Lecę
na wycieczkę do miejsca, w którym kończy się Wszechświat, czyli do miejsca, w
którym natrafię wreszcie na tabliczkę z przekreślonym ukośnie napisem
WSZECHŚWIAT. Albo w drugą stronę lecę, czyli do początku tej nieskończoności.
Jeśli oczywiście założę, że gdy coś swój koniec ma, to również i swój początek
gdzieś mieć powinno. Nazwa „nieskończoność” z tropu mnie nie zbija i nie
zniechęca – to przecież tylko słowo, a słowa – jak wiadomo – nie zawsze bywają
odpowiednio użyte, nie zawsze za pomocą słów potrafimy ująć istotę, sedno tego,
o czym powiedzieć chcemy i – co chyba ważniejsze – co opisać, zrozumieć, a
nawet wyjaśnić zamierzaliśmy. Słowa to grabarze myśli, jak ktoś tak, lub
podobnie powiedział. Odrzucam więc to słowo „nieskończoność” i lecę... Żadnej
pracy, żadnych obowiązków... Nic... Jedynie lecę i lecę i rozmyślam sobie, albo
dla świętego spokoju o niczym nie myślę, wyluzowuję się, odpoczywam po
utrudzonym ziemskim życiu. Bez telefonu, telewizji, gazet, radia... Sam,
oddalony od Ziemi, w samym środku nieskończoności, bo jeśli nieskończoność, to
chyba jedynie środek ma. Lecę. Tyle samo przede mną, co i za mną tej
przestrzeni.
Z
tym „jedynie” środkiem, niczym centrum nieskończoności to chyba nie jest takie
chybione. Gdyby tak sobie to uczłowieczyć, gdyby z siebie samego nieskończoność
uczynić – już nie w sensie czasu, czy przestrzeni, lecz... no właśnie... Chyba
w sensie kontaktów z ludźmi i różnorodnych zależności, które z takimi
kontaktami się wiążą. Tylko czy to nie wiązałoby się z kolei z odczłowieczeniem?
Ogrom ludzi dookoła, a ja np. przejmuję się nimi wszystkimi, czyli tym, że są,
że ich tyle, że każdy Człowiekiem jest... Być więc takim środkiem, centrum,
wokół którego wszyscy inni przebywają, przed którym inni się odsuwają gdy nadchodzę,
by następnie – gdy już przejdę – podążać za mną. To tak, jak w tej zagadce, w
której o cień chodzi, do którego z kolei porównuje się kobietę: „Gdy idziesz za
nim – ucieka, gdy uciekasz przed nim – to cię goni”. No bo jeśli w środku
jestem, to wówczas tylu, ilu jest przede mną, musi być także za mną, ale także
obok mnie, czyli w sumie wokół mnie. Jednak nie o „centrum” takiego typu teraz
tutaj chodzi, z jakim najczęściej mamy do czynienia, gdy mówimy o kimś, że jest
w centrum zainteresowania, że jest pępkiem świata itd. Nie, takie centrum,
wbrew słowu, którego używamy (tak to z tymi słowami jest) w sumie przesuwa nas
na krańce, na obrzeża. Bo przecież nie o to chodzi w tym przypadku, w przypadku
bycia w centrum, że wszyscy inni są dookoła nas. To się tylko tak wydaje. W rzeczywistości
(jakiej? czyjej?) stajemy się outsiderami (Riedla Autsajder). Podejrzewam, że
zarówno w rzeczywistości przez nas samych naszymi (centro-outsiderów) oczami
oglądanej, jak i w oczach tych, którzy na nas patrzą właśnie outsiderami się stajemy.
Wynosimy się w takim przypadku ponad innych i siłą rzeczy albo się wywyższamy
(oddalamy od środka w górę), albo uciekamy właśnie na obrzeża, uciekamy,
uciekamy, uciekamy (obrzeża nieskończoności?). Podobnie z tymi, którzy na nas
patrzą (och, jak patrzą – zawistnie albo z uwielbieniem) – też tą samą siłą
rzeczy popychają nas w różne rejony, na przykład do góry, w dół, na boki,
czasem podepczą, a więc i w ziemię wgniotą. No więc nie, nie o takie centrum,
nie o taką nieskończoność naszą ludzką tu chodzi, lecz o nieskończoność
niezależną od czegokolwiek w tym wszechbycie, wszech‑pobybawniu.
Zapędzam
się w kozi róg... Wiem, dlaczego... Chyba za bardzo ująć to wszystko chciałem,
ująć przystępnie. Popadłem w sidła logiki, Ziemskiej logiki, w chęć rozumienia
moich myśli, tych myśli, które swobodnie, po swojemu, zgodnie z ich naturą
powinny po głowie hasać. Bo jeśli już coś, to właśnie one są najbliżej tego
stanu, który polega na byciu w centrum nieskończoności. Nawet, jeśli będąc na
usługach człowieka, który w rozumowanie się zapędza, który chorobliwą wręcz
czasami chęć ogarnięcia pewnych trudnych do uchwycenia spraw przejawia, a więc
nawet wtedy nie ujmuje to nic ich nieskończonej naturze. „Do pięt” im rozum nie
dorasta, gdy z nimi dialog prowadzić zaczyna. Jakie może być wyjście, albo
sposób jedynie (i aż) aby jednak do bycia nieskończonym, móc chociaż drobnymi
kroczkami się przybliżać?
4 listopada 2002
Nieskończoność
Wszechświata – może jedyna „rzecz”, o której głębiej i rozleglej rozmyślać nie
potrafię.
Podobno
w „naszej” galaktyce jest ok. 400 miliardów gwiazd, a we wszystkich galaktykach
jest więcej gwiazd, niż ziarenek piasku na wszystkich plażach na Ziemi. O ile
więcej? – o jeszcze jedną plażę?, o piasek den mórz i oceanów?, o jeszcze jedną
Ziemię?, o jeszcze jedną galaktykę? Czy skończona jest ilość tych miliardów,
czy nieskończona? Do którego momentu można używać liczb, a od którego już nie?
Rozrasta... rozszerza się Wszechświat? – a jeśli tak, to w jaką przestrzeń się
wdziera? A gdy kurczyć się zacznie – co go otaczać będzie?
Niepojętość.
10 lipca
2005
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz