czwartek, 14 kwietnia 2022

Świerzbienie

Świerzbią myśli, umysł, palce – aby znowu, wreszcie zasiąść i pogadać sobie z kartką papieru. Chyba wczoraj był Ogólnopolski Dzień Pisania Piórem (12 lutego). Jest pod ręką pióro, jest i atrament… nieco, żal, może raczej nostalgia, lecz nie tylko za minionym czasem, ale za owym kontaktem poprzez pióro z kartką papieru. Były zeszyty z papieru drzewnego, potem bezdrzewnego. Drzewny! To było coś. Stalówka się nie ślizgała, coś jak wędrówka po leśnym igliwiu. Ale były i przeszkody dla stalówki w postaci drobniutkich kawałków drewna. Czasem można było nawet je wydłubać.

Do produkcji papieru bezdrzewnego (klasy I-III) w ogóle nie używa się ścieru drzewnego. Są to najlepszej jakości papiery wykonywane z włókien bawełny, trzcin, lnu, konopi. Papiery drzewne produkowane są z dodatkiem ścieru najczęściej z sosny i świerku. Niestety im większy jest procentowy udział włókien drzewnych w papierze tym papier jest mniej trwały.

Zasiadam z myślą przewodnią, nie za bardzo to lubię, bo to już coś w rodzaju planu, celu jest, to zaś wiąże ręce, czyli umysł, gdyż zawęża pole wyobraźni…

Jeszcze o tym papierze… David Haskell w książce Ukryte życie lasu:

Chemicy potwierdzają wnioski płynące z doznań naszych kubków smakowych. Świat jest przepełniony goryczą, pełen substancji odstraszających i zaburzających trawienie oraz zwykłych trucizn. Sokoły też o tym wiedzą, używając świeżej zieleni do moszczenia swoich gniazd, by odpędzać pchły i wszy. Zwróćmy też uwagę na New York Timesa. Owady, które roją się w pojemnikach wyłożonych starymi egzemplarzami tej gazety, nigdy nie osiągają dojrzałości. I nie chodzi tutaj o treść artykułów, choć owady wychowywane na londyńskim Timesie osiągają dojrzałość. New York Times jest drukowany na papierze zawierającym pulpę z jodły. Drzewo to tworzy związek chemiczny, który naśladuje hormony żywiących się nim owadów, za pomocą którego chroni się przed nimi przez zahamowanie ich wzrostu i sterylizację. Londyński Times jest drukowany na papierze z drzew, które nie mają takiego hormonalnego mechanizmu obronnego, dzięki czemu ich przemielone i sprasowane ciała mogą bezpiecznie służyć jako ściółka dla owadów laboratoryjnych.

Ta myśl przewodnia skojarzyła mi się, niedorzeczność, z tym czymś nieskończenie małym, które po Wielkim Wybuchu przemieniło się w nasz Wszechświat. Naogląda się człek programów o Wszechświecie, nie mogąc wiele z tego pojąć… A oni mówią o tym wszystkim, jak o czymś zwyczajnym, tzn. tak jak o chlebie powszednim.

Rozmiary wszechświata były nieskończenie małe, a gęstość materii i krzywizna czasoprzestrzeni – nieskończenie wielkie. W takich warunkach jakikolwiek opis stanu materii, przestrzeni i czasu jest niemożliwy. Nawet jeśli przed wielkim wybuchem wszechświat miał jakąś historię, to nie ma ona wpływu na to, co stało się potem. Dlatego mówimy, że przed wielkim wybuchem ani materia, ani przestrzeń, ani czas – nie istniały.

Czyli, wracając na ziemię, mówiąc ludzkim językiem: taka myśl przewodnia rozpryskuje się na wiele i jeszcze więcej różnorodnych wątków. Raz czy dwa razy, może trzy żachnąłem się na definicję strumienia świadomości, że niby to za wąski jest, że pędzące, rozwijające się w danej chwili myśli tworzą raczej rozlewisko, coś na podobieństwo delty rzeki. Ale tak nie jest. Owszem, można sobie potem, chwytając jedną czy drugą myśl, rozwijać na spokojnie, pisać powieść, tworzyć postacie bohaterów. Ale jest to już dalekie od tego chwilowego błysku, pieprznięcia pioruna, zachłyśnięcia się itd.

Strumień świadomości (ang. stream of consciousness) – termin literacki, oznaczający rodzaj monologu wewnętrznego. W pierwszym znaczeniu jest to zapis umysłowego przeżywania człowieka, nie tylko tego, co aktualnie słyszy, widzi i czuje, lecz również myśli, skojarzeń, które mu się nasuwają. Wiąże się z tym zapis myśli i odczuć, narracja wyłącznie subiektywnymi odczuciami. W drugim znaczeniu strumień świadomości jest swoistym stylem, połączeniem umysłu rzeczywistej chwili i sumą odczuć jednej chwili.

Rozmemłałem zamysł, a chciałem jedynie opisać część mojej przedpołudniowej aktywności (nie, nie fizycznej – a szkoda).

Milan Kundera, Księga śmiechu i zapomnienia:

Cała ta książka jest powieścią w formie wariacji. Poszczególne części występują po sobie jako kolejne części drogi prowadzącej do wnętrza tematu, do wnętrza myśli, do wnętrza jednej jedynej sytuacji, której zrozumienie niknie mi w nieskończoności.

Czytam, skrawek czyjejś rozmowy „na ulicy”, 3-4 słowa piosenki, oglądam film… widzę/słyszę pociąg. Wsiadam. Pędzę do tyłu, w myślach – niewiele się wysilając, myśli pojawiają się jakby same.

Tadeusz Różewicz, Tolerancja:

Dnia 4 maja 1958 roku siedziałem w wagonie restauracyjnym pociągu pośpiesznego. Trochę słońca leżało na polach i przez szybę ogrzewało mi twarz. […]

Przejrzałem kartę i wybrałem obiad. Do stolika podeszła starsza siwa kobieta.

– Czy wolne jest to miejsce?

– Wolne.

[…] Mogła mieć przeszło sześćdziesiąt lat. Twarz owalna, różowa. Nos krótki, oczy szare, może niebieskie. Brwi jasne. Poczułem niechęć do zbyt zdrowego wyglądu kobiety. Oczy bez wyrazu budziły podejrzenia.

Lato, może jesień 1998. Koło północy. Nie rozwijam, od czego się zaczęło. Plan był inny. Niespokojny i niepokorny duch sprawił, że postanowiłem wrócić do domu – ok. 1,5 godziny jazdy nie pospiesznym pociągiem dalekobieżnym. Wsiadłem do WARS’u. Zamówiłem dwie parówki na ciepło i piwo. Najadłem się jedną, sączę piwo. Otwarłszy drzwi między wagonami wkracza dziewczę. Może zamierzała jedynie przejść do następnego wagonu. Byłem już wyluzowany, wspomnienie sytuacji, która sprawiła, że znalazłem się w pociągu rozmyło się, rozmydliło. Pomimo wrodzono-nabytej nieśmiałości poprosiłem ją gestem, aby się zatrzymała. Spytałem, czy nie ma ochoty na parówkę… nieruszana, ja już się najadłem. (Są Aleksandra Fredry Zapiski starucha, czyli tytuł już zarezerwowany).

Spojrzałem na za różowioną mocniej twarz mojej sąsiadki. ,,Jak ona żre – pomyślałem. – To jest ten typ, który od pewnego czasu już tylko przeżuwa i trawi. Straszne. Te senne oczy, oczy bez światła, nieruchome jak ziarna. To są oczy gadów. Takie oczy mają żółwie, krokodyle. Nieruchome, z okrutnym okiem. Okiem z innej epoki. Epoki, która nie znała Jezusa, Gandhiego, Szekspira. Tu siedzi żarłoczny stary okaz. (Różewicz).

W wagonie wysokie stoliki i takież stołki. Usiadła naprzeciwko. Podsunąłem talerz, wziąłem od barmana drugie sztućce. Być może i piwko dla niej – nie pamiętam. Była młoda, 25 lat, o twarzy uśmiechniętej, żywym spojrzeniu, żadnego skrępowania podczas rozmowy – jak byśmy znali się już jakiś czas.

Przepraszam, jaka to stacja? Już muszę wysiadać. Lepiej mi jest, że to wszystko wypowiedziałam. Pan jest obcy. Nie znamy swoich nazwisk. To lepiej. Zapomni pan. Dziękuję, że pan mnie wysłuchał. Czy czasem nie przejechałam swojej stacji?

[…]

Wyciągnęła z torebki chusteczkę. – Czy nie znać, że płakałam? Trochę. Tak, jakby pani miała katar. Pociąg zatrzymał się na stacji w R.

Zatrzymał się i nasz pociąg. Nie miałem żadnego notesu ni długopisu, miała jakąś serwetkę, może chusteczkę higieniczną. Wyjęła szminkę i zapisała numer telefonu. Ciemna noc. Każde odeszło w swoją stronę.

Gdyby wrócić do sytuacji, która sprawiła, że znalazłem się w tym wagonie, i snując, prząść wątek, rozwijać kłębek wspomnień, dojechałbym do różnych miejsc, z nich – ciągle drogi rozwidlając – do następnych, do osób na tych drogach napotykanych… Podłoża lasów, w sumie wszelkich zbiorowisk roślinnych, utkane są z gęstych sieci grzybni różnych gatunków. Bez nich drzewa, ale i różne krzewy i krzewinki, w takiej postaci, do jakiej obecnie wyewoluowały, by wymarły. Być może podobnie jest i z tymi porozgałęzianymi wspominkami, niczym owe drzewa i krzewy, żyjącymi dzięki sieci miliardów neuronów w mózgu.

Grzyb i korzeń witają się sygnałami chemicznymi i jeśli pozdrowienie idzie gładko, grzyb wydłuża swoje strzępki, szykując się, by wziąć korzeń w objęcia. W pewnych przypadkach roślina reaguje wypuszczeniem małych korzonków do skolonizowania przez grzyby. W innych pozwala grzybowi przeniknąć ściany komórkowe korzenia i rozprzestrzenić strzępki do wnętrza komórek. Tam strzępki dzielą się, tworząc miniaturową, podobną do korzenia sieć w komórkach.

Sytuacja ta wygląda patologicznie. Byłbym ciężko chory, gdyby moje komórki zostały w ten sposób zaatakowane przez grzyby. Jednak zdolność strzępek do przenikania komórek roślinnych znajduje w tym małżeństwie zdrowe zastosowanie. Roślina zaopatruje grzyba w cukry i inne złożone cząsteczki, a grzyb odwzajemnia się strumieniem surowców mineralnych, zwłaszcza fosforanów. Związek ten zasadza się na mocnych stronach obu królestw: rośliny potrafią tworzyć cukry z powietrza i światła słonecznego, natomiast grzyby – wydobywać minerały z drobnych szczelin gleby. (D. Haskell, Ukryte życie lasu).

Lecz nie jedynie o czczą zabawę słowem i wspominkami mi chodzi. To znaczy jest to zabawą w jej zdrowym rozumieniu (czy może być chore rozumienie? może tak), ale jednocześnie, na zasadzie sprzężenia zwrotnego – mózg jako odżywcza sieć („grzybnia”) dla myśli, emocji, wspomnień („roślinność”), które są dla niego gimnastyką i pożywką.

Film – dialogi, lektor. Próbuję powtarzać w myślach kolejne zdania. Książka – podobnie. Ale tylko na tzw. krótka metę. Jak w szkołach gimnastyka śródlekcyjna.

Z Internetu:

Podczas ćwiczeń śródlekcyjnych nie należy zwracać uwagi na precyzję ruchu, lecz na jego swobodę i umiejętne łączenie z muzyką i przyborem. Czas przeznaczony na gimnastykę śródlekcyjną powinien wynosić od 2do 3 minut, natomiast w klasach młodszych może być przedłużony o dalsze 3 do 5 minut.

Tytuł Świerzbienie zjawił się w wyniku ciągłej, codziennej wręcz potrzeby, nierealizowanej, zwykłego pogadania z samym sobą… Pisząc gadać o tym, co aktualnie ślina na język przynosi. Owszem, dzisiaj miałem już plan, lecz nie jego realizacja na piśmie była jedyną pobudką. To znaczy najważniejsze było chyba to, aby zasiąść i zacząć tu sobie gaworzyć. A stąd, od tego startu, już niewielki krok do wyrwania się od długiego okresu wręcz nawykowego niepisania. Od tych listów pisanych przeze mnie do mnie… nie, to chyba nie tak, bo to jest pisanie bez adresata, artykułowanie myśli jako cel sam w sobie. Nie tylko późniejsze czytanie tego, ale także samo zastanawianie się nad wyrażonymi myślami jest tu najmniej istotne. Nie zawsze tak się udaje, bo bywa, że przy przelanej w słowo myśli na chwilę się zatrzymam, przyjrzę się jej i zacznę analizować. Wówczas czar pryśnie. Dobrze jest, gdy takie przyglądania nie trafiają się za często. A jeśli już, to trzeba jak najszybciej czmychnąć przed nimi. To się udaje.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat naukowcy odkryli kolejne struktury składające się na tę sieć, a teraz trwają prace nad zrozumieniem ich roli w funkcjonowaniu mózgu. Wiemy już, że sieć stanu spoczynkowego rządzi naszym wewnętrznym życiem psychicznym – decyduje o charakterze dialogu wewnętrznego, który prowadzimy ze sobą zarówno w sferze świadomej, jak i podświadomej. Dochodzi do głosu wtedy, gdy starając się uciec od zalewu bodźców zmysłowych, które atakują nas w świecie zewnętrznym, zwracamy się do wewnątrz. W tym momencie sieci neuronów odpowiedzialne za proces myślenia elastycznego mogą przystąpić do przeszukiwania obszernych baz danych wiedzy, wspomnień i uczuć zgromadzonych w zasobach mózgu, łącząc ze sobą sprawy, których normalnie byśmy ze sobą nie skojarzyli, i przedstawiając nam zależności, których normalnie byśmy nie dostrzegli. Właśnie dlatego odpoczynek, sny na jawie i inne formy aktywności podejmowanej w stanie uspokojenia, takie jak choćby spacer, okazują się tak skuteczną metodą tworzenia nowych idei.

(Leonard Mlodinow, Elastyczny mózg. Kreatywne myślenie w czasach niepewności i chaosu).

Nie dotarłem do myśli, które były plonem poranka, dwóch-trzech spraw, które załatwiłem, telefonicznie. Kiedyś wykułem sobie słowo listowanie na określenie tych moich zapędów do pisania – bądź sobie a muzom, bądź z myślą o jakimś adresacie. I nie pierwszy raz okazało się, że takie słowo w tym właśnie znaczeniu już istnieje.

Wprawdzie obecnie to głównie „operacja, która powoduje wyświetlenie zawartości wybranego katalogu”, lecz w słowniku pod red. W. Doroszewskiego jest:

listować ndk IV daw. «pisywać do kogo listy, prowadzić korespondencję»: Rozpoczęło się teraz pomiędzy mną a pensjonarkami ciągłe listowanie. Zag. Chochl. 173. Trzeba wiedzieć, jak długo Bürger pracował nad tą „Lenorą”; jak długo listował z Bojem o tej balladzie. Kłaczko Zapomn. 278. Jerzy Szlichting listował z Bogumiłem księciem Radziwiłłem. Mac. Piśm. III/1, 708. // SW

*

Aleksander Fredro, Zapiski starucha:

Co za długo, to za wiele. Mówca ochrypł, zasnął słuchacz.

 

czwartek, 17 czerwca 2021

Sopocka plaża - życie na piasku

Plaża to w powszechnym rozumieniu połać piasku granicząca z morzem. Dla plażowicza jest atrakcyjnym miejscem ze względu na możliwość wypoczynku i rekreacji. I chociaż każdy ma swoją osobistą definicję plażowania, nie znaczy to jednak, że w zachowaniach plażowiczów nie można (jeżeli się zechce) dostrzec wspólnych cech przypominających pewne stadne zachowania, np. w postaci tzw. owczego pędu. Przez dzierżawców plaż i pobliskich punktów małej gastronomii ta w miarę szeroka, centralna część sopockiej plaży wykorzystywana jest w sezonie letnim jako dodatkowa powierzchnia handlowa np. w postaci ogrodzonych płotkami ogródków „garmażeryjnych”. Sezonowa „architektura” sopockiej plaży dotyczy głównie miejsc po obu stronach mola, czyli kilkusetmetrowego odcinka plaży, której całkowita długość (od granicy z Gdynią do granicy z Gdańskiem) wynosi ok. 4 km. Fala turystów, określanych niegdyś przez miejscowych letnikami lub stonką, spływa leniwie w kierunku plaży i mola wąskim korytem słynnego niegdyś „Monciaka” (ul. Boh. Monte Cassino), czyli głównym traktem (także niegdyś popularnej) „Perły Bałtyku”. Po sezonie znikają z plaży „dekoracje”. Branża restauracyjno-hotelarska z utęsknieniem zaczyna wypatrywać następnego sezonu. A najlepiej to słonecznego i bezdeszczowego, bez okresowych zakwitów wody spowodowanych sinicami, bez wyrzucanych na brzeg przez fale zwałów wodorostów. Lecz sezonowa zmienność przyrody to nie jakiś jej wybryk, lecz naturalna kolej rzeczy, z czym sezonowej branży biznesowej trudno jest się pogodzić.

Jednak atrakcyjność sopockiej plaży nie musi zaczynać się i kończyć na tych jej zatłumionych przymolowych odcinkach. Podczas pogody niesprzyjającej opalaniu ciała w pozycji leżącej, po nasyceniu żołądków różnorodnymi potrawami i napojami, po znużeniu się przebywaniem wśród tłumu można spojrzeć na sopocką plażę od innej strony.

Teren obecnej plaży był do końca XVI wieku rozległym trudno dostępnym mokradłem i trzęsawiskiem. Od początku XVII zaczęto je osuszać. Pojawiły się łąki i pastwiska, wśród których, na piaszczystych wybrzuszeniach terenu, powstały nieliczne chatki rybackie. Jeszcze obecnie, niemal „o rzut kamieniem” od jedynego znanego turystom traktu, czyli wspomnianego „Monciaka”, znajdują się geologiczno-przyrodnicze relikty z tamtego okresu, przy czym im dalej od centrum Sopotu, tym więcej enklaw ekologicznych, szczególnie w północnym krańcu miasta aż po granicę z Gdynią.

U podnóża zadrzewionej Skarpy Sopockiej poprzecinanej niewielkimi jarami, stanowiącej przed kilkoma tysiącami lat brzeg Morza Litorynowego, w północnym odcinku Parku Północnego, czyli na wysokości sopockiej dzielnicy Kamienny Potok, ciągnie się wąski pas olsu, który styka się bezpośrednio z ok. 200-metrowym odcinkiem plaży, z wijącym się na niej ujściem Potoku Swelinia na granicy z Gdynią. Teren ten stanowi jednocześnie najdalej wysunięty ku północnemu zachodowi fragment Mierzei Wiślanej. Ów wyjątkowy odcinek „dzikiej plaży”, urozmaiconej zasiedlającymi ją różnorodnymi gatunkami roślinnymi, umożliwia podczas przebywania na nim poczucie kameralności. Z dala od sezonowego zgiełku, a jednocześnie na styku ze strzeżonym odcinkiem plaży dzierżawionej przez właścicieli stylowej karczmy Koliba, która kilkakrotnie uzyskała prawo oznakowania plaży „Błękitną Flagą”, można docenić rzeczywistą wartość Sopotu jako miasta o wyjątkowych walorach przyrodniczych.

W sytuacji, gdy widoczny z plaży słynny Klif Orłowski „kurczy się” od dziesiątków lat pod naporem morskich prądów i okresowych fal sztormowych oraz od spływających po nim wód opadowych i roztopowych, to na tym unikatowym kawałeczku plaży w Kamiennym Potoku ląd nie daje za wygraną w walce z morskim żywiołem, głównie za sprawą niezwykłego pędu życiowego różnych gatunków roślinnych. Na plaży zalewanej w miesiącach jesiennych wodą, zaś zimą skuwanej lodem, rozkwita wiosną bujne życie – „życie na piasku”. Źródłem estetycznych przeżyć jest mozaika jesiennych barw drzew na tle błękitu nieba, mozaika szumu fal i rozgadanego ptactwa. Możliwością takich właśnie wrażeń „odwdzięcza” się człowiekowi uporczywa (w pozytywnym znaczeniu) przyroda za to, że jeszcze nie zdążył jej zniszczyć. Ten odcinek plaży, tak jak i kilka innych perełek krajobrazowych Sopotu, nie ma żadnego statusu ochronnego. Być może, z jednej strony, to dobry objaw, gdyż z reguły pod ochronę bierze się głównie to, co zagrożone jest wyginięciem, jednak z drugiej strony miejsca takie są potencjalnie zagrożone, jako że brak ludzkiej wyobraźni i zdrowego rozsądku potwierdzone jednym podpisem urzędnika pod jakimś dokumentem może w niezwykle krótkim czasie doprowadzić do zniszczenia czegoś, co z mozołem przez lata walczy o przetrwanie, co jednak żadnej (uznanej) ekologicznej wartości mieć nie może, ponieważ nie jest to coś objęte jakąkolwiek ochroną. I powstają na pasie ochronnym obiekty gastronomiczne – jeden przy drugim.

Warto przypomnieć, że:

Sopot jest unikatowym w skali kraju zabytkowym zespołem urbanistyczno-krajobrazowym.

    Ze względu na jego szczególne walory krajobrazowo-architektoniczne został wpisany do krajowego rejestru zabytków pod numerem 771 decyzją Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Gdańsku z dnia 12 lutego 1979 r.

    Zespół ten podlega pełnej ochronie konserwatorskiej i wszelkie działania prowadzące do zmian jego wyglądu muszą uzyskać akceptację odpowiedniego konserwatora zabytków.

W praktyce to jednak nie przepisy są „strażnikami”, lecz zwykli mieszkańcy, których wizje rozwoju miasta często różnią się od wizji wybranych przez nich urzędników. I nie jest to (lecz żadne to pocieszenie) jedynie sopocki syndrom. Z przyrodą, póki jej jeszcze sporo wokół nas, raczej się walczy niż współpracuje.

Sopot niejedno ma imię

Dzieje Sopotu, dawnej wioski rybackiej, związane są ściśle z wodą. Nawet sama nazwa Sopot wywodzona jest od „sapowatości”, czyli podmokłości, grząskości itp. Franciszek Mamuszka, wybitny autor literatury turystycznej dotyczącej polskiego Pomorza, określał Sopot „najpiękniej położonym miastem na polskim wybrzeżu”. Sopot to niezwykła mozaika elementów geograficzno-przyrodniczych, z czego nie zdają sobie sprawy nie tylko sezonowi turyści, ale także spora część mieszkańców. Szczęśliwcy, którzy dzieciństwo spędzali w Sopocie, mieli swoje rewiry zabaw specyficzne pod względem ukształtowania terenu dla każdej dzielnicy Sopotu. Jednak wspólna dla każdego z tych rewirów, czyli szeroko rozumianych terenów dziecięcych zabaw, jest urozmaicona rzeźba terenu bogato przyozdobiona zalesionymi wzniesieniami wysoczyzny morenowej przecinanych płaskodennymi dolinami z płynącymi ich dnem jedenastoma potokami uchodzącymi do Zatoki Gdańskiej. Skarpa Sopocka wyznaczająca linię między Sopotem Górnym i Dolnym to pozostałość i świadectwo brzegu dawnego Morza Litorynowego, czyli okresu, gdy teren obecnego Dolnego Sopotu był przybrzeżną częścią tego morza.

W nomenklaturze promującej Sopot jest mowa o „wizytówkach miasta”, takich m.in. jak molo, Opera Leśna, ul. Boh. Monte Cassino („Monciak”). Intensywna aktywność developerska sprawia, że obszary zabudowane zaczynają wciskać się w każdy możliwy skrawek zieleni miejskiej, gdyż typowych dla innych miast niezabudowanych obrzeży w Sopocie po prostu nie ma. W zachodniej części zaporę stanowią lasy, we wschodniej plaża i Zatoka Gdańska, w południowej granica z Gdańskiem, w północnej granica z Gdynią. Sopockie potoki są w przeważającej mierze skanalizowane – ślady potoków i licznych stawów można odnaleźć jedynie na dawnych mapach/planach Sopotu.

Celem działania Koła Sopockie Potoki założonego w 2009 roku (w strukturze Polskiego Klubu Ekologicznego) jest m.in. ukazywanie uroków bogatej sopockiej przyrody, uzmysłowienie mieszkańcom, szczególnie tym najmłodszym, jak wiele można stracić, jeżeli nie będzie się aktywnie włączać w jej ochronę. 

czwartek, 1 października 2020

"Idzenie" ("iście")

 

Bo przecież pisanie jest jak spacer[1]

Sopocki cmentarz. Jest w pofałdowanym pagórkami lesie, a właściwie to co jakiś czas wdziera się coraz bardziej w las. Drzewa nie wyglądają na bardzo wiekowe, więc nie wiem, jak tu wyglądało w momencie zakładania cmentarza. Sopot jako miasto jest młodziutki, w 2001 roku przekroczył setkę. Jean Georg Haffner założył tu kąpielisko w 1823 roku, gdy dolna część osady była z powodu podmokłości trudno dostępna. Potem zaczęto ją odwadniać, meliorować. Obecni włodarze zajmują się głównie rozprawianiem się z przyrodą, stawianiem sobie betonowych pomników, m.in. coraz to nowych hoteli, lub chociażby wielkiej bryły zwanej dworcem. Byle tylko jeszcze jakiś kawałek terenu sprzedać – sprzedać, sprzedać, sprzedać.

Wracam do cmentarza, a ściślej do powrotu z niego. Nie spieszyłem się. Wracałem sobie bardzo powoli, że wolniej już chyba nie można. Nie z powodu jakiejś zadumy, ale zechciałem iść sobie ot tak, jakbym po prostu nie szedł, czyli nie szedł po to, aby gdzieś tam o którejś godzinie być. W tej okolicy, czyli po ścieżkach mojego dzieciństwa, w znajomym i ulubionym terenie lubię sobie chadzać. Odłączam myśli od stawianych kroków, nogi kroczą sobie a muzom. Cały jestem jakby myślą, zatopiony w sobie. Jakoś tak. Idąc tak sobie jakby nie idąc z tego cmentarza byłem jednocześnie obecny. Byłem jakby opłukiwany nurtem mijających mnie ludzi. Odniosłem wrażenie… pod tym zresztą kątem zerkałem na tę mijającą mnie „masę” osobników… odniosłem wrażenie, że wszyscy szli coś załatwić, albo już wracali po załatwieniu czegoś (o wizyty na cmentarzu chodzi). Z jakimś takim chłodnym załatwieniem sprawy to mi się skojarzyło. Pozwolić sobie czasem, chociaż tylko czasem, jeśli już nie częściej, na takie bez pośpiechu idzenie („chodzenie” mi tu nie pasuje), a może „iście” (od iść). W takich chwilach nie traktować siebie, swojego ciała, jako środka lokomocji, jako pasażera przemieszczającego się na swoich nogach do jakiegoś konkretnego punktu, na dodatek w określonym, założonym przez siebie czasie. Wyłączyć się na chwilę z tego ciągłego „dokądś” i „po coś”, oderwać się od tych wszystkich: „po coś, w jakimś celu, w jakimś czasie, z jakiegoś konkretnego powodu”…

Jest jeszcze pieszość, czyli sposób przemieszczania się, może nawet sposób bycia, czyli ja ze swoim ciałem, moje ciało ze mną. I jeżeli nawet w jakimś celu, po coś, dokądś, to jednak bez niecierpliwego wyglądania mety.

Można by w tym miejscu sobie pogeneralizować, ale zaraz doszłoby się do znamienia naszych czasów, czyli do wyścigu szczurów. Wielka Pardubicka także się przypomina – na złamanie karku! Patrzę przez okno. Pochmurnie, ponoć ma dzisiaj popadać. Z pogodą podobnie, jak z tym potokiem ludzi, który mnie mijał, gdy z cmentarza wracałem. Także na pogodę patrzy się najczęściej pod kątem jakiegoś korzystnego dla ludzi „celu”, czyli chciałoby się, aby w danej chwili była taka, albo siaka, albo jeszcze jakaś inna. Człowiek ciągle czegoś żąda, oczekuje. Po cmentarzu spieszy się na obiad, na pociąg, do kogoś lub dokądś po coś. Na dodatek chce mieć w tym czasie sprzyjającą pogodę, bo przecież idzie, czyli przemieszcza się pieszo, jest pod gołym niebem. Niechby tylko pokropiło, a już by szaty darł czy rwał, już byłby temat do rozmowy, do narzekań. Jakże często klepie człek takie trzy‑po‑trzy, aby tylko klepać. Na przykład w windzie, czy z kimś znajomym przypadkiem spotkanym „na ulicy”.



[1] Katarzyna Szymańska, „Granica drzew. O leśnych doświadczeniach granicznych w opowiadaniu An der Baumgrenze Thomasa Bernharda.”

Piękny wygląd prowokuje zbliżenie także w świecie zwierząt i roślin

 

W naturze nawet kontrasty są przyjemne dla oka,
ponieważ tworzą je barwy „dopełniające się”.
Tak, przyroda jest jedynym kryterium prawdy i piękna.

Bernd Heinrich, Umysł kruka.
Badania i przygody w świecie wilczych ptaków
.

Władysław Witwicki, Psychologia uczuć i inne pisma. Solidnie wydana książka z serii „Biblioteka Klasyków Psychologii”. Wyboru pism Witwickiego dokonała pani Teresa Rzepa. Uzasadnia dobór pism i ich układ w książce m.in. tak:

W najobszerniejszym trzecim dziale („Psychologia uczuć”) mieszczą się prekursorskie prace, prezentujące drogę dochodzenia Witwickiego do „dojrzałej” postaci jego psychologii.(…)

Przygotowując wybór pism Witwickiego kierowałam się głównie dwoma kryteriami. Pierwsze to ukazanie nowatorstwa jego twórczości psychologicznej oraz jego związków z psychologią współczesną. Drugie to kryterium doboru tekstów rzadko publikowanych.

Oczywiście zaczynam czytanie od „Psychologii uczuć”, bo do nich pędzi mnie intuicja, na myśl o uczuciach i emocjach świerzbi mnie umysł.. Po drodze kilka sprytnie napisanych słów o słowie:

(…) objawem uczucia jest taki jego skutek, z którego się „można” domyślić czegoś o życiu uczuciowym. „Można” to jest słowo bardzo obszerne. [...] Przecież, co jeden może, tego drugi nie może. Jeden się z mrugnięcia oka domyśli pewnego tła uczuciowego, a drugi się go nie domyśli nawet z uderzenia pałką w łeb.

Jednak dotarłszy do podrozdziału „Postawa estetyczna” i zatarłszy ręce z radości, że wreszcie coś konkretnego mam, niczym obuchem w łeb dostaję przypisem po ostatnim zdaniu podrozdziału:

Następujący teraz niewielki (s. 118-120) podrozdział: „b. Życiowe znaczenie piękna” pomijam w całości, jako że zawiera on jedynie kilka przykładów świadczących o tym, że piękny wygląd prowokuje zbliżenie nie tylko w świecie ludzi, lecz także zwierząt i roślin.

No tak, jak wybór to wybór, wedle gustów redaktorki. Dla mnie pogląd wielkiej wagi, czyli to, że „piękny wygląd prowokuje zbliżenie także w świecie zwierząt i roślin”, zaś dla redaktorki jedynie „coś tam”. Docieram do oryginału. Władysław Witwicki, Psychologja t. II, wydanie drugie, Lwów 1933 (pisownia zgodna z oryginałem).

B) ŻYCIOWE ZNACZENIE PIĘKNA

Wygląd, zwracający uwagę i ponętny, t. j. prowokujący zbliżenie, – to zjawisko, sięgające daleko poza świat ludzki. Posługują się tym środkiem rośliny i zwierzęta dla najdonioślejszych celów życiowych. Środkiem tym muszą się posługiwać w walce ze śmiercią gatunku, bo tak już jest, że utrzymanie gatunku wymaga zbliżenia się i łączenia różnych osobników, oddalonych od siebie przestrzennie. Rośliny wyższe używają do komunikacji między sobą zwierząt, np. owadów. W okresie, kiedy owady mają tę służbę rozpocząć, rośliny wyższe okrywają się kwiatami i pachną. Stają się piękne, ponętne. Zwracają uwagę swoim wyglądem i prowokują tem zbliżanie się owadów. Drugi raz stroją się rośliny w owoce, zdobne barwą i kształtem. Znowu w interesie rozsiania nasion. Piękny wygląd owoców zwabia zwierzęta. […] Piękno kwiatów i owoców zostaje w służbie rozmnażania się rośli. Roślina nie wabi wyłącznie tych istot, które potrafią przenieść jej pyłek lub rozsiać jej nasiona. Pięknieje bez względu na to, czy właśnie tu i teraz na coś się to przyda.

Zapewne wiedza biologiczna od tamtego czasu stałą się bardziej rozległa, być może to i owo zostałoby przez biologów podważone, Ale nie tylko przez nich, bo również przez autorkę wyboru pism Witwickiego ów rozdział został zlekceważony. Jednak istotna wydaje się idea Witwickiego polegająca na widzeniu piękna w sensie uniwersalnym. Można tę myśl odczytać w słowach:

Roślina […] Pięknieje bez względu na to, czy właśnie tu i teraz na coś się to przyda.

Pospekuluję jako laik, lecz jednocześnie jako zwolennik „jakości estetycznych”, w którym to określeniu zawieram coś w rodzaju istoty nie tylko świata ożywionego, ale i „pewną cechę Kosmosu”.

Wrócę do owej „piękniejącej rośliny bez względu na to, czy właśnie tu i teraz na coś to się przyda. Wyrastają dwie rośliny tego samego gatunku. Jedna „piękna”, druga przeciętna wedle ludzkiego kryterium piękna. Nadlatuje owad z określonymi „upodobaniami” – preferuje określone kształty, barwy, zapachy roślin. No i przysiada na tym tzw. pięknym kwiecie. I tak przez pokolenia trwania gatunku owej rośliny, czyli rozmnaża się głównie ta „piękna”, natomiast osobniki „niepiękne” nie wydają nasion. Owszem, roślina pięknieje „bez względu…”. I to jest piękne w przyrodzie, jednak najbardziej płodne są te, które są „przydatne” np. dla różnych gatunków zwierząt.

Rozkoszność dzieciństwa


Za oknem niebo płonie! Czyli już około godziny siódmej powinienem być na plaży. Czy jutro będzie podobnie? Zerkam na prognozę pogody w Internecie – jest szansa.

Bałaganiarstwo, a eleganciej mówiąc: chaos. A może o brak ciągot do porządkowości idzie? Lub o chwytanie wielu srok za ogony? Zapewne o wszystko razem. Słowa mogą jednak mylić. Całe moje przyziemne zło lub piękno, być może gdzieś pomiędzy tymi słowami się zawiera.

Po drodze próbowałem w dwóch słowach określić moje dzieciństwo. Myślę, że jakaś nitka, główna, może osnowa, ciągnie się przez całe życie. I określiłem je sobie, ale nie zanotowałem. Przez następne dwa dni zdzierałem myśli, jak buty, aby sobie to określenie przypomnieć – nic z tego! Z lenistwa, a może z wiary w resztki zdolności mojej krótkotrwałej pamięci, nie sięgnąłem po ołówek i kalendarzyk. Dwa dni upierdliwych prób przypominania sobie! Najpierw, szukając tych dwóch słów, nasunęło się: „Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze”. Spłodziłem więc „dziecięciem będąc”, ale to takie nijakie, i nie tylko w zestawieniu z „dzieckiem w kolebce”. Bo cóż znaczy, co mówi „będąc”, albo „być” – nic. Każdy jest lub bywa w jakiś sposób, ale jest to określenie suchego faktu. Następnie „dziecko” zamieniłem na „dziecięctwo” – „dzieciństwo” wydało mi się nijakim określeniem. Szukałem więc i tego drugiego słowa, zamiennika dla wyświechtanego „szczęścia”. Banalne i w sumie puste byłoby np. „szczęśliwe dzieciństwo”. Wszystkie dzieciństwa można by ująć w dwie grupy – szczęśliwe i nieszczęśliwe. Podobnie jak małżeństwa „udane” i „nieudane” – a przecież każde na swój sposób jest takie albo takie, albo jeszcze jakieś inne, np. udano-nieudane. Krótko mówiąc wydało mi się, że sobie przypomniałem, że tak właśnie to ująłem: „dziecięctwem się rozkoszując”. Zmieniłem na chwilę na „rozkosz dziecięctwa”… znowu zacząłem się zastanawiać, czy tak lub podobnie to po drodze ująłem, ale teraz zapisałem i już mam spokój, chociaż nie do końca takie ujęcie mi pasuje. W tej chwili nawet nie wiem dokładnie, po co mi to, ale wiem, że jest ważne… Nie, nie tak. Przypominam sobie, że któregoś dnia o moich dawnych artykułach myślałem, o czasie na ich przygotowanie poświęconym, tzn. najpierw liczyły się tylko „badania”, i tylko one, a dopiero po ukończeniu jakiegoś etapu zamieniałem je w artykuły, czyli było to już logiczne następstwo owych ankiet, zestawień, przemyśleń. Jednak nie udało mi się… Wszystko na początku drogi będące przerwałem, wyjechałem daleko… Nie udało mi się wyłuszczyć zasadniczej koncepcji, która przecież cały czas gdzieś „z tyłu głowy” mi kołatała, niejako kierunek przemyśleń wytyczała. A że to wszystko radosnej aktywności dziecka dotyczyło, więc dogrzebywałem się, i dogrzebuję do dzisiaj, do przeżyć z własnego dzieciństwa, które – chociaż zbyt podniośle to zabrzmi – określić mogę jako rozkoszność.

"Odkoncentrowywanie"


Cała plaża moja!!! Żadnego żywego ducha, nawet prześmiewczych mew śmieszek. Tylko morze, niczym wieczny wędrownik, bezustannie gadający raz szeptem, raz rycząco i gniewnie – różnie po prostu. Spokojna normalność w jego grzywach – ani sztormowe, ani ospałe. Granatowe białogrzywe morze, niezbyt zaborcze, spokojnie docierało do brzegu nie zakłócając białej ciszy plaży.

Daleki lekki blask zwiastujący pojawienie się wielkiej kuli. Wyłaniając się zza wody wschodzi słońce. Ale najpiękniejszy, niezwykły bywa sam moment, raczej momenty, gdyż to trochę trwa, gdy po tej podświetlającej widnokrąg jasności, codziennie innej, wychylać się zaczyna kawałeczek kuli. I rozkręca się dzieło, za każdym razem inne – bo to chmurek kilka, albo żadnej, mgiełka lub przezroczystość powietrza, różne stany toni morskiej w zależności od mającej nastąpić (ujawnić, przejawić się) pogody.

Przez moment – truchtając – nie myślę o niczym, a raczej zupełnie luźno przyglądam się moim myślom. Po chwili orientuję się, że nawet nie docierał do mnie szum morza. Wyłączyłem się, na chwilę się odkoncentrowałem – nie myślałem o biegu, byłem, a jednocześnie jakby mnie nie było.

Jednak po chwili powróciły myśli o tym odkoncentrwywaniu się. Mówiłem sobie: „rozluźnij się psychicznie, nie myśl o koszmarnych chwilach – o tych, które minęły, także o tych, które pewnikiem mogą się wydarzyć”. No i zaczęło się! Co rusz to kolejne stare dzieje oraz te mające nastąpić w niedalekiej przyszłości z rzędu najgorszych się przypominały. Takie to były skutki świadomego namawiania się do odkoncentrowywania.

Udało się jednak nie zatrzymywać na dłużej przy myślach. Spadały bezszelestnie jakby od niechcenia, jak płatki śniegu. Tajały myśli poprzez kontakt z plażą. Obutych stóp z plażą.

Rozdziewiczałem zasypaną śniegiem plażę, następnie puchową białość w lesie. Ale nie było poczucia wdeptywania się w śnieg, czegoś w rodzaju plamienia podłoża śladami. Nawet podczas biegania na boso w wodzie po piasku brzegiem plaży nie czuje się takiej jedności z podłożem. A tutaj noga powoli stapia się z podłożem, kontakt z nim sprowadza się do odczuwania, że już się jest w czymś miękkim. Biegnąc po wodzie, czy piasku wyraźnie uświadamiamy sobie poprzez czucie, że przekraczamy granicę między powietrzem a podłożem, że na coś natrafiamy. W przypadku śniegu jest inaczej. Oczywiście gdzieś tam na spodzie odczuwamy pewien opór, ale w tym momencie druga noga wnika w śnieg, a pierwsza oczywiście przygotowuje się do następnego kontaktu.

W wyobraźni wysuwam otwartą dłoń przed siebie w stronę chmur. Płatki zatrzymują się na ciepłej przeszkodzie. I w ten sposób jeszcze przed spełnieniem się w postaci cząstek puchowej pokrywy ulegają unicestwieniu. Mimochodem, podczas topnienia tych płatków śniegu, rodzą się przemyślenia dotyczące i ludzkiego życia.
23.06.2003. Przed północą. Ostry zawał serca ściany dolno-tylno-bocznej (STEMI).

czwartek, 24 września 2020

Obuci w doświadczenie

Doświadczenie to imię,
jakie ludzie nadają swym błędom.
Oscar Wilde
Czy bywa tak, że im więcej doświadczamy, tym potem już mniej doświadczamy, że efektem doświadczenia bywa coraz częściej mniejsza chęć do nowego doświadczania?

Doświadczenie (osobiste) – sprzyja poszerzaniu naszych horyzontów, czy ich ograniczaniu? Kiedy można mówić o poszerzaniu, a kiedy o ograniczaniu? Jaki może być bilans strat i zysków, gdy na szalę rozmyślań położymy te dwa przypadki? Czy doświadczenie to suma śladów odciśniętych w naszej życiowej wędrówce, czy raczej podstawa pewnej „jakości”, która określa kierunek tej marszruty? Czy doświadczenie może stać się klapkami na oczach? Czy wygodniej jest w klapkach, czy na boso? W jakim stopniu buty wpływają na sposób chodzenia, a w jakim sposób chodzenia na formę (de-formę) butów (albo stóp)? Czy doświadczenie uczy życia, czy też uczy nas doświadczać życie? Obuwani bywamy doświadczeniem, aby bywać, czy wyglądać? Wygląda z nas coś, czy wyglądamy na coś czegoś wypatrując?

Czy można przyrównywać w jakimś stopniu rutynę do instynktu zwierząt? Może jako mechanizmy, automatyzmy, jednak rutyna zgubna może być, instynkt raczej nie.

Józef Tischner, Myślenie według wartości:
Często trzeba nam odrzucić utrwalone zwyczajami słowa, zrewidować podstawowe pojęcia, przetasować doświadczenia, postawić znaki zapytania tam, gdzie zdrowy rozsądek nie widzi żadnych problemów. Tutaj mają swoje źródło wielorakie „ekstrawagancje” językowe, od których roi się niekiedy u filozofów.

niedziela, 20 września 2020

Pierwszy dzień praktyki w Domu Opieki "Złota Jesień"


Nie o wrażenia, a nawet przeżycia doznawane tam podczas tych prawie siedmiu godzin chodzi, lecz głównie o ich odciśnięcie się we mnie, czyli – użyję ulubionych przeze mnie określeń – o ich poszum, powiew, posmak. Jedno i drugie jest silne na swój sposób. Czyli bycie tam, wśród pensjonariuszy – ich widok, ich pielęgnacja, także w jakimś stopniu zapach powietrza, w różnych pokojach różny, tzn. o różnej intensywności moczu. Jednak nie ów zapach moczu teraz ważny, jak by użyta tu na jego temat ilość słów mogła świadczyć. Jeżeli każda z osób tam mieszkających korzysta z pampersa… Tak jest na trzecim piętrze, gdzie – z założenia – ulokowane są przeważnie osoby w miarę „sprawne”, czy raczej najmniej niesprawne. Tego jednak nie jestem pewien. Karmiłem wczoraj kleikiem dwie kobiety – na śniadanie jedną, na obiad drugą. Obie w bezruchu, niemówiące. Z pierwszą była namiastka kontaktu słowno-mimicznego, z drugą… jedyny przejaw kontaktu to jej otwierające się usta gotowe do przyjęcia następnego „kęsa” wypełniającego około jedną trzecią stołowej łyżki. Ta druga, podczas tego obiadu, wydawała ciche dźwięki z głębi gardła – chyba tylko do mruczenia kota można by je przyrównać, ale w tonacji o wiele wyższej. Wzrok błędny, ale odniosłem wrażenie, że śledziła moją dłoń. Do obiadu było picie – w kubeczku z dziubkiem, takim jak dla niemowląt. I tak dobrze, czyli że potrafiła tak pić – przypominała mi się moja mama, której „pod koniec” podawałem płyn za pomocą strzykawki.
Był i pan Antoni. Przykuty do wózka inwalidzkiego. Gdy podczas przemeblowania pokoju opiekunki zdecydowały, aby wynieść dwa fotele, pan Antoni chciał, aby jeden, konkretny, zostawić. Opiekunki mówiły, że i tak nie chodzi, że fotel za niski, że sam nie da rady usiąść… Obruszył się delikatnie, dając temu wyraz spokojnie, ale i rzeczowo wypowiadanymi słowami. Siedział na tym wózku przy stoliku i czytał książkę, chyba nawet bez okularów. Byliśmy w pokoju z kolegą. Porozmawiałem chwilę z panem Antonim na temat jego czytania. Powiedział, że lubi historyczne, nawet wojenne, także przygodowe. Dodał, że już przeczytał te książki, które miał (tę prawie kończył). Powiedziałem, że mógłbym mu jakieś przynieść, on na to, że nie, bo nie ma czym się odwdzięczyć. Ja mu na to, że byłby to upominek. Tylko muszę poszperać u siebie w domu, czy coś o takiej tematyce znajdę. Zapytałem, w jakim jest wieku. Oceniłem go (w myślach) na co najmniej 80 lat, może i blisko 90, ale powiedział, że 17 stycznia skończy 75. Szybko policzyłem, że zaledwie o 11 lat starszy ode mnie… Również w odczuciu kolegi wyglądał na więcej niż tych 75 lat. W związku z tym przemeblowywaniem zawieziono pana Antoniego do innego pokoju – do pani Jadwigi, którą karmiłem rano. Dopiero, gdy przechodziłem później korytarzem i drzwi były otwarte, dostrzegłem go w jego pokoju, przy stoliku podczas czytania. Wszedłem, zwróciłem się do niego po imieniu: Panie Antoni, pan cały czas sobie czyta… Odpowiedział: „tak, panie Włodzimierzu”. Pytam, skąd wie, że mam tak na imię, on na to, że słyszał, jak odpowiedziałem opiekunce, która upewniała się w jego pokoju, jak mam na imię. Wyraziłem podziw dla jego pamięci i spostrzegawczości. Wzrok i twarz bystre, można by rzec, że spokojne, nawet powolne, i wyważone. Zdystansowany przyśmiech zdający się mówić: panuję nad sytuacją. Próbował walczyć o ten fotel, ale szans nie miał. Jedna z pań z personelu dodała, niejako ucinając rozmowę na ten temat, że trzeba by ten fotel najpierw wyprać. Wyjechaliśmy z kolegą z tymi fotelami do windy, potem na parter do wielkiej werandy, gdzie już wiele innych foteli stało, także różnych kanap. Latem można by tam urządzać „potańcówki”. Ogłoszenie gdzieś na korytarzu widziałem, że któregoś dnia w godzinach 10:00-11:00 w jakimś pomieszczeniu spotkanie integracyjne było zapowiedziane – mnie oczywiście z „potańcówką” zaraz się skojarzyło, ale skojarzenie nie na miejscu. Część mieszkańców trzeciego piętra w wózkach, część z balkonikami, część poruszających się o własnych siłach. Jedna kobieta z błędnym wzrokiem kilka razy „pędziła” korytarzem szurając stopami, rześko posuwiście, z ręką przy ścianie dla asekuracji. Z niepokojem myślałem o tym, że może zaraz się przewrócić – była jak w amoku.

Wczoraj, nawet jeszcze przed zaśnięciem, migotały mi obrazy tamtych osób, szczególnie tych nieruchomych kobiet. Także obrazki porannego przemywania i przewijania – od tych czynności zaczyna się tam dzień. Pomagałem obracać osoby na bok, zapinałem pampersa, asekurowałem kobietę w łazience podczas siadania i wstawania, słałem łóżka. W innym pokoju obserwowaliśmy z kolegą, jak jednemu facetowi opiekunka podcierała tylną część ciała, tzn. poprosiła nas, abyśmy się przypatrzyli. Zapewne nam to któregoś dnia zleci! (otrzymamy zlecenie). Nic dla mnie nowego – te czynności pielęgnacyjne – ale przecież nie one pozostawiają główne wrażenia, lecz każdy z tych „przypadków”, każda z tych osób z osobna. Powstaje z nich ogólny obraz, który zatytułować tu sobie mogę korzystając z tytułu piosenki Anny German „Człowieczy los”. Taka przedświąteczna refleksja.

sobota, 30 maja 2020

Maski


Ranek przywitałem „Maskami”. Dwie cegły, więc szperać mogę w nich do końca moich dni. Chyba że jak bohater pewnego filmu, nie byłbym w stanie książki do oczu podnieść.

Film był o wzajemnej miłości 92-letniego ojca i syna (bohatera filmu). Dzwonił ojciec do szpitala, sparaliżowany syn był w stanie wszystko słyszeć, odpowiadał  ‑ za pośrednictwem opiekunki – mruganiem oka. Obydwaj – mówił ojciec popłakując – jesteśmy zamknięci: ty synu w swoim ciele, ja w swoim pokoju, gdyż już nie jestem w stanie nawet zejść po schodach.

Sparaliżowany syn oglądał w szpitalu w TV mecz piłkarski. Wszedł do pomieszczenia pielęgniarz, przyłączył mu rurki z jedzeniem, wychodząc wyłączył telewizor. Bohater filmu tylko w myślach przeklinał pielęgniarza, także swój los, że tak bardzo uzależniony jest od innych, że nie może nic powiedzieć, żadnego sygnału innym przekazać (poza tą swoją opiekunką, która jednak nie cały czas była przy nim).

Teraz przypomina mi się problem dzieci głuchoniewidomych, zarazem problem rodziców takich dzieci, czyli sposób nawiązywania kontaktu między dzieckiem i matką. Próbuję „wchodzić w skórę” i jednych i drugich, wyobrazić sobie ich emocje. Oczywiście przede wszystkim próbuję wyobrazić siebie w roli owego upośledzonego cieleśnie, ale jednak przy zdrowych myślach. Trudne to do wyobrażenia, wręcz niemożliwe.

Z tymi maskami nie jest tak jednoznacznie. Kiedyś, kiedyś nad „teatrem” granym przez dzieci się zastanawiałem, ale nie tylko przez dzieci, chociaż głównie o nich wtedy rozmyślałem; i nie o moje dzieci szło, bo szło o dzieci w ogóle, czyli o każde, które taki teatr wobec otoczenia gra. Pomyślałem wtedy o spontanicznie, bezwiednie granej roli, czyli niejako o spontanicznej sztuczności, że coś takiego jest możliwe. Jest jakaś sytuacja z określoną atmosferą (np. pompatyczność, tragizm), dziecko jest porwane w wir takiej sytuacji, dopasowuje się i... gra czy nie gra? W tych „Maskach” jest gdzieś o tym, że maskowanie, przyjmowanie maski jest niejako w naturze człowieka (myślę, że i zwierzęcia). Jest mowa i o tym, że prawdziwej twarzy nie ma, że twarz niejako walczy o swoją twarz, czy raczej sprzeciwia się swojej masce nie wiedząc do końca, jak ta twarz wygląda. Może inaczej jest to sformułowane, ale szukać teraz nie będę.

Rozkoszność dzieciństwa

Za oknem niebo płonie! Czyli już około godziny siódmej powinienem być na plaży. Czy jutro będzie podobnie? Zerkam na prognozę pogody w Internecie – jest szansa.

Bałaganiarstwo, eleganciej mówiąc, chaos. A może o brak ciągot do porządkowości idzie? Lub o chwytanie wielu srok za ogony? Zapewne o wszystko razem. Słowa mogą jednak mylić. Całe moje przyziemne zło lub piękno, być może gdzieś pomiędzy tymi słowami się zawiera.

Po drodze. Próbowałem w dwóch słowach określić moje dzieciństwo. Myślę, że jakaś nitka, główna, może osnowa, ciągnie się przez całe życie. I określiłem je sobie, ale nie zapisałem w kalendarzyku. Przez następne dwa dni zdzierałem myśli, jak buty, aby sobie przypomnieć – nic z tego! Z lenistwa, a może z wiary w resztki zdolności mojej krótkotrwałej pamięci, nie sięgnąłem wtedy po ołówek i kalendarzyk. Dwa dni upierdliwych prób przypominania sobie! Najpierw, szukając tych dwóch słów, nasunęło się: „Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze”. Spłodziłem „dziecięciem będąc”, ale to takie nijakie, i nie tylko w zestawieniu z „dzieckiem w kolebce”. Bo cóż znaczy, co mówi „będąc”, albo „być” – nic. Każdy jest lub bywa w jakiś sposób, ale jest to określenie suchego faktu. Następnie „dziecko” zamieniłem na „dziecięctwo” – „dzieciństwo” wydało mi się zbyt ogólnym i nic niemówiącym określeniem. Szukałem więc i tego drugiego słowa, zamiennika dla wyświechtanego „szczęścia”. Banalne i w sumie puste byłoby np. „szczęśliwe dzieciństwo”. Wszystkie dzieciństwa można by ująć w dwie grupy – szczęśliwe i nieszczęśliwe. Podobnie jak małżeństwa „udane” i „nieudane” – a przecież każde na swój sposób jest takie albo takie, albo jeszcze jakieś inne, np. udano-nieudane. Krótko mówiąc, wydało mi się, że sobie przypomniałem, że tak właśnie to ująłem: „dziecięctwem się rozkoszując”. Zmieniłem na chwilę na „rozkosz dziecięctwa”… znowu zacząłem się zastanawiać, czy tak lub podobnie to po drodze ująłem, ale teraz zapisałem („rozkoszność dzieciństwa”) i już mam spokój, chociaż nie do końca takie ujęcie mi pasuje. W tej chwili nawet nie wiem dokładnie, po co mi to, ale wiem, że jest ważne… Nie, nie tak. Przypominam sobie, że któregoś dnia o moich dawnych artykułach myślałem, o czasie poświęconym na ich przygotowanie, tzn. najpierw liczyły się tylko „badania”, i tylko one, a dopiero po ukończeniu jakiegoś etapu zamieniałem je w artykuły, czyli było to już logiczne następstwo owych ankiet, zestawień, przemyśleń. Jednak nie udało mi się… Wszystko na początku drogi będące przerwałem, wyjechałem daleko… Nie udało mi się wyłuszczyć zasadniczej koncepcji, która przecież cały czas gdzieś „z tyłu głowy” mi kołatała, niejako kierunek przemyśleń wytyczała. A że to wszystko radosnej aktywności dziecka dotyczyło, więc dogrzebywałem się, i dogrzebuję do dzisiaj, do przeżyć z własnego dzieciństwa, dziecięctwa, które – chociaż zbyt podniośle to zabrzmi – określić mogę jako rozkoszność.

niedziela, 8 grudnia 2019

Piękny wygląd prowokuje zbliżenie także w świecie zwierząt i roślin


W naturze nawet kontrasty są przyjemne dla oka,
ponieważ tworzą je barwy „dopełniające się”.
Tak, przyroda jest jedynym kryterium prawdy i piękna.
Bernd Heinrich, Umysł kruka.
Badania i przygody w świecie wilczych ptaków
.
Władysław Witwicki, Psychologia uczuć i inne pisma. Solidnie wydana książka z serii „Biblioteka Klasyków Psychologii”. Wyboru pism Witwickiego dokonała pani Teresa Rzepa. Uzasadnia dobór pism i ich układ w książce m.in. tak:

W najobszerniejszym trzecim dziale („Psychologia uczuć”) mieszczą się prekursorskie prace, prezentujące drogę dochodzenia Witwickiego do „dojrzałej” postaci jego psychologii.(…)
Przygotowując wybór pism Witwickiego kierowałam się głównie dwoma kryteriami. Pierwsze to ukazanie nowatorstwa jego twórczości psychologicznej oraz jego związków z psychologią współczesną. Drugie to kryterium doboru tekstów rzadko publikowanych.

Oczywiście zaczynam czytanie od „Psychologii uczuć”, bo do nich pędzi mnie intuicja, na myśl o uczuciach i emocjach świerzbi mnie umysł.. Po drodze kilka sprytnie napisanych słów o słowie:

(…) objawem uczucia jest taki jego skutek, z którego się „można” domyślić czegoś o życiu uczuciowym. „Można” to jest słowo bardzo obszerne. [...] Przecież, co jeden może, tego drugi nie może. Jeden się z mrugnięcia oka domyśli pewnego tła uczuciowego, a drugi się go nie domyśli nawet z uderzenia pałką w łeb.

Jednak dotarłszy do podrozdziału „Postawa estetyczna” i zatarłszy ręce z radości, że wreszcie coś konkretnego mam, niczym obuchem w łeb dostaję przypisem po ostatnim zdaniu podrozdziału:
Następujący teraz niewielki (s. 118-120) podrozdział: „b. Życiowe znaczenie piękna” pomijam w całości, jako że zawiera on jedynie kilka przykładów świadczących o tym, że piękny wygląd prowokuje zbliżenie nie tylko w świecie ludzi, lecz także zwierząt i roślin.

No tak, jak wybór to wybór, wedle gustów redaktorki. Dla mnie pogląd wielkiej wagi, czyli to, że „piękny wygląd prowokuje zbliżenie także w świecie zwierząt i roślin”, zaś dla redaktorki jedynie „coś tam”. Docieram do oryginału. Władysław Witwicki, Psychologja t. II, wydanie drugie, Lwów 1933 (pisownia zgodna z oryginałem).

B) ŻYCIOWE ZNACZENIE PIĘKNA
Wygląd, zwracający uwagę i ponętny, t. j. prowokujący zbliżenie, – to zjawisko, sięgające daleko poza świat ludzki. Posługują się tym środkiem rośliny i zwierzęta dla najdonioślejszych celów życiowych. Środkiem tym muszą się posługiwać w walce ze śmiercią gatunku, bo tak już jest, że utrzymanie gatunku wymaga zbliżenia się i łączenia różnych osobników, oddalonych od siebie przestrzennie. Rośliny wyższe używają do komunikacji między sobą zwierząt, np. owadów. W okresie, kiedy owady mają tę służbę rozpocząć, rośliny wyższe okrywają się kwiatami i pachną. Stają się piękne, ponętne. Zwracają uwagę swoim wyglądem i prowokują tem zbliżanie się owadów. Drugi raz stroją się rośliny w owoce, zdobne barwą i kształtem. Znowu w interesie rozsiania nasion. Piękny wygląd owoców zwabia zwierzęta. […] Piękno kwiatów i owoców zostaje w służbie rozmnażania się rośli. Roślina nie wabi wyłącznie tych istot, które potrafią przenieść jej pyłek lub rozsiać jej nasiona. Pięknieje bez względu na to, czy właśnie tu i teraz na coś się to przyda.

Zapewne wiedza biologiczna od tamtego czasu stałą się bardziej rozległa, być może to i owo zostałoby przez biologów podważone, Ale nie tylko przez nich, bo również przez autorkę wyboru pism Witwickiego ów rozdział został zlekceważony. Jednak istotna wydaje się idea Witwickiego polegająca na widzeniu piękna w sensie uniwersalnym. Można tę myśl odczytać w słowach:

Roślina […] Pięknieje bez względu na to, czy właśnie tu i teraz na coś się to przyda.

Pospekuluję jako laik, lecz jednocześnie jako zwolennik „jakości estetycznych”, w którym to określeniu zawieram coś w rodzaju istoty nie tylko świata ożywionego, ale i pewną cechę Kosmosu.

Wrócę do owej „piękniejącej rośliny bez względu na to, czy właśnie tu i teraz na coś się to przyda”. Wyrastają dwie rośliny tego samego gatunku. Jedna „piękna”, druga przeciętna wedle ludzkiego kryterium piękna. Nadlatuje owad z określonymi „upodobaniami” – preferuje określone kształty, barwy, zapachy roślin. No i przysiada na tym tzw. pięknym kwiecie. I tak przez pokolenia trwania gatunku owej rośliny, czyli rozmnaża się głównie ta „piękna”, natomiast osobniki „niepiękne” nie wydają nasion. Owszem, roślina pięknieje „bez względu…”. I to jest piękne w przyrodzie, jednak najbardziej płodne są te, które są „przydatne” np. dla różnych gatunków zwierząt.

Ewolucjonizm i Prawo Natury: trwaj, rozwijaj się, krzyż ci na drogę


Tajemnica życia
leży w poszukiwaniu piękna.
Oscar Wilde
Spoglądam na drzewa za oknem, na różne odcienie zieleni liści różnych drzew. Zatrzymuję wzrok na jednym, na brzozie. Różne odcienie, różna wielkość. Oczami wyobraźni odszukuję jej siostrę w innym miejscu, czyli w innym otoczeniu, nawet samotnie rosnącą w otwartej przestrzeni, bez gęsto otaczających ją sąsiadek. W przeciwieństwie do tej sprzed mojego bloku tamta jest słusznej postury. W nasionach, z których obie wyrosły, było zapisane: żyj, rozwijaj się bez względu na warunki, wydawaj nasiona, barwa twoja i kształt są mniej istotne; będziesz, staniesz się „dziełem”, gdy z ponętnej wiotkiej łodyżki wyrośniesz na sędziwą brzozę; masz w zanadrzu, w potencjalności nasiona przebiegłość, wytrwałość, bezwzględność, upór, które pomogą ci trwać i rozwijać swoje dzieło nawet gdy zmieni się klimat, a jeśli klimat w jednym miejscu ziemi stanie się zabójczy, to nic, bo miliony nasion padną na miliony różnych miejsc, także na obrzeżach tego złego klimatu, dojrzeją, wydadzą miliony kolejnych nasion. Itd.

W Helu oglądałem na długim murze wystawę fotograficzną. Przy fotografii przedstawiającej ikrę jakiegoś morskiego stworzenia była informacja, że na milion jajeczek ikry tylko z jednego rozwinie się dorosły osobnik, reszta – jako jeszcze ikra, potem jako noworodki lub nieco starsze „podlotki” – stanie się łupem drapieżników. Ale gatunek trwa.

Drzewo czy rybka to jedynie część, cząstka mnogości różnych form Życia, w którego „nasieniu” „jest zapisane”: czy to w wodzie, czy na ziemi, czy w powietrzu trwaj i rozwijaj się pod różnymi postaciami, ale trwaj i rozwijaj się i płódź. Infantylnie i naiwnie? Chyba tak, ale niech tak pozostanie.

Czy proces ewolucji wyrobił w człowieku wrażliwość na piękno? Ja tego nie mówię, lecz mówię – przekornie może, ale jedynie na pozór przekornie – że było odwrotnie, czyli że „pierwiastek estetyczny” jest wieczny, jest jądrem kosmicznej myśli. I nie mówię o pięknie z pozycji człowieka. Wielobarwny zadek mandryla może mnie zniesmaczać, ale nie o to przecież chodzi, bo chodzi o zamysł i skutek. W świecie tych małp jest to zapewne sexy.

Cóż bluźnierczego jest w pomyśleniu sobie, że „także zwierzętom i roślinom właściwa jest wrażliwość na piękno”? Przecież nie o ich wrażliwość na ludzkie dzieła sztuki chodzi. One nawet wcale nie wiedzą, że istnieje piękno, one po prostu danym im pięknem się wdzięczą, aby osiągnąć cel, wywołać efekt pod kątem własnych korzyści. Matka Natura już za nie to „poukładała”. Dla mnie największym dziełem jest zjawisko Kosmosu, a w nim Życie, że w ogóle coś takiego jest, zaś w wymiarze ziemskim nieodgadniona ludzka myśl. Coś człowieka napędza do życia, do myślenia, do tworzenia, coś innego niż komendy w komputerowym programie. Co i dlaczego? Czyż wystarczy powiedzieć sobie: jestem człowiekiem, więc powinienem tworzyć dzieła na miarę człowieka? Wtedy byłoby się policjantem dla siebie. Więc matka Natura dała człowiekowi zdolność do przeżywania radości, satysfakcji, przyjemności wynikającej z obcowania z „pięknem”, z tworzenia rzeczy pięknych, z pięknego myślenia. Bo Natura nie stworzyła robotów nieczułych na zapachy, na obrazy, na idee. Dla mnie ewolucjonizm to wędrowanie, często błądzenie. Jednym formom życia (w tym także pojedynczym osobom) uda się wykorzystać zawarty w nich od początku świata potencjał, innym nie.

Nie dociera do mnie to, że myśl kosmiczna miałaby się troszczyć o poszczególne formy życia, zasiewać życie konkretnymi gatunkami w konkretnych środowiskach, warunkach raz na zawsze, albo na zasadzie „dorzucania” czegoś tam jeszcze w sytuacji, gdy na miejscu Sahary powstałby lodowiec. Czyż nie lepiej – dodam sobie dla podtrzymania swojego poglądu – dać wszystkim raz, na samym początku bilet na drogę z błogosławieństwem na tę drogę w postaci „tchnienia życia”, w której to idei stoi wyraźnie: w każdych warunkach trwaj, rozwijaj się, rozmnażaj, krzyż ci na drogę, bez względu na to, jaką sobie wybierzesz. Twój cel to doskonałość, czyli główne, a może i jedyne kryterium „piękna”.

Podkradanie się do myśli

Brenin to ten mieszaniec psa z wilkiem z książki Filozof i wilk Mark’a Rowlands’a. Autor wydaje się być normalnym facetem, żadnym typowym naukowcem w drucianych okularach na czubku nosa, z fajką w zębach, siwiejący i na dodatek dziwak. Boksował, grał w rugby, chlał, brał dziwki jak leciały, czyli wchodziły mu do łóżka. Potem, po okresie szaleństw przeniósł się do Irlandii (z USA), kupił na odludziu domek-szopę, aby wreszcie – jak napisał – pozbyć się odoru ludzi ze swoich nozdrzy.

Książka ma, w moim rozumieniu, charakter pisanki, czyli niby to o wilku jest, jednak zahacza o sprawy, które czasami wydają się człowiekowi ważne. O małpie w człowieku zapewne już  gdzieś napomykałem, czyli że w ich naturze oszustwo jest głęboko zakorzenione. Wilczą zaś naturę cechuje - według Autora - lojalność.

Lojalność – skąd ona, po co i na co?. Kto ją wymyślił, kto spowodował mącenie ludzkiej duszy, czyli podobnej do małpiej, która to dusza chce głównie oszukiwać innych oraz strzeże się, aby przez tych innych nie zostać oszukaną? To pasuje, owa lojalność, do człowieka jak szympansowi garnitur i melonik czy jazda na rowerze, czyli nie śmieszne to, a smutne, pokraczne, udziwnione. Z kolei człowiek myśli i pisze od wieków, od zarania myśli, czyli myśleniem się para, i pisze, że gatunek ludzki mógłby być dobry itp. Skąd znowu owo dobro? Rozeszły się drogi wilka i człowieka, czyli wilk poszedł drogą lojalności, człowiek wraz z małpami drogą oszustwa. Czy te sny o dobrej naturze człowieka to pozostałość natury wspólnego przodka wilka i człowieka? No tak, ale skąd w naturze owa lojalność? Przecież to jakby zaprzeczenie regułom twardej i bezwzględnej walki o byt. A może… a może jednak nie, może nie znamy wystarczająco praw natury, jeno żeśmy sobie poukładali w naszych mózgach różne wymyślone przez człowieka teorie na temat życia w ogóle, także życia stadnego, grupowego. Bo człowiek zjadł już wszystkie rozumy, czyli całą naturę opisał sobie tak jak mu wygodnie, jak mu pasuje, wedle człowieczej logiki myślenia. On przecież zawsze poustawia sobie teorie tak, aby wyszło na jego. Takie myślenie, tworzenie teorii wedle potrzeb funkcjonuje dookoła nas, znaczy naginamy teorie do naszych zachowań – czy to świństewek, czy wspaniałomyślności, bo jednak czasem, bardzo czasem, zdarzy się temu czy owemu nie postąpić po świńsku, a dokładniej to po małpiemu. Wypadek przy pracy?

Na te słowa-zdania o myślach się natknąłem, znaczy się do krótkiego rozdziału o nich dotarłem. Ucieszyło mnie. Kawałek bratniej duszy znalazłem w tym „kawał-chłopa”, który w młodości walkami bokserskimi zarabiał nieco funtów na życie, jako wykładowca filozofii grał w studenckiej drużynie rugby w USA, po meczu zaś balangował wraz z kompanami i chętnymi panienkami. Chłopaki młode, jurne, a jeżeli któryś po meczu wilka otrzymał, aby jako ze swoim paradować, wówczas żadna panienka szans nie miała, aby oprzeć się pokusie. Wilk stanowił skuteczną przynętę, co nie oznacza, że i bez tego wilka nie byłoby imprezek z panienkami.

Jego rozmyślań na temat jego własnych myśli nie będę relacjonował – niech przemówi sam Mark Rowlands. Niekrótki to fragment, ale trudno jest mi go „obciąć”:

Polowania Brenina bardziej niż cokolwiek innego przypominały mi o innej części mojego życia: filozofii. Ja podkradałem się nie do królików, ale do myśli. Brenin często podkradał się do królików, których nie udałoby mu się złapać. Ja podkradałem się do myśli, które były dla mnie za trudne do pomyślenia. Jeśli tylko włoży się odpowiednio dużo wysiłku, można zmusić się do takich myśli, do jakich wcześniej nie było się zdolnym – których nie można było uchwycić, ponieważ były dla nas za trudne. To boli. Najpierw, co jest bardzo przykre, trzeba długo błąkać się po obszarze, który jest niemal nie do przebycia: po słonawym, mokrym trzęsawisku, gdzie nie ma żadnych punktów orientacyjnych i gdzie nie można znaleźć oparcia na stałym brzegu. Potem, niekiedy po wielu tygodniach lub miesiącach, myśl się pojawia: zaczyna być myślą. Tu właśnie rozpoczyna się skradanie. Myśl jest jak coś, co utkwiło w gardle i powoli się unosi, a razem z nią rośnie słodka nadzieja na ulgę. Ale kiedy zdajemy sobie sprawę, że to ślepa uliczka, blokada zapada się z powrotem i tkwi w naszym wnętrzu, twarda, uparta i nieprzyjemna, jak niesmaczne jedzenie. Potem dostrzegamy nowe wyjście i znów budzi się w nas nadzieja. Czujemy, że pojawia się myśl, już prawie, prawie. Ale jeszcze nie jest gotowa i na powrót zapada się w głąb. Nie można wpłynąć na myśl, tak jak nie można wpłynąć na królika. Myśl przyjdzie, a królika złapiemy, kiedy nadejdzie właściwy moment. Ale nie można też jej ignorować i po prostu na nią czekać; trzeba wywierać na nią nacisk, albo nigdy się nie pojawi. W końcu, jeśli jesteśmy wytrwali i mamy szczęście, myśl przychodzi i wtedy można pomyśleć to, co przedtem było zbyt trudne do pomyślenia. Ulga jest niezaprzeczalna, ale nie o nią chodziło. Szybko przechodzi się do kolejnej myśli i cały trud zaczyna się od nowa.

I nieważne teraz, czy myśli bolą, czy sprawiają przyjemność. Ciekawe jest owo podkradanie się do nich, polowanie na nie. Ileż jest możliwości przeżywania frajdy w pogoni za istotą myśli, za rozmyślaniem o tym, jak też to one powstają, jak wyglądają…

Jakiś czas temu przez kilka dni pod rząd intensywniej o myślach, o ich istocie rozmyślałem. Aż przyśniły mi się myśli – upostaciowione. Sceneria jak na jawie – żadnych szarych obłoków ni mgły, ni oparów, ni wiatru czy lekkiego powiewu. Myśli były jak ludzie, tyle że ciemne jak cienie. Ale były. Spostrzegłem je nagle. Szły brzegiem polany, za którą była rzeka, powoli sobie spacerując. Za dnia to było, słonecznego. Szły w milczeniu. Trzy myśli różnej wielkości. Siedziałem na skośnym skraju lasu i patrzyłem na nie tak, jakby to był zwyczajny widok. Po przebudzeniu poczułem i żal, że minął sen, i radość, że w ogóle właśnie taki był.

Płacz egipskiej dziwki


Egipska dziwka. O Kleopatrę VII, czyli Wielką, chodzi. W TV urywek filmu był, a ten tytułowy epitet padł w rozmowie między mężczyznami. Jednym z nich był chyba Antoniusz.

Wielki Egipt upadł. Ale nie to teraz ważne, nieważna upadłość. W innym urywku filmu zaszlochała, czy nawet zapłakała Kleopatra, niemalże z wściekłością, ale nie z powodu niewierności jakiegoś kochanka, nie z bólu fizycznego – po prostu ktoś uczynił coś nie po jej myśli, może zdradził, może sprzeniewierzył się obietnicy? Też nieważne. Chodzi o płacz osoby dorosłej, głównie o płacz kobiety. Z jakich powodów kobiety płaczą? Bo płacz, taki płacz, wściekły i zarazem bezsilny, to zapewne jedynie objaw wzbudzonych doznaną krzywdą emocji. Cóż to za śmiertelnie ważne przyczyny być mogą? Czy rozminę się z prawdą, jeżeli odpowiem: zraniona duma. Wściekłość, nienawiść, żądza odwetu – co jeszcze, jakie uczucia się rodzą? Które z nich są typowo ludzkie? Czy zwierzęta nienawidzą? Chyba nie.

Kleopatra – portret morderczyni

Zapowiedź filmu:
FILM DOKUMENTALNY, Wielka Brytania 2009, Reżyseria: Paul Elston.
W skrócie: Neil Oliver przedstawia historię życia Kleopatry, pięknej egipskiej królowej i bezlitosnej morderczyni.
Większość dowodów działalności Kleopatry, królowej Egiptu, zostało zniszczonych. Ostatnio archeologom udało się jednak dokonać fascynującego odkrycia. Znaleziono bowiem szkielet siostry królowej, którą ona razem z Markiem Aureliuszem zabiła. Historyk i pisarz Neil Oliver wyrusza w podróż po Egipcie i Turcji w poszukiwaniu informacji na temat bezwzględnej władczyni.

Gdy idziesz szlakiem życie jest takie proste


W rozmowie ze znajomymi ktoś powiedział, że „jeśli nic nie robisz, idziesz w nędzę”. I to mi kołacze, dzwoni, takie pamiętliwe się zrobiło, że hej! Nie mogę powiedzieć, że dobrze mi z tą myślą natrętną, mimo to staram się zwykle robić „coś”. Wydaje mi się, że chodzi o robienie czegoś jakby na przyszłość, żeby było dobrze za kilka dni, lat. Może się mylę, jednak skojarzenie z tym Twoim dobrem i złem się nasuwa. Nic nie robisz – to zło.

Używanie przymiotników może być zdradliwe, powinny być same rzeczowniki, ponoć tak na początku ludzkiej mowy było. Wyobrażam sobie, że „hukał’ jakiś praczłowiek do swojego pobratymca, że „uuu” (znaczy np. „ogień”), ten, pobratymiec, mu na to „ooo”; albo jakieś inne hukanie, że wróg, albo gruby zwierz. Poza tym, ileż to ważnych spraw toczyło się wtedy na co dzień? Upolować zwierza i go zjeść, lub przed nim czmychać, aby nie dać się zjeść. W chwili napływu ochoty z najbliższą płcią przeciwną zakopulować, bezpieczne schronienie znaleźć… I co jeszcze?
*
Myśląc o dwóch minionych bez pisania dni pomyślało mi się natychmiast o „chceniu”, że chciałbym mieć już napisane to, co chodziło mi wcześniej po głowie, jednakże nie chciało mi się zachcieć. Chcieć coś mieć a chcieć to uczynić czy osiągnąć to dwa różne chcenia, może nawet to pierwsze nie chceniem trzeba by nazwać, lecz życzeniem.

Czy moje pisanki są jedynie monologiem? Niezupełnie, lub nawet wcale nie tak. Weźmy mnie na bezludnej wyspie, żadnych kontaktów mailowych/telefonicznych ze światem, ni bliskich, ni jakichkolwiek znajomych, żadnej nadziei na powrót do świata ludzi, o którym to świecie na tej wyspie już zapomniałem. Jak ten Robinson Crusoe, ale bez Piętaszka. Czybym tam sobie pisankował? Mając, oczywiście, na czym i czym. Jeśli tak, to o czym? Czy nie wystarczyłyby mi wtedy rozmowy z samym sobą? A może pisałbym coś „do butelki”, którą potem wrzuciłbym do morza? A gdyby to nie wyspa była, lecz jakaś głębia dżungli, to jak mógłbym zapisane kartki w świat wysłać? A gdybym jednak nie miał na czym ani czym pisać?
Nawet, gdy bezpośrednio do treści maila/telefonu nie nawiązuję, to jednak owe treści są we mnie niczym ta Bergsona kula śniegowa, czyli co rusz powiększająca się doklejaniem do siebie nowych maili/telefonów, z treścią tych maili/telefonów pojawiających się spostrzeżeń, z przemyśleń po drodze.

Jeśli nic nie robisz, idziesz w nędzę. Zależy, o jaką robotę w tym powiedzeniu szło, być może o jakąś na roli, czy w ogóle taką, która miała dostarczyć środków do życia, czy chociażby na przeżycie. Jednak zastanawiam się nad tym „robieniem czegoś jakby na przyszłość, żeby było dobrze za kilka dni, lat”. Żyć więc przyszłością czy chwilą teraźniejszą? Nie, takie myślenie, jedynie o aktualnej chwili, towarzyszy raczej na tzw. haju, chociaż nie wiem, czy na tym haju będąc w ogóle jakoś głębiej się myśli. Owszem, ponoć artyści pod wpływem używek wznosili się na wyżyny swojej twórczości. Ale trzeba być artystą, a nie jako zwykły zjadacz chleba napęczniały tumiwisizmem, aby takimi przypadkami twórczo się podniecać. Nawet wiewiórka robi zapasy na zimę. Człowiek niemyślący o przyszłości po prostu zamarznąć może na drodze na śmierć. Z kolei zaprzedawać duszę tylko przyszłości? Nie wiem, czy takie kontrastowe, czyli albo czarne albo białe postawy wobec życia się zdarzają. Powiadają ludzie, że coś po sobie chcieliby zostawić, coś wartościowego, chociaż nie wszystko, co wartościowe w ich pojęciu, ma z ogólnie przyjętym rozumieniem słowa wartość cokolwiek wspólnego. Któż jednak w obecnych czasach ustanowić może wartość ogólną, znaczy taką, która mieściłaby się w wartości uniwersalnej?

Dzieli się ktoś wrażeniami po odbyciu „ekstremalnej” wycieczki. Ciekawe wyzwanie, odważne, poza tym takich odległości dziennie (kilkadziesiąt kilometrów) chyba nigdy w życiu nie pokonywała. Resztki wybuchłej na tej wycieczce adrenaliny jeszcze w niej przez jakiś czas po powrocie się sączyły. Napomykała coś o poznaniu siebie. Korciło mnie i korciło zapytać o to „poznanie siebie”. Nie zapytałem.
Interesują mnie takie stwierdzenia jak owo „poznałam bardziej siebie”. To ten symboliczny pierwszy klocek domina, czy może raczej rozszczepione jądro atomu powodujące wybuch – w moim przypadku wybuch myśli, spekulacji, domyśleń itp. I nie wwiercam się teraz w osobowość tej osoby, w jej JA, chociaż to jest oczywiście punktem wyjścia w tych moich rozmyślaniach, lecz próbuję stawiać sobie konkretne, zasadnicze pytania typu: jaką częścią swojego JA człowiek poznaje którą część swojego JA? Powiadają niektórzy, że należy poza własne JA wychodzić. Jak ocenić własne, jeżeli sobą, swoim JA się je ocenia?
„Gdy idziesz szlakiem życie jest takie proste” (to z tych wrażeń). Tutaj też bym podrążył i zapytał, dlaczego poza szlakiem nie jest takie proste? I dalej jeszcze popuszczając wodzy myślom można by się zastanowić, czy w ogóle jest możliwe uczynić ze swojego życia coś w rodzaju wędrówki na szlaku. Powyrzucać zbędne życiowe balasty jak te zbędne ciuchy czy inne rzeczy z plecaka. Co ciąży człekowi w codzienności, jakie to są balasty, że tylko podczas takich odskoczni może się poczuć swobodnie? I dalej: czy to nie sam konkretny człowiek jest dla siebie balastem, gdy pochłonięty jest odgrywaniem określonej roli przed innymi, głównie przed rodziną i najbliższymi znajomymi? Na szlaku obcy ludzie, na co dzień zaś w pobliżu są nieobcy – a to jest przecież różnica. I wyzwanie do bycia wśród „swoich”.