wtorek, 29 kwietnia 2014

o "domykaniu" c.d.



W leśnej dolince wyłania się strużka wody, która jednak już gdzieś wcześniej poza zasięgiem naszego wzroku ma swój początek. W którymś miejscu po prostu wysącza się z ziemi woda. Widać to wyraźnie, to znaczy gdy dokładnie temu się przyjrzeć, np. na plaży ograniczonej podnóżem skarpy, ale nie u samego podnóża tej skarpy, lecz pomiędzy nim a brzegiem morza. Ni stąd ni zowąd zaczyna się w połowie plaży strużka. I właśnie dopiero dokładnie jej początkowi się przyglądając można dostrzec ruch wody czyli wysączanie się jej spod piasku. Bywają takie miejsca, okresowo, w zależności od stopnia nasączenia wodą tych przyległych do plaży skarp.
Podobnie z pojawiającymi się ni stąd ni zowąd wątkami myślowymi. „Domykanie” dostrzegłem, gdy już się pojawiło, gdy w słowo je przyodziałem. Już jakiś czas temu, lata temu, zwróciłem na nie uwagę. Pamiętam nawet, że się żachnąłem… Nawet przy okazji tych żachnięć o ich skalowaniu pomyślałem – jeden żach, dwa żachy itd. Zapewne o siłę czy poziom tego żachania szło – teraz to mało istotne jest, znaczy dzisiaj, w tej chwili. Krótko mówiąc: ponownie owo domykanie się pojawiło – zapewne z powodów podobnych jak w przypadku owych strużek na plaży, czyli otoczenie nasączyło się i musiało w pewnej chwili zacząć się wysączać.
W psychologii postaci o tym domykaniu jest mowa… że to taka potrzeba człowieka jest, że niejako bezwiednie coś on (człowiek) uzupełnia, dopełnia, np. jakąś niedokończoną na rysunku figurę. Ale pal licho psychologię, psychologię jako naukę, przynajmniej w tej chwili. Dzisiaj zerknąłem w jakiś artykuł strużką tych porannych myśli porwany i zaraz jego sucha forma wykładu mnie odrzuciła. Przez chwilę, podczas przemykania wzrokiem po tym artykule pomyślałem, że gdybym ja miał prace naukową w taki sposób napisać… już na samą myśl o tym natychmiast zawstydzony się poczułem.
W którymś momencie (ciągle o tym domykaniu szukając) na pojęcie motywacji epistemicznej się natknąłem, zatrzymałem się na dłużej, bo i „potrzebę unikania domykania” dostrzegłem.
Pani dr hab. Małgorzata Kossowska, prof. UJ podaje krótki opis kierunku badawczego realizowanego przez nią jako promotora:
(1). Wpływ motywacji epistemicznej (potrzeba domknięcia, potrzeba struktury) na formułowanie sadów i podejmowanie decyzji
(2). Motywacyjne strategie przezwyciężania ograniczeń poznawczych (także w biegu życia – w perspektywie rozwojowej).
Krótki opis badań w ramach planowanych prac doktorskich:
(1) […] W proponowanym cyklu badań chcemy przyjrzeć się tym dwóch klasom czynników wspólnie, uznając, że procesy motywacyjne i poznawcze są silnie ze sobą powiązane, choć natura owych zależności nie jest dokładnie poznana.
(2) Planujemy więc sprawdzić czy wzbudzenie odpowiedniego motywu (np. potrzeby unikania domykania) pozwala przezwyciężyć systemowe (i sytuacyjne) ograniczenia poznawcze związane, na przykład, z niską pojemnością pamięci roboczej. Interesujące byłoby także sprawdzenie do jakiego stopnia ten spodziewany mechanizm kompensacyjny działa, co wymaga zwrócenia uwagi na dynamikę procesów poznawczych i motywacyjnych. Oczekujemy, że uda się także pokazać, iż motywacja do domykania poznawczego wydatnie umniejsza możliwości poznawcze związane z wysoką pojemnością pamięci roboczej, co uwidoczni się w niższym poziomie działania. Pozwoli to lepiej zrozumieć naturę samej potrzeby poznawczego domknięcia (dyspozycyjnej i wzbudzanej sytuacyjnie), co w świetle wiedzy na temat jej związków z funkcjonowaniem społecznym wydaje się istotne. […]
Oczywiście zastanawiam się podczas tego szperania, wwiercania się w jakiś dawno dostrzeżony wątek, potem zarzucony/zapomniany/uśpiony, a następnie ponownie rozpatrywany… zastanawiam się, czy i ja w takim momencie w niebezpieczny nurt owego „domykania” nie wpadam. Wciska się, wysącza mi się tu kolejny wątek, który uzmysłowiłem sobie już dawno, dawno temu i jeszcze dawniej, bo jako dzieciak – a chodzi o „autocenzurę”. Na pewno były to czasy „podstawówki”, zakładam że okres VI-VII klasy. Ciągnęło się to i przez okres szkoły średniej. Mawiałem sobie wówczas, podczas tych ulubionych rozmów z samym sobą, aby czynić tak, także pisania listów to dotyczyło, aby potem tego się nie wstydzić ani nie wypierać. A może chodziło o to, aby nie wstydzić się potem tego, co się uczyniło, co wypowiedziało – zapewne na to samo wychodzi. Do dzisiaj nie „domknąłem” tego problemu, czyli nie dokonałem jednoznacznej oceny, na ile czyny moje i słowa były odzwierciedleniem mojego „prawdziwego” wnętrza, na ile zaś właśnie autocenzurowania w momencie ich spontanicznego pojawiania się. Czyli czy efekt (czyn, słowo) nie był skażony pewnego rodzaju „poskramianiem” siebie.
Gdzieś dzisiaj było… czytałem… że jednak owo „domknięcie” ułatwia podejmowanie decyzji, upraszcza życie, czyni je mniej skomplikowanym… dokonując pewnych ocen na stałe, stawiając pewne zjawiska, ale także i ludzi w utworzonym przez siebie szeregu (na drabinie hierarchii) nie musimy dokonywać żadnych dalszych ocen, rozważań – czyli mamy zadanie, mamy wypowiedzieć słowo czy sąd, „naciskamy” odpowiedni guzik i już. Ponownie docieram do źródła cytatu:
Kolejną specyficznie ludzką motywacją jest motywacja epistemiczna związana z funkcjonowaniem intelektualnym i poszukiwaniem informacji i wiedzy. Teoria motywacji epistemicznej zakłada, że proces zdobywania wiedzy składa się z dwóch faz: z poszukiwania informacji i z utrwalenia sądów, przekonań, wiedzy. W pierwszej fazie umysł charakteryzuje się otwartością i poszukiwaniem informacji. W drugiej fazie następuje zamknięcie i konserwacja wiedzy. Liczne wyniki wskazywały, że ludzie różnią się miedzy sobą tym na ile są zmotywowani do zdobywania informacji i wiedzy. Niektórzy przed wydaniem sądu zastanawiają się, poszukują informacji, rozważają różne punkty widzenia itd. Inni w miarę szybko dochodzą do swoich sądów i przekonań nie interesując się przy tym nowymi informacjami jakie mogli by uzyskać.
Czyli mały optymizm o poranku zapanował w moich czterech ścianach, gdy znalazłem również i krytyczne uwagi na temat owego domykania.
Ale chwilka jeszcze z tą Gestaltpsychologie, czyli z psychologią postaci, często spotykam określenie psychologia Gestalt… mnie kojarzy się to zaraz z tym naszym dziwotworem słownym „Kinder niespodzianka”, ale jeżeli tak musi być to tak jest (nawet jeżeli nie musiałoby być).
Koncepcja Terapii Gestalt
Fritz Pearls miał […] gruntowne wykształcenie medyczne i psychologiczne. […] Z psychologii postaci Wertheimera, Kohlera i Koffki Perls przejął prawa percepcji dotyczące figury i tła. Za doniosłe i znaczące uznał to, że w otaczającej rzeczywistości (tło) człowiek dostrzega jedynie niektóre jej elementy i nieświadomie formuje je w figury. Z tego powodu w danej sytuacji różne osoby subiektywnie dostrzegają inne jej fragmenty i przeżywają je w sobie właściwy sposób. Perls’a zainteresowało to zjawisko i dociekał z jakiego powodu dana osoba spostrzega właśnie to a nie co innego i z jakiego powodu wywołuje to w niej takie a nie inne przeżycia. Za znaczące uznał również zjawisko samoistnego domykania się figury, gdy brakuje w niej jakiegoś elementu, tudzież tendencję do dokańczania niedomkniętych sytuacji (zjawisko opisane przez Blumę Zeigarnik). Te cechy i możliwości ludzkiej psychiki stały się jednym z ważniejszych filarów terapii Gestalt. Pearls, tworząc koncepcję i metodę terapii Gestalt, przesunął akcenty w powyżej opisywanych zjawiskach z percepcji poznawczej na emocje i przeżycia. Interesowało go przy tym nie tylko spostrzeganie przez człowieka swojego otoczenia ale również swojej wewnętrznej rzeczywistości psychicznej: to, jakie figury wyłaniają się w świadomości człowieka na jego własny temat, które z jego wcześniejszych doświadczeń domagają się domknięcia czy dokończenia oraz jak to się objawia. http://www.gestalt.com.pl/?op=1&kat=5&pdk=84
Domykać czy nie domykać? A może i jedno i drugie? Chirurg patrzy na zdjęcie rentgenowskie kończyny, widzi przemieszczenia kości i bez większego a nawet żadnego wahania „domyka” diagnozę i podejmuje metodę leczenia (gips, operacja). W przypadku internisty diagnoza nie będzie już taka łatwa, zalecany sposób leczenia także nie – przecież nawet „głupi” katar może mieć różne podłoża. Nauczyciele, szkolni pedagodzy i psycholodzy – ci raczej powinni się wystrzegać wydawanych na chybcika opinii, być może szczególnie młodzi, którzy posiadają głównie książkową wiedzę. Zaraz jednak przypomina mi się opinia wybitnego psychiatry (ale zarazem lekarza, naukowca, humanisty i filozofa) Antoniego Kępińskiego na jednej z pierwszych kart jego „Psychopatii”:
Człowiek wyraża się swoim ruchem, ruchem – w formie najszerszej obejmującym wszelkie postacie zewnętrznego zachowania się człowieka, a więc postawę, mimikę, sposób wysławiania się, sposób ubierania się itp. Doświadczony psychiatra czy psycholog psychiczny nieraz na podstawie tylko obserwacji postawy ciała, mimiki, tonu głosu, sposobu ubierania się potrafi bardzo trafnie scharakteryzować danego człowieka i nierzadko ta klasyfikacja, dokonana na pierwszy rzut oka, jest znacznie lepsza niż klasyfikacja tzw. naukowa, oparta na baterii rozmaitych psychologicznych testów osobowości. Testy te nie są jednak pozbawione znaczenia; często zwracają one uwagę na cechy osobowości wymykające się spod bezpośredniej obserwacji. W codziennej pracy praktyczniejsza jest jednak klasyfikacja „na pierwszy rzut oka”.
20 sierpnia 2013

intuicyjne żachnięcie na "domykanie"

Obrona siebie i przed sobą (Milena Karlińska – Charaktery, luty 2003) - Poczułem w pewnej chwili lekki „niepokój”... W podobny nastrój wprawiły mnie jedne z wcześniejszych „Charakterów”, które poświęcone były manipulowaniu. Być może słowo „niepokój” nie jest tu właściwie dobrane, wiem jednak, że „zadziałało” we mnie „coś”, czego wynikiem było „żachnięcie”. Najpierw żacham się, a ponieważ momenty żachnięć bywają punktem zaczepienia do dalszych refleksji nad sobą, przyłapuję więc siebie „na gorącym uczynku”, na gorąco przejaw żachnięcia chwytam, czynię to nawet chętnie, nawet już nie wiedząc, na ile to chwytanie świadome jest, na ile zaś nieświadome. Za swoimi tworami słownymi nie przepadam, czynię to jednak po części z przekory, jako że większość słów zawłaszczonych zostało przez naukę, czyniąc z nich naukowe pojęcia, szerokie pojęcia, do tego nawet stopnia, że zwykłemu śmiertelnikowi nie pozostaje już nic... "prawie nic", gdyż pozostały mu jeszcze gesty, mimika, niewyrażone w słowach myśli. Wiem, przejaskrawiam... wiem także, że i dla mnie nie ma „pustych” słów, i że mi w nich nie tylko o ich znaczenie chodzi (gdy ich używam), ale i o to, że po prostu z czegoś wynikają, że zarazem w nich (w ich znaczeniu) już zaczątek czegoś jest, co z nich, czy w związku z nimi, za chwilę wyniknie.
Naprawdę jak jest, nie wie nikt - Do gustu przypadł mi ten artykuł, szczególnie zaś w „chwili”, gdy mowa jest o zjawisku potrzeby „domykania procesu poznawczego”. Otwieranie czegoś już domkniętego, czyli ciągłe odmykanie, a w rezultacie... raczej ciągłe „niedomykanie” – za czymś takim bym się opowiadał, jeśli nawet na chwilę do obsesyjnej części rodzaju ludzkiego bym się zaszufladkował, bo i ja także podczas przechodzenia przez ulicę – bywa – rozglądam się bez końca...
Na dobrą sprawę (czyli w sumie na niedobrą), nas samych najmniej znamy my sami, lecz ostatecznie bliższa ciału wydaje się obrona „siebie przed innymi” – nawet, gdyby przyszło nam z pomocy owych innych korzystać, z ich doświadczenia i fachowości. Oczywiście pierwszą rzeczą jest poznać owe mechanizmy obronne... może nie tyle poznać, co zdawać sobie sprawę z ich istnienia, mieć to na uwadze, czyli do owej metody powracam, tj. do moich żachnięć, których źródeł poszukuję przede wszystkim w sobie, najpierw w sobie, gdyż jeśli już coś mnie porusza, chciałbym wiedzieć: „dlaczego?”.
Zapewne uzasadnione jest „niedomykanie” obszarów rozmyślań, które dotyczą dwóch przynamniej rzeczywistości, w jakich żyjemy. Bronimy się przed innymi (ludźmi), którzy stwarzają nam zagrożenie, a jednocześnie bronimy się przed docieraniem do siebie samych, zwodzimy siebie samych, ponieważ w sumie i tak jesteśmy pod pręgierzem „panowania” różnorodnych norm, obyczajów, zasad itp. W efekcie (i w afekcie) nie nasza natura „nas ocenia”, lecz drzemiąca w nas społeczność, „społeczna część” naszego „ja”. Chcemy być sobą, ale jednocześnie owe przejawy „bycia sobą” konfrontujemy z tym, co by o nas powiedzieli inni – dochodzi do paradoksu (smutnego), gdy nasze opinie i sądy wypowiadane są przez nas tylko „na użytek zewnętrzny” (pod kogoś). Wypowiadamy w „towarzystwie” słowa, zdania, które niby to naszymi przekonaniami są, lecz „wypowiedzi” te podporządkowane bywają pewnemu scenariuszowi... Mówimy jedno a myślimy drugie. Jeden paradoks rodzić może następny: w jakimś gronie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że uczestniczą w farsie. Każdy z grona wie, że „gra teatr”, wie także, że inni czynią to samo, i że ci inni także zdają sobie sprawę z własnej gry...
Strategia kształtowania silnej woli - „Chodziło mi po głowie”, niemalże „na końcu języka” miałem coś, co pojawiło się podczas tych moich refleksji, potem umknęło, ale wreszcie mam... W styczniowym numerze to było, w „Weź się za język”, Strategia kształtowania silnej woli, a w niej: podzielenie celu „na mniejsze, bo duży cel przytłacza, obezwładnia, zniechęca”. Niestety, brak mi takiej strategii. Ma to zapewne związek z ową tkwiącą we mnie tendencją to „niedomykania”... Bo czyż nie uczy nas życie, że domykanie ważnych spraw bywa często zamykaniem się „przed” czymś? Jednak po pewnym czasie, niejako „kuchennymi drzwiami”, ponownie docieramy do owych zamkniętych spraw, aby je odemknąć, często jednak po to jedynie, aby je znowu zamknąć, przy czym oczywiście dostrzegam różnicę między „zamykaniem się w sobie” a „domykaniem procesu poznawczego”, chociaż jedno z drugim pozostaje zapewne w ścisłym związku – mam tutaj na myśli także naukę, która naucza, ale bynajmniej nie tzw. nauki ścisłe mam tu na uwadze.
Myśli (moje, teraz) powracają do problemu roli nieświadomości w naszym działaniu (myśleniu). Jak to się ma do naszych postaw wychowawczych? Skoro wiemy, że o tak wielu sprawach jeszcze nie wiemy, że trudne są do nazwania zjawiska psychiczne, które zachodzą w każdym z nas... a więc jak ów stan wiedzy, także niewiedzy, sprzyjać może uzmysłowieniu nam sobie, że jednak możemy się mylić, gdy występując w roli np. wychowawcy uzurpujemy sobie prawo do tego, że przede wszystkim my, dorośli, wiemy najlepiej, jakie to podświadome (także świadome) procesy psychiczne rozgrywają się w młodym człowieku, w dziecku. Trudno jest mi rozmyślać o kontaktach na linii dorosły-dziecko, nie „zapędzając” się jednocześnie w ferworze tych rozmyślań aż do źródeł, czyli do problemu „natury ludzkiej”. I oczywiście jak bumerang przy takim postawieniu sprawy powraca pytanie, które nie tyle istoty natury człowieka dotyczy, ile: która z „natur” w dorosłym dominuje, czy też którą z nich ów dorosły reprezentuje – „rzeczywistą” czy „wykoncypowaną”, a może: w jakim stopniu jedną, a w jakim drugą? Są to dla mnie, wbrew pozorom, pytania natury praktycznej, na które – w części – uzyskujemy odpowiedzi, gdy zastanawiamy się, jaka w danym układzie wychowawczym panuje atmosfera. Jeśli w swojej filozofii wychowania zastanawiamy się przede wszystkim nad tym, czy też od tego wychodzimy, jaki wychowanek (według naszych, osobistych kryteriów) ma BYĆ, a nie jaki JEST i co w nim drzemie, to czy nie kłóci się to z naukową wiedzą, zgodnie z którą nie tylko nie wiemy do końca, jacy jesteśmy, ale – zgodnie z którą – wiemy także, że bardzo różni jesteśmy. A zarazem chcemy ulepiać innych na własną modłę.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

dziecko w sklepie z zabawkami

Mały brzdąc, który znalazł się w dużym sklepie z zabawkami, biega chcąc wszystkiemu się przyjrzeć, dotknąć, wypróbować. W jednym momencie chciałby jak najwięcej doświadczyć. Bierze do ręki jakąś zabawkę, ale zaraz ją odrzuca biegnąc w kierunku innej. Poddaje się spontanicznej ciekawości, zatapia się w – chciałoby się rzec – nierealnym świecie. A przecież ten chwilowy świat przeżyć jest chyba jego najbardziej realnym światem w danym momencie.
Czy coś takiego bywa udziałem dorosłych? Oczywiście niekoniecznie o zabawki tu chodzi, także o żadne materialne rzeczy. Chodzi o tego typu „rozbieganie”, lecz rozgrywające się w psychice, w jakiejś krótkiej chwili. A że życie składa się z wielu chwil, może dotyczyć ciągłych stanów emocjonalnych, spontanicznych odruchów wywołanych owymi emocjami, w sumie zachodzących nieustannie w nas procesów zarówno nieświadomych, jak i świadomych. To taka przeplatanka spontaniczności oraz refleksyjności, podczas której (refleksyjności) próbujemy nasze niekontrolowane zachowania, odczucia, przeżycia ująć w jakieś ramy, próbując je nie tyle wyjaśniać, co zrozumieć, a może je jedynie (i aż) nazwać. A może zaledwie zdać sobie sprawę z ich pojawienia się, jako że nie zawsze jesteśmy w stanie rozumieć istotę takich stanów.
Próbujemy wyjaśniać nasze zachowania, nasze „rozbiegane” myśli, korzystając z kryteriów przejętych z zewnątrz. Stajemy się w ten sposób częścią społeczności, uspołecznioną jednostką próbującą za pomocą powszechnie obowiązujących przekonań (czy aby przekonań?) ocenić, wyjaśnić naszą niepowtarzalność, jako że każdy z nas jest niepowtarzalnym „tworem” natury. A że staje się najczęściej „wytworem” społecznym, to siłą rzeczy oddala się od swojej jednostkowej istoty, przestając w rezultacie siebie samego rozumieć, czy też zaczyna rozumieć fałszywie, jednak z fałszywości tej nie zdając sobie sprawy. Jeśli tak, czyli z fałszywości tej nie zdając sobie sprawy, to niby wszystko powinno być w porządku. Przecież trudno jest zastanawiać się nad czymś, co w nas drzemie, nie wiedząc w ogóle o istnieniu tego czegoś. Wyprane mózgi? Wyzute z indywidualności manekiny? Nie, nasza wewnętrzna natura (lub chociażby jej ślady) tak łatwo nie składa broni. Przesłankami, odczuwanymi objawami są nasze wewnętrzne niepokoje. Towarzyszą nam one nawet wówczas, gdy w najbardziej przemyślny sposób próbujemy samych siebie oszukiwać, niby racjonalnie tłumaczyć konieczność takich czy innych zachowań. Nasza „dusza” – raz gdzieś w okolicach żołądka, innym razem w gardle, jeszcze innym razem w omdlewających członkach ciała – nie pozwala, abyśmy tak łatwo mogli jej się sprzeniewierzyć.
15 grudnia 2001

Kołomyja



„Pisanki”. Pomyślałem: na dwóch biegunach one… Ale – po namyśle – stwierdziłem, że nie tak, że nie o bieguny idzie, bo przecież między biegunami przestrzeń jest, a więc i pośredniość, stopniowe przechodzenie, przeistaczanie się, zmiana jednego w drugie, jak np. pogoda i krajobraz od bieguna północnego po południowy (albo odwrotnie). A w pisankach, które mam teraz na myśli, czyli pomiędzy tymi „wydmuszkowymi” i tymi moimi słownymi niewielkanocnymi pośredniości żadnej. Jak – pojawia się natychmiast porównanie – w przypadku Doktora Jekylla i Mr Hyde’a... A jednak nie, to chyba niewłaściwy przykład, bo tutaj następuje przemiana jednej postaci w drugą, krótka wprawdzie, ale jednak przemiana. A jeżeli nie przemiana, lecz "zamiana" miejsc, czyli Doktor znika, a pojawia się Mister? Szukam dalej pewnych analogii, pomimo że na pierwszy rzut oka, także i na drugi, nijak mają się te tradycyjne pisanki do moich słownych wydumań. Powraca teraz myśl o „rutynie jak rdza” – o rutynie szeroko i głęboko rozumianej, czyli o mechanizmie… chciałoby się rzec „o mechanicznej postawie”, jednak postawa jako pojęcie psychologiczne bardzo pojemna jest, rzekłbym nawet, że czeluść – zawiera w sobie komponenty poznawcze, uczuciowe (emocjonalno-motywacyjne) i wykonawcze (behawioralne) i kto wie co jeszcze. Młodym kiedyś będąc, bardzo dawno temu, ale już nie dzieckiem, przysiadłem na dłużej przy owej „postawie”, gdy dociec próbowałem, jakie są owe motory ludzkiego, głównie dziecięcego, psychoruchowego działania (raczej zachowania). Ale bądź to w „postawie”, bądź w „motywacji” podkreślają biegli w mowie i piśmie głównie element (warunek?) świadomego działania, gdy ja z uporem maniaka poszukiwałem spontaniczno-bezinteresownych źródeł. Zjawia się teraz myśl, że spontaniczny niekoniecznie musi oznaczać bezinteresowny, ale i tak już wieki temu doszedłem do wniosku, że np. czystego altruizmu w człowieku jest jak na lekarstwo i najczęściej chodzi w takim altruizmie o – słowami Tischnera to ujmując – postawę „pięknoducha”. Jednak bezinteresowność i altruizm to tematy na różne bajki są. Wracam do Tischnera.
Pięknoduch chętnie porzuca wewnętrzne poczucie obowiązku na rzecz uczuć i emocji, z którymi jest mu w danym środowisku „piękniej”, bardziej „do twarzy”, dzięki którym może on łatwiej uzyskać poklask widowni. (Józef Tischner, Myślenie według wartości).
Czas i do owych pisanek powrócić, bo umknęły z pola widzenia. Czyli mówiąc „pisanka”, niejako automatycznie pojawia się zakres znaczeniowy tego słowa… „Zakres”, czyli coś „ograniczonego”, w tym przypadku ograniczonego do jajka (wydmuszki), a następnie do farb, rysików i różnych niezbędnych przyborów. Na wzór strojów ludowych szukałem charakterystycznych cech pisanek z poszczególnych regionów Polski. Natknąłem się na pisanki chełmskie. Jednak ten kierunek poszukiwań także w określonym „zakresie” czy kierunku się odbywa, czyli o związek regionów z określonymi wzorami idzie, a przecież szukam teraz czegoś ponad formami, chociaż w przypadku stroju i pisanki także o formę chodzi.
Wracam do jaja, jaja jako symbolu, bo przecież nie jest jakimś przypadkiem, że pisano na jajach tylko dlatego, że akurat pod ręka były.
We wszystkich kulturach jajo jest potężnym amuletem przeciw złym mocom i czarom. Znaki czynione na jajkach miały charakter magiczny, miały chronić domostwo przed złymi duchami, rzucaniem uroku, czarami i chorobami. Szczególne znaczenie miał czas przesilenia wiosennego, kiedy to zakopywano naznaczone jajka pod progami obejść, budynków gospodarczych lub przed bramką do ogrodu. Toczono jaja po ciele chorych i po grzbietach zwierząt, by były dorodne i zdrowe, rzucano jaja w ogień by gasiły ogień, gdy wybuchł pożar, a wydmuszki kładziono pod drzewa w sadach, by obficie owocowały. http://pisanki.pl/historia/
Temat „Kołomyja” wyszedł przypadkiem, chociaż wiadomo, że tzw. przypadkom trzeba wychodzić naprzeciw. W poszukiwaniu pisanek natknąłem się na muzeum pisanek w Kołomyi. Ale „kołomyja” to także słowo potoczne w znaczeniu «zamieszanie z jakiegoś powodu». No więc szukam i tej potocznej „kołomyi”.
A z kołomyją było tak: od nazwy miasta Kołomyja powstało słowo kołomyjka „śpiew i taniec górali karpackich na Rusi”. O kołomyjkach w tym znaczeniu pisali m.in. W. Pol, A. Mickiewicz, H. Sienkiewicz. Później kołomyjką nazywano już tylko taniec, a ściślej skoczny taniec ukraiński, tańczony solo z przysiadami, podobny do kozaka (zob. Inny słownik języka polskiego PWN). W drugiej połowie ubiegłego wieku kołomyjką i kołomyją zaczęto nazywać – na zasadzie podobieństwa – wszelkie zamieszania, bałagan, zamęt. http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=7738
Nie przekonuje mnie porównanie tańca do „wszelkiego zamieszania, bałaganu i zamętu”, ale jeżeli takie wytłumaczenie się przyjmuje, niech sobie będzie.
Pozostaję jednak jeszcze na chwilkę przy kołomyjce.
Kołomyjka – taniec ludowy związany z Europą Południowo-Wschodnią (przede wszystkim Ukraina — tereny karpackie i Podole, ale też Mołdawia, Rumunia) charakterystyczny dla różnych grup etnicznych zamieszkujących te tereny. W metrum jest parzystym (zazwyczaj 2/4). Tempo jest dość żywe, charakterystyczną cechą jest rosnące (w miarę tańczenia) tempo. Kołomyjka nawiązuje do tańców góralskich.
Kołomyjka to również ukraińska pieśń liryczna.
O kołomyjce wspominają słowa refrenu popularnej pieśni Józefa Korzeniowskiego „Czerwony pas” (Dla Hucuła nie ma życia, jak na połoninie):
„Tam szum Prutu, Czeremoszu
Hucułom przygrywa,
A ochocza (wesoła?) kołomyjka
Do tańca porywa.
Jak na batucie w tym moim pisaniu – co rusz spadam obok.
Tak więc porzucam teraz owe „zakresy”, które niczym „granice” uniemożliwiają wyjście poza stereotypowe znaczenie słowa „pisanka”. Zatrzymuję jednak ów symbolizm (jajo to życie), ale nie w tym konkretnym znaczeniu, lecz że zarówno w pisance pisanej na jajku, jak i na papierze (słownie) nie o formę wypowiedzenia się idzie, lecz o samo wypowiedzenie się, a może nawet o stosunek do życia i o potrzebę wyrażenia tego stosunku, jednym słowem: o wypowiedzenie się, lub może raczej o przejawienie się, ot, chociażby samemu sobie, przed samym sobą. Aby pisankowania do jajka i słowa nie zawęzić dodam jeszcze takie formy przejawiania się, jak np. rzeźba, malarstwo, śpiew, taniec czy budowanie babek z piasku, a nawet brzechtanie patykiem czy dłońmi w błotku, w kałuży podeszczowej. Oczywiście i o pisaniu ikon nie zapominam, które właśnie pisało się, a nie malowało.
Raz jeszcze coś z książki dyżurnej (J. Tischner, Myślenie według wartości):
Szukanie tego, jak być w prawdzie, idzie dzisiaj zazwyczaj dwojakim nurtem.
Tak na przykład na gruncie fenomenologii dąży się do dotarcia do podstawowych najbardziej pierwotnych doświadczeń, czyli „zetknięć” człowieka i świata. Wymaga to wielu całkiem szczególnych zabiegów. Może najtrafniej powiedział M. Heidegger: „człowiek, zanim zacznie mówić, musi nauczyć się obcować z tym co bezimienne”. Często trzeba nam odrzucić utrwalone zwyczajami słowa, zrewidować podstawowe pojęcia, przetasować doświadczenia, postawić znaki zapytania tam, gdzie zdrowy rozsądek nie widzi żadnych problemów.
„Zdrowy rozsądek”, „rutyna jak rdza”, „doświadczenie jak klapki na oczach”, „małżeństwo z rozsądku”, „czekanie na miłość”, „miłość czysta jak łza”, „Zobaczyć głos” Olivera Sacks’a. Słów pełno … Pełno nas, a jakoby nikogo nie było
13 kwietnia 2014