czwartek, 1 października 2020

"Idzenie" ("iście")

 

Bo przecież pisanie jest jak spacer[1]

Sopocki cmentarz. Jest w pofałdowanym pagórkami lesie, a właściwie to co jakiś czas wdziera się coraz bardziej w las. Drzewa nie wyglądają na bardzo wiekowe, więc nie wiem, jak tu wyglądało w momencie zakładania cmentarza. Sopot jako miasto jest młodziutki, w 2001 roku przekroczył setkę. Jean Georg Haffner założył tu kąpielisko w 1823 roku, gdy dolna część osady była z powodu podmokłości trudno dostępna. Potem zaczęto ją odwadniać, meliorować. Obecni włodarze zajmują się głównie rozprawianiem się z przyrodą, stawianiem sobie betonowych pomników, m.in. coraz to nowych hoteli, lub chociażby wielkiej bryły zwanej dworcem. Byle tylko jeszcze jakiś kawałek terenu sprzedać – sprzedać, sprzedać, sprzedać.

Wracam do cmentarza, a ściślej do powrotu z niego. Nie spieszyłem się. Wracałem sobie bardzo powoli, że wolniej już chyba nie można. Nie z powodu jakiejś zadumy, ale zechciałem iść sobie ot tak, jakbym po prostu nie szedł, czyli nie szedł po to, aby gdzieś tam o którejś godzinie być. W tej okolicy, czyli po ścieżkach mojego dzieciństwa, w znajomym i ulubionym terenie lubię sobie chadzać. Odłączam myśli od stawianych kroków, nogi kroczą sobie a muzom. Cały jestem jakby myślą, zatopiony w sobie. Jakoś tak. Idąc tak sobie jakby nie idąc z tego cmentarza byłem jednocześnie obecny. Byłem jakby opłukiwany nurtem mijających mnie ludzi. Odniosłem wrażenie… pod tym zresztą kątem zerkałem na tę mijającą mnie „masę” osobników… odniosłem wrażenie, że wszyscy szli coś załatwić, albo już wracali po załatwieniu czegoś (o wizyty na cmentarzu chodzi). Z jakimś takim chłodnym załatwieniem sprawy to mi się skojarzyło. Pozwolić sobie czasem, chociaż tylko czasem, jeśli już nie częściej, na takie bez pośpiechu idzenie („chodzenie” mi tu nie pasuje), a może „iście” (od iść). W takich chwilach nie traktować siebie, swojego ciała, jako środka lokomocji, jako pasażera przemieszczającego się na swoich nogach do jakiegoś konkretnego punktu, na dodatek w określonym, założonym przez siebie czasie. Wyłączyć się na chwilę z tego ciągłego „dokądś” i „po coś”, oderwać się od tych wszystkich: „po coś, w jakimś celu, w jakimś czasie, z jakiegoś konkretnego powodu”…

Jest jeszcze pieszość, czyli sposób przemieszczania się, może nawet sposób bycia, czyli ja ze swoim ciałem, moje ciało ze mną. I jeżeli nawet w jakimś celu, po coś, dokądś, to jednak bez niecierpliwego wyglądania mety.

Można by w tym miejscu sobie pogeneralizować, ale zaraz doszłoby się do znamienia naszych czasów, czyli do wyścigu szczurów. Wielka Pardubicka także się przypomina – na złamanie karku! Patrzę przez okno. Pochmurnie, ponoć ma dzisiaj popadać. Z pogodą podobnie, jak z tym potokiem ludzi, który mnie mijał, gdy z cmentarza wracałem. Także na pogodę patrzy się najczęściej pod kątem jakiegoś korzystnego dla ludzi „celu”, czyli chciałoby się, aby w danej chwili była taka, albo siaka, albo jeszcze jakaś inna. Człowiek ciągle czegoś żąda, oczekuje. Po cmentarzu spieszy się na obiad, na pociąg, do kogoś lub dokądś po coś. Na dodatek chce mieć w tym czasie sprzyjającą pogodę, bo przecież idzie, czyli przemieszcza się pieszo, jest pod gołym niebem. Niechby tylko pokropiło, a już by szaty darł czy rwał, już byłby temat do rozmowy, do narzekań. Jakże często klepie człek takie trzy‑po‑trzy, aby tylko klepać. Na przykład w windzie, czy z kimś znajomym przypadkiem spotkanym „na ulicy”.



[1] Katarzyna Szymańska, „Granica drzew. O leśnych doświadczeniach granicznych w opowiadaniu An der Baumgrenze Thomasa Bernharda.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz