31.12.2016
Przez miesiąc odwiedzałem „dziadka” (97 lat) od poniedziałku do piątku,
aby podgrzać przygotowany przez jego wnuczkę obiad, aby porozmawiać oraz czasem
rozwiązywać z nim proste testy skopiowane z Internetu przez jego wnuczkę.
Rozmawialiśmy o jego ulubionym ogródku, o kwiatach, o niewykopanych jeszcze
georginiach. Mówiłem, że na wiosnę sobie w ogródku posiedzimy. Raz
odpowiedział coś w tym stylu, że w ogródku to on raczej jedynie może być
pochowany, że nie dożyje. Wnuczka odwiedzała go rano, chyba na zmianę z jej
bratem, aby podać mu śniadanie i leki. Potem zostawał sam. Ja przychodziłem o
14-tej na dwie godziny. Wnuczka, pielęgniarka, przychodziła jeszcze przed
wieczorem, po pracy – kolacja, leki itp.
Dziadek poruszał się drobnymi kroczkami, o lasce w jednej ręce, drugą
przytrzymując się mebli. Gdy dzwoniłem u drzwi, musiałem ze 2-3 minuty czekać,
aż mi je otworzy. Uchylał drzwi, ja pytałem, czy mnie poznaje. Po kilku dniach
zaczął poznawać, po głosie, następnie po twarzy, a może jednocześnie po głosie
i twarzy. W piecu było napalone. Palił sam. W węglarce miał przygotowany
węgiel i drewienka oraz gazety na rozpałkę.
Gdy pierwszego dnia wnuczka zaznajamiała mnie z mieszkaniem, głównie z
kuchnią, w łazience powiedziała, że zdarza się dziadkowi czasem zabrudzić
podłogę. Znam to z okresu opieki nad moją mamą, której ze 2-3 razy to się
zdarzyło. Mówił cicho i powoli. Wspominał, pamiętał w miarę dokładnie szczegóły
z dzieciństwa i młodzieńczości. Matka chyba wyjechała do Niemiec „za chlebem”. Wychowywany
był przez „dziadków”. Mieszkali na wsi, tam też chyba się urodził.
Już tutaj, w Sopocie, opiekował się przez chyba siedem lat swoją żoną,
chorą na Alzheimera. Po jej śmierci, gdy już niedołężniał, zaczęła opiekować
się nim wnuczka. I jak to często w rodzinach bywa, cały ciężar opieki
spadł na nią. Trwało to sześć lat.
W czwartek i piątek, po miesiącu mojego odwiedzania go, zaczął narzekać
na złe samopoczucie w okolicach brzucha. W piątek już nie chciał jeść. Z
wnuczką telefonicznie ustaliliśmy, że nie podam mu obiadu, a jedynie picie. Gdy
po raz drugi „popędził” do toalety, stanął przy muszli oparłszy się o umywalkę
i płaczliwym cichym głosem powiedział: „nie zdążyłem”. Zdjęliśmy spodnie, z
majtek wypadła „zawartość”. Zaproponowałem, że obmyję go pod prysznicem, ale
nie chciał. Moczył gąbkę i się obcierał, pośladki i nogi. Prawie płakał, mówił,
że się wstydzi, że mu głupio przed samym sobą. Uspokajałem go, łagodziłem.
Poszliśmy do pokoju. Przygotowałem majtki, spodnie. Przyniosłem miskę z wodą i
gąbką doczyszczałem nogi.
Wieczorem dzwoni do mnie wnuczka i mówi, że dziadek jest w szpitalu. Trzy
lata temu, albo jeszcze dawniej, był w szpitalu z powodu woreczka żółciowego.
Teraz też chodziło o ten woreczek. Przeszedł zabieg. Przez trzy tygodnie
wnuczka odwiedzała go w szpitalu po pracy. Ponoć jeszcze zapalenie płuc się
pojawiło. No i że to rak był w tym woreczku. Wnuczka wraz z jej bratem
wymalowali dziadka pokój, kupili nowe meble – „nowy” pokój czekał na dziadka.
Dwa dni temu wnuczka zaproponowała mi, abyśmy razem pojechali do
szpitala. Już wcześniej o tym myślałem, ale jakoś nie było okazji. Dziadek
mówił niewyraźnie. Głównie, że umiera, że boli, że chce pić. Co rusz zbierało
mu się na płacz. Podłączony do sieci kabelków i wężyków, napowietrzany
rurkami przez nos, aparatura cały czas wyświetla różne parametry. Nogi i ręce
grubsze od moich – bardzo nawodnione. Doktorzy zmienili przy nas opatrunek na
brzuchu, gdyż cały był od żółci. Gdy odkryli ranę, odwróciłem się, bo czegoś
takiego jeszcze nie widziałem. Dali lek przeciwbólowy, zapewne morfinkę.
Dziadek się uspokoił, zaczął przysypiać. Jednak co rusz otwierał oczy, ale
wyglądało to tak, jak by z otwartymi oczami spał. Siedziałem, patrzyłem na to
leżące „ciało”. „A jeszcze trzy tygodnie temu sam palił w piecu” – jakże szybko
to poszło?! Nad niedolą i boleściami starego chorego człowieka rozmyślałem.
Także o sobie, aby na starość takie coś mnie ominęło. Ale tego nie wie
nikt. Kolejny mój podopieczny, któremu towarzyszyłem w jego ostatnich dniach. A
odchodzili i młodsi od niego (65, 85-88 lat). Planowali spokojną i ciekawą
starość, gdy nagle dopadała ich choroba – oślepnięcie, cukrzyca i amputacja
nogi, niewydolność serca, niedołężność, otępienie. Tak, tego nie wie nikt.
Pożegnaliśmy się z dziadkiem po przeszło trzech godzinach pobytu, ok.
19.30. Wnuczka rozmyślała o hospicjum, gdyż lekarze już nic nie mogli zrobić
poza stosowaniem środków przeciwbólowych. W sumie „wyrok” zapadł.
Na drugi dzień, załatwiałem sprawy w mieście, szedłem chodnikiem, wpada
sms od wnuczki: „Dziadek zmarł o 12.35”. Jednak najpierw rano poinformowałem
moją szefową o stanie pana Jana, czyli zdałem relację z pobytu w szpitalu w poprzednim
dniu, teraz przekazałem jej telefonicznie tę smutną wiadomość. Zaszkliły mi się
oczy.
Jesteś dobrym człowiekiem Wlodku
OdpowiedzUsuń