz kwiatki kupić, przeważnie storczyki. Mówiła: „po co?”, ale się cieszyła –
szczerze się cieszyła, udawać nie potrafiła. Szedłem do kwiaciarni, którą kilka
miesięcy temu zlikwidowano, teraz alkohole i coś jeszcze tam sprzedają.