Na ławce przed sopockim molo. Przyglądałem
się głównie twarzom, ale i całym postaciom – jak się poruszają, jak
gestykulują. Tłum ludzi w różnym wieku, różnie poubieranych (na letniaka, na
wiosennie). „Film” zacząłem wymyślać. Zaczęło się to wymyślanie od widoku
twarzy jakiegoś faceta – ni z gruszki, ni z pietruszki zrobiłem go
aktorem i zastanawiałem się, jaką rolę mógłby zagrać. Nie wświdrowywałem się
dłużej w żadną twarz, pełno ich było wokół, czyli co chwilę inny film,
inny bohater, inna rola. Sens, jeśli w ogóle to jakiś sens by miało,
polegałby na tym, że przedstawiam daną twarz, czyli wymyślam rolę na podstawie
moich domysłów na temat danej osoby. Jeden jest bandziorem, drugi amantem,
trzecia kochanką lub żoną, dzieci sympatyczne lub okrutne itd. Rzeźbię postaci
– tworzy się akcja. Horror, film familijny, brazylijska czy w ogóle
południowoamerykańska nowela wyciskająca łzy, tragikomedia, farsa… gatunek
filmu, a może różnych wątków tego filmu, bo mógłby przecież zawierać akcje
z każdego z tych gatunków, taki kogel-mogel… czyli zależałby gatunek od tego
mojego pierwszego wrażenia, domysłu na temat „nosiciela” danej twarzy. To
byłaby pierwsza część filmu. W drugiej wyposażyłbym tych bohaterów w odmienne
charaktery, osobowości, w założeniu byłyby to te prawdziwe… Kto tam
zresztą wie, jakie byłyby prawdziwe, niechby po prostu były „odwrócone”.
sobota, 20 lutego 2016
wybiegowisko
kocham Życie –
las, strumienie, plażę, morze
zawieruchę, sztorm, zawieje śnieżne
śnieg skrzypiący pod butami,
księżyc w pełni
bosość na chrzęszczącym piasku plaży
ludzi czasem także -
kiedy śpią
las, strumienie, plażę, morze
zawieruchę, sztorm, zawieje śnieżne
śnieg skrzypiący pod butami,
księżyc w pełni
bosość na chrzęszczącym piasku plaży
ludzi czasem także -
kiedy śpią
*
Listopadowa piąta
trzydzieści. Przed wschodem słońca. „Nieciemno”. Wietrzny chłodek,
przymarznięte kałuże.
Zbieracze z wózkiem obok
pojemników na śmieci – gotowe do załadowania kartony wypełnione butelkami.
Zmrożony piasek plaży. Nad
horyzontem, spod ciemnego kłębowiska chmur wydobywająca się jasność. Zamiast
wschodu będzie powschodzie słońca.
Morze figlarne, wesołe,
żwawe. Krótkie niskie języki fal przed powrotem w morska toń oblizują
plażę. Prześcigają się, swawolą, baraszkują. Fala na fali i przy fali –
inne od długich i leniwych, z wyraźnymi odstępami między sobą, skradających się
w kierunku plaży, zachłannych, penetrujących plażę, zderzających się w drodze
powrotnej z następnym cielskiem wody. Te jeszcze nadejdą – innym razem.
Wietrzyk w twarz. Ożywiające
się ptaki – mewy, kaczki. Wrona siedząca na szczycie brzozy niczym sęp
wypatrujący padliny. Truchtam. Jak więzień w celi drepczący tu i tam…
„myślisz, że gdy chodzisz to nie siedzisz?” – pyta współwięzień.
Podobnie i te nasze przemierzanie
różnorodnych obszarów, zarówno tych rzeczywistych, jak i wydumanych – to także
coś w rodzaju takiego dreptania tu i tam. Jak wilki w klatce – biegające
niczym w obłędzie po wydeptanych przez siebie ścieżkach. Czy bezmyślnie? Chyba
nie. Smutny to widok.
W jakim stopniu do klatek, do skorup wtłaczani jesteśmy przez otoczenie, a w jakim stwarzamy je sobie sami? Trudno orzec, a poza tym jaka to różnica? Istotniejsze jest chyba to, czy jesteśmy w stanie z nich się wydostać.
W jakim stopniu do klatek, do skorup wtłaczani jesteśmy przez otoczenie, a w jakim stwarzamy je sobie sami? Trudno orzec, a poza tym jaka to różnica? Istotniejsze jest chyba to, czy jesteśmy w stanie z nich się wydostać.
Z „Litego boru”
Andrzeja Żuławskiego:
"...zapytałem Felki, idąc w kierunku stacji
kolei podmiejskiej, czy w Drohomilu jest furtka w sadzie, a Felka popatrzyła na
mnie uważnie szarymi dobrymi oczami,
pomyślałem, mądrymi energicznymi oczami, pomyślałem, i zobaczyłem po raz
pierwszy jak Felka jest piękna, i Felka powiedziała: - Jest sad i jest furtka w
sadzie, i jest bór dookoła. A ja powiedziałem, obejmując ją za ramiona i idąc,
i idąc po raz pierwszy pocałowałem ją w usta czując miękkość i twardość jej
ust: - Ja wyjdę szczęśliwie przez tę furtkę w sadzie."
Nasze niepokoje
to może właśnie takie klatki, i nawet sady, z furtkami, które trzeba odnaleźć,
uczynić? Takie wewnętrzne pęta (te niepokoje).
Nawet stado na
wolności to klatka swojego rodzaju. A co nie jest klatką? Czy furtki złudne –
to także drzwi do innych klatek?
Które z nich są
wejściem, a które wyjściem?
„Paranoja! Gdzie są okna, gdzie są drzwi?!”
(Dżem).
24 listopada 2001
świato-podgląd
Po drodze. Ująłem krótko, czy raczej streściłem w jednej myśli to, co każdego dnia samo się narzuca, gdy idę
wśród tłumu. „Wśród” chyba za wiele powiedziane, bo ów tłum, każdy osobnik z
osobna, mnie wyprzedza, nie płynę z jego nurtem. Nawet starcy,
a niektórzy z nich o lasce. Oczywiście są i ci, którzy idąc
z naprzeciwka mnie mijają. Chodzi o nogi i spodnie, również o kurtki.
Także o kroki, o styl chodu, ale w tej chwili te schodzą na drugi plan.
Wychodzę przeważnie o stałej godzinie, jeżdżę kolejką o stałej porze.
Raz skład pociągu jest normalny, czyli długi, raz krótki. Raz jest ścisk, inny
razem luz i wolne miejsca siedzące. W tym dostrzeganiu głównie o kobiety
chodzi, gdyż „repertuar” nóg, spodni i kurtek (czasem płaszczów) jest o wiele
bogatszy niż u mężczyzn. A poza tym, który facet przyglądałby się facetom…
OK., przynajmniej ja im się nie przyglądam. Chociaż sposobów ich poruszania się
jest niemało. I nie chodzi o wielość niczym specjalnie się nie
wyróżniających „chodów” (tych facetów), lecz o te z nich, które sobie
pakuję do szufladki z napisem „karykaturalne”. Tak więc, wracając do
kobiet, głównie do tych, które mnie wyprzedzają, rozpoznaję znane mi już nogi i
buty. Do tego często bardzo kuse kurteczki, a wówczas całą długość spodni,
czyli także (głównie) ich górną część (nóg, pod spodniami), mam jak na dłoni.
Gdy na wielogatunkową kwiecistą łąkę patrzę, także na jakieś pogorzelisko,
wówczas, na pierwszy rzut oka, nie o poszczególne kwiaty lub elementy
gruzowiska mi chodzi. Podobnie z tymi nogami, czyli najpierw dociera do mnie
ich wielościowa jedna całość, jak np. stado krów czy koni na pastwisku. Po
chwili wyłuskuję oczami poszczególne egzemplarze. Ale tak było na początku
mojego dojeżdżania, lata temu, a nawet jeszcze dawniej. Czyli od nie
wiadomo kiedy od razu zawieszam wzrok na poszczególnych egzemplarzach. Staram
się unikać oceniania, pilnuję się, ale nie zawsze to mi się udaje. Staram się dopuszczać
do głosu jedynie pytania „dlaczego?” i „po co?”. Chodzi o przybieranie
(jak w przypadku drzewka bożonarodzeniowego) ciała od bioder w dół.
Chociaż w drugą stronę, w górę, też ciekawie bywa. Zdarza się, że odzienie
rzeczywiście okryciem bywa, często jednak, że tak sobie to określę, podkreśla
nagość, czyli pomimo że zakrytą, to jednak podkreślaną, uwypuklaną. Obcisłość?
Tak, najczęściej chyba o to zjawisko chodzi. Facet kobiety nie zrozumie, te z
kolei swoich sekretów mu nie zdradzą, czyli „dlaczego tak, a nie inaczej?”,
albo „dlaczego inaczej, a nie tak?”. Zresztą, pytania takie są tak samo
zasadne jak np. „dlaczego maki są czerwone?”, albo „dlaczego krowa ma rogi, a
koń ich nie ma?”. Albo: „mamo, dlaczego słońce nazywa się słońce?”.
Zaczęło się dzisiaj rano od
„czekania na nastrój” do sklecenia jakiejś pisanki. A jeśli „czekanie”, to
natychmiast pojawia się „Godot”. Zerkam do artykułu w Internecie „Samuel Beckett i Emile
Cioran – zgubna przenikliwość”.
Cioran w Zeszytach:
Cudowny, boski poranek w Ogrodzie Luksemburskim.
Patrzyłem, jak ludzie chodzą tam i z powrotem i mówiłem sobie, że my
żywi (żywi!), jesteśmy tu tylko po to, by przez jakiś czas muskać powierzchnię
ziemi. Zamiast spoglądać na gęby przechodniów, patrzyłem na ich stopy i wszyscy
ci ludzie byli dla mnie tylko krokami, krokami wędrującymi we wszystkich
kierunkach – chaotycznym tańcem, nad którym nie warto się zastanawiać? Takie
oto snułem refleksje, gdy wtem podnoszę głowę i widzę Becketta, tego
znakomitego człowieka, który emanuje czymś osobliwie kojącym.
Ten poranny tłum w drodze
do peronu kojarzę sobie z mrówkami, które chodzą i chodzą stałymi
ścieżkami, a potem, po pracowitym chodzeniu i zbieraniu, wracają do mrowiska,
aby nabrać sił na następne chodzenie i zbieranie.
„Mizerykordia”” (w Teatrze
Telewizji). Jest w moim spiskoworze pisanka sprzed lat. W niej m.in. o „Senności”
Wojciecha Kuczoka. Ów film wówczas, podczas pisankowania, oglądałem. Dzisiaj
fabuły już nie pamiętam, jedynie scenę w suterenie.
Podstawia jej [praktykantce] krzesło,
niech sobie usiądzie, Robert nie pozwoli jej wyjść z niczym; jest taka
śliczna, w czasie pokoju to naprawdę przydatna cecha.
– Najważniejsze, obrać sobie
właściwy punkt widzenia. No? Co widzisz?
[…]
– A co mam widzieć? Nic, czyjeś
nogi.
– Nic? Widziałaś, kto teraz
przechodził?
– Skąd niby mam wiedzieć?
– Ta dziewczyna idzie na sesję
poprawkową. Miała granatową spódniczkę z matury. To już trzeci raz, większość
jej koleżanek z roku już zdała, po raz pierwszy idzie sama. Zwykle stawia stopy
tak jak teraz, mocno, trochę po męsku, głośno stukając obcasami o chodnik. Po
oblanym egzaminie miała niepewny krok, być może coś wypiła ze smutku… No, a ten
tu, kto to?
Idą nogi w spodniach od garnituru i
czarnych mokasynach, Praktykantka przybliża się, zadziera głowę, widać jeszcze
neseserek u boku; teraz już nic nie widać, nogi przeszły.
– Jakiś facet idzie… do pracy?
– Za wolno. Sześć sekund. To jest
tempo bezrobotnych i studentów.
– Ale przecież miał aktówkę,
oficjalny strój.
– Zgadza się. Stracił pracę
niedawno. Kiedy pracował, chodził dwa razy szybciej.
Mokasyny błyszczały mu jak
lakierki, teraz zmatowiały, pastuje je niedbale, założę się, że dziś znowu się
nie golił.
Robert ma rację, większość nóg w
mieście rozpoznaje bezbłędnie; poza sutereną, na powierzchni, zawsze chodzi ze
spuszczoną głową, od kiedy zaczął wypracowywać się jego świato‑podgląd, od
kiedy umie patrzyć ludziom prosto w nogi, czyta z nich wszystko to, co
chcieliby ukryć; większość ludzi na co dzień robi dobrą minę do złej gry, ale
wobec Roberta są bezbronni, potrafią zakładać maski tylko na twarze, nogi pozostają
niezamaskowane, chodziłoby o to, żeby chodzić dyskretnie, nieznacząco, niewielu
jednakowoż posiadło tę umiejętność, ludzie od czasu dziecięcych katechez
przeczuwają, że jeśli ktoś im się przygląda, to z góry, z lotu ptaka, aniołki
zapuszczają żurawia, pan Bóg lornetkuje ich z okna, potem będzie ferował
odgórne wyroki, i najważniejsze decyzje zawsze zapadają odgórnie, nogi są
nieważne, pozostają w ukryciu, przecież ziemia nie jest lustrem weneckim,
perspektywa oddolnej perspektywy jest marginalna i nie warto się nią
przejmować.
– Wystarczy obserwować i wysnuwać
wnioski. Wszystko ma swoje znaczenie, stan zaniedbania butów, częstość
zmieniania spodni, szerokość oczek w rajstopach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)