W rozmowie ze znajomymi ktoś powiedział, że „jeśli nic
nie robisz, idziesz w nędzę”. I to mi kołacze, dzwoni, takie pamiętliwe się
zrobiło, że hej! Nie mogę powiedzieć, że dobrze mi z tą myślą natrętną, mimo to
staram się zwykle robić „coś”. Wydaje mi się, że chodzi o robienie czegoś jakby
na przyszłość, żeby było dobrze za kilka dni, lat. Może się mylę, jednak
skojarzenie z tym Twoim dobrem i złem się nasuwa. Nic nie robisz – to zło.
Używanie przymiotników może być
zdradliwe, powinny być same rzeczowniki, ponoć tak na początku ludzkiej mowy
było. Wyobrażam sobie, że „hukał’ jakiś praczłowiek do swojego pobratymca, że
„uuu” (znaczy np. „ogień”), ten, pobratymiec, mu na to „ooo”; albo jakieś inne
hukanie, że wróg, albo gruby zwierz. Poza tym, ileż to ważnych spraw toczyło
się wtedy na co dzień? Upolować zwierza i go zjeść, lub przed nim czmychać, aby
nie dać się zjeść. W chwili napływu ochoty z najbliższą płcią przeciwną zakopulować, bezpieczne schronienie
znaleźć… I co jeszcze?
*
Myśląc o dwóch minionych bez pisania dni pomyślało mi się natychmiast
o „chceniu”, że chciałbym mieć już napisane to, co chodziło mi wcześniej
po głowie, jednakże nie chciało mi się zachcieć. Chcieć coś mieć a chcieć to
uczynić czy osiągnąć to dwa różne chcenia, może nawet to pierwsze nie chceniem
trzeba by nazwać, lecz życzeniem.
Czy moje pisanki są jedynie monologiem?
Niezupełnie, lub nawet wcale nie tak. Weźmy mnie na bezludnej wyspie, żadnych
kontaktów mailowych/telefonicznych ze światem, ni bliskich, ni
jakichkolwiek znajomych, żadnej nadziei na powrót do świata ludzi, o którym to
świecie na tej wyspie już zapomniałem. Jak ten Robinson Crusoe, ale bez
Piętaszka. Czybym tam sobie pisankował?
Mając, oczywiście, na czym i czym. Jeśli tak, to o czym? Czy nie wystarczyłyby
mi wtedy rozmowy z samym sobą? A może pisałbym coś „do butelki”, którą potem
wrzuciłbym do morza? A gdyby to nie wyspa była, lecz jakaś głębia dżungli,
to jak mógłbym zapisane kartki w świat wysłać? A gdybym jednak nie
miał na czym ani czym pisać?
Nawet, gdy bezpośrednio do treści maila/telefonu
nie nawiązuję, to jednak owe treści są we mnie niczym ta Bergsona kula
śniegowa, czyli co rusz powiększająca się doklejaniem do siebie nowych
maili/telefonów, z treścią tych maili/telefonów pojawiających się spostrzeżeń,
z przemyśleń po drodze.
Jeśli nic nie
robisz, idziesz w nędzę. Zależy, o jaką robotę w tym powiedzeniu szło, być
może o jakąś na roli, czy w ogóle taką, która miała dostarczyć środków do
życia, czy chociażby na przeżycie. Jednak zastanawiam się nad tym „robieniem
czegoś jakby na przyszłość, żeby było dobrze za kilka dni, lat”. Żyć więc
przyszłością czy chwilą teraźniejszą? Nie, takie myślenie, jedynie o aktualnej
chwili, towarzyszy raczej na tzw. haju, chociaż nie wiem, czy na tym haju będąc
w ogóle jakoś głębiej się myśli. Owszem, ponoć artyści pod wpływem używek
wznosili się na wyżyny swojej twórczości. Ale trzeba być artystą, a nie jako
zwykły zjadacz chleba napęczniały tumiwisizmem, aby takimi przypadkami twórczo się
podniecać. Nawet wiewiórka robi zapasy na zimę. Człowiek niemyślący o przyszłości
po prostu zamarznąć może na drodze na śmierć. Z kolei zaprzedawać duszę
tylko przyszłości? Nie wiem, czy takie kontrastowe, czyli albo czarne albo
białe postawy wobec życia się zdarzają. Powiadają ludzie, że coś po sobie
chcieliby zostawić, coś wartościowego, chociaż nie wszystko, co wartościowe w
ich pojęciu, ma z ogólnie przyjętym rozumieniem słowa wartość cokolwiek
wspólnego. Któż jednak w obecnych czasach ustanowić może wartość ogólną, znaczy
taką, która mieściłaby się w wartości uniwersalnej?
Dzieli się ktoś wrażeniami po odbyciu
„ekstremalnej” wycieczki. Ciekawe wyzwanie, odważne, poza tym takich odległości
dziennie (kilkadziesiąt kilometrów) chyba nigdy w życiu nie pokonywała. Resztki
wybuchłej na tej wycieczce adrenaliny jeszcze w niej przez jakiś czas po
powrocie się sączyły. Napomykała coś o poznaniu siebie. Korciło mnie
i korciło zapytać o to „poznanie siebie”. Nie zapytałem.
Interesują mnie takie stwierdzenia jak owo
„poznałam bardziej siebie”. To ten symboliczny pierwszy klocek domina, czy może
raczej rozszczepione jądro atomu powodujące wybuch – w moim przypadku wybuch
myśli, spekulacji, domyśleń itp. I nie wwiercam się teraz w osobowość tej osoby, w
jej JA, chociaż to jest oczywiście punktem wyjścia w tych moich rozmyślaniach,
lecz próbuję stawiać sobie konkretne, zasadnicze pytania typu: jaką częścią
swojego JA człowiek poznaje którą część swojego JA? Powiadają niektórzy,
że należy poza własne JA wychodzić. Jak ocenić własne, jeżeli sobą, swoim
JA się je ocenia?
„Gdy idziesz szlakiem życie jest takie proste” (to z tych wrażeń). Tutaj też bym podrążył
i zapytał, dlaczego poza szlakiem nie jest takie proste? I dalej jeszcze
popuszczając wodzy myślom można by się zastanowić, czy w ogóle jest możliwe
uczynić ze swojego życia coś w rodzaju wędrówki na szlaku. Powyrzucać zbędne
życiowe balasty jak te zbędne ciuchy czy inne rzeczy z plecaka. Co ciąży
człekowi w codzienności, jakie to są balasty, że tylko podczas takich odskoczni
może się poczuć swobodnie? I dalej: czy to nie sam konkretny człowiek jest dla
siebie balastem, gdy pochłonięty jest odgrywaniem określonej roli przed innymi,
głównie przed rodziną i najbliższymi znajomymi? Na szlaku obcy ludzie, na co
dzień zaś w pobliżu są nieobcy – a to jest przecież różnica. I wyzwanie do
bycia wśród „swoich”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz