Nie można uciec od samego siebie przenosząc się z miejsca na miejsce.
Ernest Hemingway.
Ernest Hemingway.
Czyli ciągnę się za sobą z
miejsca w miejsce jak rzep na psim ogonie? jak ślimak ze swoim domkiem? Owszem,
łajdak czy to w jednym, czy w innym miejscu może pozostać (czyli w dalszym
ciągu być) łajdakiem, podobnie poeta poetą, robak robakiem, świnia świnią, czy
hiena hieną. Zastanawiam się nad tą „ucieczką” – nad jej powodami i celem,
czyli „dlaczego?” i „po co?”. Gdybym znał kontekst, w którym ta myśl się
pojawiła… Ale nie znam. Jest jak obgryziona kość – można jedynie domyślać się
smaku mięsa, którym ktoś wcześniej się uraczył. Można obejść się smakiem. Kto
może mieć powody do uciekania od siebie? Od jakiego siebie? Od siebie
rzeczywistego do wyimaginowanego? Pindarowska maksyma się przypomina: poznaj samego siebie.
„O swoich
niejednorodnych tematycznie składnikach znanych nam ód zwycięskich sam Pindar stwierdził, że «podobnie
do pszczoły, me piękne hymny pochwalne lecą od jednego przedmiotu do drugiego»”.
Czy można hemingwayowskie
przenoszenie się z miejsca na miejsce i pindarowskie porównanie jego własnych
hymnów do lotów pszczół spiąć klamrą „skakania z kwiatka na kwiatek”? Ale oto dobiegają
mnie słowa Sokratesa, który na pytanie zadane przez Fajdrosa, czy wierzy w
mity, odpowiada:
„…ja nie
jestem w stanie, jak napis w Delfach powiada, poznać siebie samego. Więc mi się
to śmieszne wydaje, kiedy siebie jeszcze nie znam, bawić się w takie nieswojo,
niesamowite dociekania. Więc mało się tymi rzeczami interesuję; biorę je tak
jak wszyscy inni i, jak mówię, nie to badam, ale siebie samego, czy ja sam nie
jestem bydlę bardziej zawiłe i zakręcone, i nadęte niż Tyfon, czy też prostsze
i bardzie łaskawe, które z natury ma w sobie coś boskiego i coś niskiego.”
Skakanie z kwiatka na kwiatek to
żadne uciekanie z miejsca na miejsce – raczej wędrowanie tu i tam z samym sobą,
z sobą przez siebie akceptowanym, utwierdzanie siebie w swoim tzw. «ja» w
różnych miejscach. Już bliższe mi jest myślenie o uciekaniu z miejsc, w których
przebywanie z samym sobą jest zakłócane. Przykuty (na przykład) z powodu
choroby do łóżka szpitalnego, oglądający dzień w dzień te same ściany i ten sam
sufit, wtłoczony w monotonny tryb szpitalnego dnia marzę o znalezieniu się –
chociażby nawet w tym łóżku – na łonie natury, jak czujący zbliżającą się
śmierć Boryna, gdy nieprzytomny wychodzi
w pole, nabiera w koszulę ziemię i zaczyna siać.
Jednak nie jedynie szpitalność
znamionuje owo „przykucie”, bo także zwyczajna codzienność. Bywa takie
przykucie polem niezwykle ciężkiej i krwawej walki, na którym to polu jest się
pozostawionym twarzą w twarz z samym sobą. Krótkotrwałą ucieczką od tego
bitewnego zgiełku może być sen. Mogłoby nią być i zabawianie się myślami,
jednak co rusz myślenie w takiej scenerii nasiąkałoby szpitalną
rzeczywistością. Niekoniecznie choroba i szpital są „potrzebne”, aby czuć się
zamkniętym jak w czterech ścianach między sufitem i podłogą. Każde
ograniczenie, nawet ziarnko piasku w bucie czy źdźbło w oku, czyhające w
codzienności jak ta kropla drążąca skałę może stawać się pętlą zaciskającą się
wokół owego „siebie samego”, którego jeśli nawet nie do końca znamy i
rozumiemy, to go jednak wyjątkowo mocno czujemy. Ale – aby jeszcze bardziej
zapętlić i zamącić myśl – czujemy tego siebie samego całym samym sobą. Od
niemowlęctwa do ostatniego świadomego tchnienia. Chciałoby się rzec: aż po
grób. Jedyne prawdziwe „małżeństwo” to związek z samym sobą. Co Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela.
Na zakwieconej łące rozmyślań
zaledwie dwóm-trzem kwiatkach zdołałem się przyjrzeć. A za tą łąką las, za
nim następna łąka albo pole. Kwiatków moc w bezkresie wyobraźni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz