wtorek, 10 stycznia 2017

Ostatnie widzenie z gasnącym życiem

31.12.2016
Przez miesiąc odwiedzałem „dziadka” (97 lat) od poniedziałku do piątku, aby podgrzać przygotowany przez jego wnuczkę obiad, aby porozmawiać oraz czasem rozwiązywać z nim proste testy skopiowane z Internetu przez jego wnuczkę. Rozmawialiśmy o jego ulubionym ogródku, o kwiatach, o niewykopanych jeszcze georginiach. Mówiłem, że na wiosnę sobie w ogródku posiedzimy. Raz odpowiedział coś w tym stylu, że w ogródku to on raczej jedynie może być pochowany, że nie dożyje. Wnuczka odwiedzała go rano, chyba na zmianę z jej bratem, aby podać mu śniadanie i leki. Potem zostawał sam. Ja przychodziłem o 14-tej na dwie godziny. Wnuczka, pielęgniarka, przychodziła jeszcze przed wieczorem, po pracy – kolacja, leki itp.
Dziadek poruszał się drobnymi kroczkami, o lasce w jednej ręce, drugą przytrzymując się mebli. Gdy dzwoniłem u drzwi, musiałem ze 2-3 minuty czekać, aż mi je otworzy. Uchylał drzwi, ja pytałem, czy mnie poznaje. Po kilku dniach zaczął poznawać, po głosie, następnie po twarzy, a może jednocześnie po głosie i twarzy. W piecu było napalone. Palił sam. W węglarce miał przygotowany węgiel i drewienka oraz gazety na rozpałkę.
Gdy pierwszego dnia wnuczka zaznajamiała mnie z mieszkaniem, głównie z kuchnią, w łazience powiedziała, że zdarza się dziadkowi czasem zabrudzić podłogę. Znam to z okresu opieki nad moją mamą, której ze 2-3 razy to się zdarzyło. Mówił cicho i powoli. Wspominał, pamiętał w miarę dokładnie szczegóły z dzieciństwa i młodzieńczości. Matka chyba wyjechała do Niemiec „za chlebem”. Wychowywany był przez „dziadków”. Mieszkali na wsi, tam też chyba się urodził.
Już tutaj, w Sopocie, opiekował się przez chyba siedem lat swoją żoną, chorą na Alzheimera. Po jej śmierci, gdy już niedołężniał, zaczęła opiekować się nim wnuczka. I jak to często w rodzinach bywa, cały ciężar opieki spadł na nią. Trwało to sześć lat.
W czwartek i piątek, po miesiącu mojego odwiedzania go, zaczął narzekać na złe samopoczucie w okolicach brzucha. W piątek już nie chciał jeść. Z wnuczką telefonicznie ustaliliśmy, że nie podam mu obiadu, a jedynie picie. Gdy po raz drugi „popędził” do toalety, stanął przy muszli oparłszy się o umywalkę i płaczliwym cichym głosem powiedział: „nie zdążyłem”. Zdjęliśmy spodnie, z majtek wypadła „zawartość”. Zaproponowałem, że obmyję go pod prysznicem, ale nie chciał. Moczył gąbkę i się obcierał, pośladki i nogi. Prawie płakał, mówił, że się wstydzi, że mu głupio przed samym sobą. Uspokajałem go, łagodziłem. Poszliśmy do pokoju. Przygotowałem majtki, spodnie. Przyniosłem miskę z wodą i gąbką doczyszczałem nogi.
Wieczorem dzwoni do mnie wnuczka i mówi, że dziadek jest w szpitalu. Trzy lata temu, albo jeszcze dawniej, był w szpitalu z powodu woreczka żółciowego. Teraz też chodziło o ten woreczek. Przeszedł zabieg. Przez trzy tygodnie wnuczka odwiedzała go w szpitalu po pracy. Ponoć jeszcze zapalenie płuc się pojawiło. No i że to rak był w tym woreczku. Wnuczka wraz z jej bratem wymalowali dziadka pokój, kupili nowe meble – „nowy” pokój czekał na dziadka.
Dwa dni temu wnuczka zaproponowała mi, abyśmy razem pojechali do szpitala. Już wcześniej o tym myślałem, ale jakoś nie było okazji. Dziadek mówił niewyraźnie. Głównie, że umiera, że boli, że chce pić. Co rusz zbierało mu się na płacz. Podłączony do sieci kabelków i wężyków, napowietrzany rurkami przez nos, aparatura cały czas wyświetla różne parametry. Nogi i ręce grubsze od moich – bardzo nawodnione. Doktorzy zmienili przy nas opatrunek na brzuchu, gdyż cały był od żółci. Gdy odkryli ranę, odwróciłem się, bo czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Dali lek przeciwbólowy, zapewne morfinkę. Dziadek się uspokoił, zaczął przysypiać. Jednak co rusz otwierał oczy, ale wyglądało to tak, jak by z otwartymi oczami spał. Siedziałem, patrzyłem na to leżące „ciało”. „A jeszcze trzy tygodnie temu sam palił w piecu” – jakże szybko to poszło?! Nad niedolą i boleściami starego chorego człowieka rozmyślałem. Także o sobie, aby na starość takie coś mnie ominęło. Ale tego nie wie nikt. Kolejny mój podopieczny, któremu towarzyszyłem w jego ostatnich dniach. A odchodzili i młodsi od niego (65, 85-88 lat). Planowali spokojną i ciekawą starość, gdy nagle dopadała ich choroba – oślepnięcie, cukrzyca i amputacja nogi, niewydolność serca, niedołężność, otępienie. Tak, tego nie wie nikt. Pożegnaliśmy się z dziadkiem po przeszło trzech godzinach pobytu, ok. 19.30. Wnuczka rozmyślała o hospicjum, gdyż lekarze już nic nie mogli zrobić poza stosowaniem środków przeciwbólowych. W sumie „wyrok” zapadł.
Na drugi dzień, załatwiałem sprawy w mieście, szedłem chodnikiem, wpada sms od wnuczki: „Dziadek zmarł o 12.35”. Jednak najpierw rano poinformowałem moją szefową o stanie pana Jana, czyli zdałem relację z pobytu w szpitalu w poprzednim dniu, teraz przekazałem jej telefonicznie tę smutną wiadomość. Zaszkliły mi się oczy.

1 komentarz: