Na ławce przed sopockim molo. Przyglądałem
się głównie twarzom, ale i całym postaciom – jak się poruszają, jak
gestykulują. Tłum ludzi w różnym wieku, różnie poubieranych (na letniaka, na
wiosennie). „Film” zacząłem wymyślać. Zaczęło się to wymyślanie od widoku
twarzy jakiegoś faceta – ni z gruszki, ni z pietruszki zrobiłem go
aktorem i zastanawiałem się, jaką rolę mógłby zagrać. Nie wświdrowywałem się
dłużej w żadną twarz, pełno ich było wokół, czyli co chwilę inny film,
inny bohater, inna rola. Sens, jeśli w ogóle to jakiś sens by miało,
polegałby na tym, że przedstawiam daną twarz, czyli wymyślam rolę na podstawie
moich domysłów na temat danej osoby. Jeden jest bandziorem, drugi amantem,
trzecia kochanką lub żoną, dzieci sympatyczne lub okrutne itd. Rzeźbię postaci
– tworzy się akcja. Horror, film familijny, brazylijska czy w ogóle
południowoamerykańska nowela wyciskająca łzy, tragikomedia, farsa… gatunek
filmu, a może różnych wątków tego filmu, bo mógłby przecież zawierać akcje
z każdego z tych gatunków, taki kogel-mogel… czyli zależałby gatunek od tego
mojego pierwszego wrażenia, domysłu na temat „nosiciela” danej twarzy. To
byłaby pierwsza część filmu. W drugiej wyposażyłbym tych bohaterów w odmienne
charaktery, osobowości, w założeniu byłyby to te prawdziwe… Kto tam
zresztą wie, jakie byłyby prawdziwe, niechby po prostu były „odwrócone”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz